Wejść do prywatnego salonu Peugeota i zajrzeć we wszystkie zakamarki nie jest prosto. Czyżby dealerzy mieli coś do ukrycia? Gdy dzwonię chcąc się umówić na wizytę dopytują się, po co mi to. Reportaż? Czy długo mi to zajmie? To, że chcę rozmawiać ze wszystkimi pracownikami – przeraża. Salonu, który otworzy przede mną swoje podwoje szukam dwa dni. Przyjazny okazuje się Lublin. Nie zadają zbędnych pytań. Przyjmują do wiadomości cel i sens wizyty. Proszą tylko, by nie był to poniedziałek:
– Mamy strasznie dużo papierkowej roboty – tłumaczy przez telefon doradca handlowy pan Maciej Bojko, który obiecuje oprowadzić po salonie i warsztacie. Umawiamy się więc na wtorek przed długim weekendem. Przyjeżdżam po jedenastej. Najpierw przeżywam szok. Salon jest w… rozbudowie. A przecież jeden z dealerów Peugeota odmówił mi przyjęcia u siebie właśnie dlatego, że trwają prace budowlane. Jak widać nie dla wszystkich budowa to problem.
I tak dość szybko okazuje się, że lubelski salon Peugeota, który z pozoru niczym nie różni się od innych salonów tej marki, różni się od nich bardzo. Niby lew na przedzie, niby różne lwy w środku, a jednak dla niektórych pracowników, a także klientów, to jak drugi dom. Może to zasługa panującej tu atmosfery?
Peugeot to także marka rowerów, a właściciel salonu Andrzej Kita to kolarz. Może w tym tkwi sekret? Właściciel poza prowadzeniem salonu, co jak twierdzi, stało się przez przypadek, jest też prezesem Okręgowego Związku Kolarskiego w Lublinie. Pasję do rowerów połączył z pasją do motoryzacji. W sali konferencyjnej obok jego rowerowych czarno-białych zdjęć z dawnych czasów, wiszą także zdjęcia wszystkich pracowników salonu ze wspólnych imprez. Wiele z tych imprez to takie, które wspierają lokalne kolarstwo. Bo ci z lubelskiego Peugeota nie tylko razem pracują, ale i bawią się. Salon przyciąga miłośników motoryzacji także wśród klientów.
– Mamy tu takiego jednego – opowiada mechanik Krzysztof Romanowski. – Ze względu na brodę nazywamy go czasem między sobą Bin Laden. Jak on kocha te Peugeoty! Jak kupił sobie dwieście siódemkę, to na gadżety wydał chyba z dziesięć razy więcej niż na samochód.
– A jak dwieście szóstkę uszkodził? – Wtrąca się Roman Wawryniuk, drugi mechanik. Stoimy na podwórku podczas przerwy na przysłowiowego papierosa i rozmawiamy o życiu warsztatu. – Proszę Pani! Rozpacz była straszna! My remontujemy, a on rozpacza. Nagle… tu… w warsztacie zginęły nam nadkola do jego auta. A przecież nigdy nic nie ginie!
– No właśnie! – Mówi mechanik Krzysztof. – Tu nigdy nic nie ginie, a nadkoli nie ma! Byliśmy zdziwieni, co się mogło stać. No i panika… Pierwszy raz mamy do czynienia z kradzieżą…
– A tu się nagle okazało, że nasz kochany Bin Laden do domu zabrał te nadkola i w domu w wannie sam umył! Żeby czystsze były! Bo on musiał sam! I wszystkie śrubeczki i podkładki też musiał sam umyć. Tak kocha te Peugeoty!
– My go tu już traktujemy jak członka rodziny – wtrąca oprowadzający mnie po lubelskim salonie pan Maciej Bojko.
Miłość niektórych klientów do marki potwierdza Paweł Świerczek – prowadzi magazyn części i to on rozmawia z klientami, gdy zamawia dla nich części i gdy przyjeżdżają po ich odbiór. Czasem trudno mu się dogadać, przyznaje.
– Ludzie myślą, że jak mi podadzą model to do każdego modelu są takie same części – mówi. – A ja muszę jeszcze znać numer nadwozia, bo jedna dwieście siódemka ma takie części, a druga inne. Wiele zależy od rocznika. No i wtedy zdarza się, ze klient się strasznie wścieka.
Zdarzają się i tacy klienci, którzy nie dzwonią po części zamienne, ale tak zwane „bajery” do auta. To specjalne dywaniki, owiewki, znaczki i tak dalej.
