Pobyt w Pekinie wykorzystałem oczywiście nie tylko po to, by odwiedzić tamtejszy Salon Samochodowy, który był moim głównym celem, ale i na inne rzeczy. Jedną z nich były odwiedziny w salonie sprzedaży marki DS. Obiekt ten był oddalony od mojego hotelu około 30 km, a i tak jeszcze do centrum chińskiej stolicy było daleko… Takie są realia Pekinu – miasta wielkiego i po prostu niesamowitego!
Najpierw musiałem rozwiązać problem dostania się do salonu DS. Oczywiście zanim wyruszyłem do Chin, przygotowałem się w miarę nieźle do tej eskapady i czekających mnie tam wyzwań. Między innymi poznałem adresy salonów DS, których stolicy Państwa Środka jest trzy, i wybrałem ten najbliższy miejscu mojego zakwaterowania. Najbliższy, a i tak oddalony o 30 km od mojego hotelu, jako się rzekło.
Miałem adres tego obiektu, zarówno po chińsku, jak i zapisany łacińskimi literami, miałem numer telefonu do niego, pozostało więc najprostsze, jak się wydawało – dotarcie tam ;-) Rzeczywistość okazała się jednak nie taka różowa. Owszem – chętnych do podwiezienia mnie Chińczyków była cała masa, pewnie z półtora miliarda ;-) ale procent tych, którzy choć trochę władali angielskim był znikomy.
Zanim zdecydowałem się na jakiś środek lokomocji, wypytałem menadżera w hotelu, ile może kosztować przejazd taksówką do wybranego przeze mnie salonu DS. Bo taksówek w Pekinie są dosłownie dziesiątki tysięcy. Menadżer szacował, że będzie to koszt około 200 juanów, więc kwota akceptowalna – to około 100-110 zł. Jak na 30-kilometrowy dystans – co najmniej znośnie. Tyle, że ja potrzebowałem stamtąd jeszcze wrócić na lotnisko, czyli zrobić kolejnych 30 km.
Wyszedłem więc gotowy do drogi z hotelu i od razu pojawił się jakiś Chińczyk z ofertą podrzucenia mnie, dokąd tylko będę chciał. Gadał po angielsku w stopniu takim, jak ja władam mandaryńskim, więc negocjacje przebiegały szalenie interesująco, ale zdecydowanie twierdził, że wie, dokąd chcę jechać (pokazałem mu wydruk z lokalizacją salonu oraz to samo miejsce na otrzymanym w hotelu planie Pekinu) i zobowiązał się, że zawiezie mnie tam za 150 juanów. „Okazja” – uznałem ;-) Gdy wyjaśniłem mu, że chcę potem wrócić na lotnisko, położone przecież niemalże w sąsiedztwie hotelu, dopisał do wspomnianej kwoty jeszcze 50 juanów. Normalnie szok – gdybym dodał trzeci odcinek trasy, to pewnie by mi dopłacił ;-)
No nic, pojechaliśmy. Orientuję się w terenie dość dobrze, widziałem więc, że gość jedzie najwyraźniej w dobrym kierunku, a jego duża i dokładna nawigacja zdawała się potwierdzać moje przypuszczenia. Pokazywała zresztą nie tylko trasę, ale i zdjęcia miejsc, w których trzeba było w określony sposób zmienić kierunek jazdy. Fajne urządzenie.
Dotarliśmy w okolice wielopoziomowego skrzyżowania, przy którym mieścił się obiekt przeze mnie oczekiwany i wtedy zaczęła się jazda. Mój prywatny kierowca (bo nie była to klasyczna taksówka) pogubił się, i wcale mu się nie dziwiłem. Nie tylko zaczął jeździć w kółko, ale nawet pod prąd. W pewnym momencie ścierpła mi skóra, bo naprzeciwko nas zobaczyłem pięć samochodów, w tym jeden ciężarowy, stojących na czerwonym świetle. Znajdowali się ewidentnie na tym pasie, co my, ale to chyba był pas właściwy dla nich, a nie dla nas…
Jakoś się jednak wyminęliśmy, skręciliśmy w prawo i znowu zatoczyliśmy kółko. Wiozący mnie Chińczyk zatrzymał się na pasie awaryjnym, po czym do kogoś zadzwonił. Chyba nie udało mu się uzyskać oczekiwanych informacji, bo czuł się wyraźnie skonfundowany, więc postanowiłem zainterweniować. Otworzyłem tableta, pokazałem mu na zachowanej wcześniej stronie lokalizację, ale że opisana była łacińskimi literami, więc mój kierowca nie rozumiał ani słowa. Wpadłem więc na inny pomysł – zabrałem mu telefon i wbiłem numer do salonu DS. Zgłosiła się jakowaś dziewczyna, z którą on pogadał i dzięki temu wyjaśniła mu, jak ma jechać. Po kilku następnych minutach byliśmy na miejscu!