– Trafił się raz taki fan motoryzacji – opowiada pan Piotr – że modeli Peugeota, takich małych samochodzików, kupił za ponad cztery tysiące. I to nie były takie modele po kilka złotych, ale takie, po co najmniej dwieście złotych za jeden. Takie z otwieranymi drzwiami, maską i tak dalej…
Salon pracuje od dziewiątej, ale wiadomo – warsztat zaczyna pracę już o świcie, bo przed siódmą. W końcu ludzie nie tylko kupują auta, ale też naprawiają. Nikt nie lubi mieć zepsutego samochodu. Zdarza się, że gdy warsztat nieczynny, wtedy klienci sami próbują reperować, no i… nieszczęście gotowe.
– Przyjechał raz taki jeden, co miał swój, domowej roboty klocek hamulcowy. Wyciął z kawałka żelaza! – Pan Krzysztof na dowód wynosi po chwili klocek, który z dumą mi prezentuje. – O! Zachowałem sobie na pamiątkę – mówi. – Wydawało mi się, że chyba każdy, kto ma prawo jazdy wie, że klocki robione są z takiego materiału, który się ściera i ma się ścierać. Jak nie będzie się ścierał, to popsują się inne rzeczy w aucie. Dlatego takiego klienta, co sobie sam wystrugał klocek, to się nie zapomina.
Co jeszcze znaleźć można pod maską oddanych do naprawy czy przeglądu aut?
– Myszy, koty, ptaki – mówi Roman Wawryniuk. – Jak to się dostaje do auta? Nie wiadomo. Ale jest! Oczywiście martwe.
– Najgorszy był kot bez ogona – stwierdza pan Krzysztof i wzdraga się na sam wspomnienie – Brrr. Okropny widok. – Przyznaje jednak, że pracy mechanika nie zamieniłby na żadną inną. – Nie wiem, czemu zostałem mechanikiem. Po szkole chciałem to robić i tyle. I tak mi zostało – mówi. W Peugeocie pracuje od końca lat 90-tych. Wcześniej robił w Polmozbycie. Ma więc doświadczenie z maluchami, dużymi fiatami, nyskami, żukami, a nawet autobusami. – Peugeoty to inna sprawa – przyznaje. – Przede wszystkim są coraz nowocześniejsze i coraz bardziej skomplikowane, więc cały czas się człowiek uczy.
– Czy zdarza się, że nie wie pan, co dolega „pacjentowi”? – Pytam, bo mnie zawsze interesują też porażki.
– Oczywiście! – Odpowiada pan Krzysztof z rozbrajającą szczerością. – Przyjechał raz facet trzysta siódemką, że coś mu z boku stuka. Wszystko sprawdziliśmy, rozłożyliśmy, złożyliśmy i nadal stukało. No nie dało rady tego poprawić. Kompletnie nikt z nas nie wiedział, co to jest. To było oczywiście takie ciche stukanie. Takie, którego zwykły kierowca nie usłyszy. Z trudem, ale jakoś przekonaliśmy go, że nie jesteśmy w stanie tego wyeliminować. Że być może to coś, co auto miało jeszcze w fabryce. Jakoś przyjął do wiadomości. Ale im samochód bardziej skomplikowany tym czasem trudniej dojść do tego, co mu dolega. Zwłaszcza jak nie jest to coś oczywistego.
Mechanicy mają swój honorowy kodeks. Na przykład nigdy nie słuchają radia klienta.
– Mówię to ciągle tym młodym, co przychodzą na praktyki. – Nie ruszaj radia klienta, bo on sobie zaprogramował stacje, ty mu poprzestawiasz i będzie niezadowolony. Ale taki młody na praktyce, to wie pani, zanim się nauczy, to z reguły trwa.
Ten rok i poprzedni nie były dla salonu zbyt dobre. Aut nie sprzedaje się tyle, co kiedyś. Kryzys finansowy dopadł rynek motoryzacyjny.
– Podobno dwa salony peugeota w Polsce nie zaliczyły straty w zeszłym roku – mówi Andrzej Kita. – Chciałbym wiedzieć które, bo jakoś nie bardzo chce mi się wierzyć, by jakiś straty nie zaliczył.
Lubelski salon, choć zlikwidował filie w miastach powiatowych, tu w Lublinie jednak rozbudowuje się. Z różnych względów. Marka Peugeot oferuje coraz nowocześniejsze auta, a co za tym idzie sporo takich, które są gabarytami wyższe niż zbudowane wiele lat temu drzwi do warsztatu naprawczego.
– Jest kilka takich marek, które nie mogą przejechać przez te stare drzwi – mówi oprowadzający mnie po salonie Maciej Bojko. – Oczywiście radzimy sobie z tym problemem. Spuszczamy trochę powietrze z kół i powolutku wprowadzamy auto na halę. Teraz, gdy skończy się budowa, nie będziemy musieli tego robić. Każde auto bez problemu wjedzie do warsztatu.
Kim najczęściej są klienci? Zdaniem pana Macieja Bojko można ich podzielić różnie.
– Wszystko zależy od tego, czy mówimy o klientach biznesowych, czy prywatnych. Mnie interesują prywatni. Wiadomo, że biznesowi kupują auta dla swoich firm. Ale kim są ci, którzy wybierają nowego Peugeota dla siebie?
– Wie pani… kiedyś mówiło się, ze jesteśmy handlowcami. Dzisiaj bardziej doradcami klienta – twierdzi pan Maciej. – Musimy im tak doradzić, by nie przeklinali. Trzeba więc dowiedzieć się wszystkiego o kliencie. Musimy wiedzieć gdzie będzie tym jeździł, jak często, ile kilometrów w roku przejedzie. Czy będzie jeździł sam czy z rodziną? Kto jeszcze będzie użytkował pojazd? Trzeba mu dobrać silnik, kokpit itd. Musimy też wszystko dostosować do jego możliwości finansowych. By nagle nie okazało się, że wciskamy komuś auto, na które tak naprawdę go nie stać.
Dlatego czasem polecają auto używane z komisu. W końcu zdarzają się klienci, którzy w rozliczeniu zostawiają starego Peugeota. Wśród klientów powodzeniem cieszą się auta 3-4 letnie. Są jednak takie modele Peugeota, które są już na rynku 4 lata, a nie trafiły jeszcze do powtórnej sprzedaży. Wśród nich crossover 3008.
– Sporo sztuk tego crossovera sprzedaliśmy, ale nikt jeszcze nie przyjechał pozbyć się takiego auta i zamieniać na nowe – mówi pan Maciej.
W ogóle w ostatnich latach my, Polacy kupujemy mniej aut. Ludzie z roku na rok odkładają kupno nowego auta i wolą reperować stare. Dlatego warsztat pracuje pełną parą, a część handlowa… radzi sobie jak może.
– Skończyły się czasy czekania na klienta – mówi ze smutkiem pan Maciej. – Staramy się sami go szukać. Jak? Dzwoniąc do tych, którzy już od nas kupowali auta.
Cóż…, że ludzie odkładają kupno nowego – wiem po sobie. Już drugi rok odkładam… Kto teraz najczęściej kupuje nowe?
– Z prywatnych użytkowników to ludzie w średnim wieku – stwierdza smutno pan Maciej. – Czasy są takie, że młody człowiek nie może siebie pozwolić na takie auto. Chyba, że używane i wieloletnie.
Zostaję na chwilę bez opieki. Chcę porobić zdjęcia salonu i stojących w nim aut. Podchodzi do mnie klient. Co tu w ogóle robi – nie wiem. Ale na wstępie informuje mnie, że wszystko to, co tu jest, to jest do bani i beznadziejne.
– To, co pan tu robi? – Pytam. W odpowiedzi wzrusza ramionami. I jakby na przekór temu, co przed chwila powiedział oczy świecą mu się na widok peugeota 5008. Pytam o to auto.
– Nie fajne?
– Pani! Ale na to nie stać normalnych ludzi – mówi. Pozostaje kwestia definicji normalności, ale pan znika tak szybko, jak szybko się pojawił.
Bo do salonu zaglądają i przechodnie, i klienci, którzy Peugeotowi są wierni od lat. Zmieniają tylko modele.
– Zdarzają się tacy, którzy kupują auto i mówią, że zmienią na nowe po czterech czy pięciu latach – mówi pan Maciej i dodaje. – Ale są i tacy, którzy deklarują, że będą nim jeździć aż do zdarcia. Albo aż do śmierci.
– Czy dla kupujących ma znaczenie marka? Chcą konkretnie i koniecznie Peugeota? – Pytam, bo przecież jest tyle innych marek…
– No okazuje się, że ten lew na masce ma znaczenie – mówi pan Maciej. – Dla wielu liczy się fakt, że to marka z tradycjami i to sięgającymi dziewiętnastego wieku. Ja im zresztą czasem mówią. Citroen to ten sam koncern, co Peugeot. Jak Peugeot za drogi, to możecie mieć podobnej klasy i taniej Citroena. Ale wtedy decydujcie, albo lew albo dwie parasolki. No i jednak – śmieje się pan Maciej – często wybierają lwa.
– W końcu król zwierząt – stwierdzam filozoficznie.
Kogo nie stać na auto – może w Lublinie wybrać sobie rower. Też z lwem. W salonie, który prowadzi kolarz takiego sprzętu nie może zabraknąć.
Tekst i zdjęcia: Małgorzata Karolina Piekarska
Edycja zdjęć: redakcja
Najnowsze komentarze