Salon DS, w którym byłem, mieści się w jakiejś motoryzacyjnej dzielnicy ;-) To po prostu ciąg różnych salonów samochodowych, wśród których sąsiadują ze sobą obiekty Citroëna i DS, która jest przecież w Chinach odrębną marką.
Kazałem mojemu kierowcy zaczekać, wysiadł więc na papierosa, ale też zaciekawiony szybko poszedł za mną. A ja zacząłem pstrykać zdjęcia, najpierw przed salonem Citroëna (bo był bliżej), a potem przy obiekcie DS. Przy tym pierwszym odjeżdżający z parkingu Chińczyk zatrzymał się, wysiadł i zaczął wychwalać francuską markę! Pokazał swoją C5-tkę, obok następną, i do tego starą taksówkę C-Quatre, a z jego słabej angielszczyzny wywnioskowałem, że wszystko to są jego samochody! Najwyraźniej był właścicielem, a co najmniej menadżerem w salonie Citroëna. Pokazując na szewrony podniósł kciuk prawej ręki do góry szczęśliwy, że jeździ tak komfortowym i przestronnym samochodem. Całkowicie się więc zrozumieliśmy, mimo niemałej bariery językowej ;-)
Potem podszedłem pod salon DS i najpierw zrobiłem trochę zdjęć na zewnątrz, a potem wszedłem do środka, a mój kierowca za mną. Całkiem atrakcyjna recepcjonistka uśmiechnęła się szeroko na nasz widok, ale niestety nie była w stanie porozumieć się ze mną po angielsku. Cóż – czy w Polsce na pewno znalazłbym recepcjonistkę, która władałaby tym językiem? Nie jestem przekonany…
Wyciągnąłem legitymację prasową, wskazałem na aparat i salon i panienka nie miała nic przeciwko temu, żebym pstryknął trochę zdjęć. No to pstryknąłem ;-) Możecie je obejrzeć poniżej.
Salon DS wygląda naprawdę nieźle. Widać, że przywiązują tam uwagę do właściwej obsługi, odpowiedniego wystroju, dobrych materiałów, miłego oświetlenia, w ogóle do przyjemnej atmosfery. Zadbano także o miejsce zabaw dla dzieci, jeśli potencjalny klient pojawi się z pociechą. Nie brakuje oczywiście strefy butikowej, w której można kupić nie tylko ekskluzywne towary z logo marki, ale też szereg miniaturowych autek, w tym protoplastę gamy, model Citroëna DS. Cena – 1.200 juanów, czyli w przeliczeniu na złotówki ponad 600 złotych! Naprawdę duże pieniądze, jak na Chiny!
W salonie wyeksponowano kilka samochodów – dwa egzemplarze DS3, DS4, trzy sztuki DS5, i dodatkowo jedno DS 5LS. I nie było ciasno – powierzchnia obiektu jest naprawdę spora, więc samochody można oglądać z odpowiednią dozą komfortu, nie przeciskając się przy nich, podziwiając z odpowiedniej perspektywy.
Przed salonem kolejne egzemplarze samochodów, w tym także auta do jazd testowych.
Przydałoby się jednak lepsze oznakowanie dróg dojazdowych do salonu. Wszak lokalizacja jest dobra – przy wielkim skrzyżowaniu w ciągu jednej z pięciu obwodnic Pekinu wiedzie boczna uliczka, przy której znajduje się ów salon, brak jednak jakichkolwiek reklam przy głównych ulicach w pobliżu obiektu. Trzeba sporej determinacji, by tam dotrzeć, ale na szczęście mi wraz z „moim” Chińczykiem się to udało.
Po zrobieniu zdjęć wsiedliśmy do samochodu i zaczęły się schody. Mój kierowca stwierdził, że dużo czasu i kilometrów zajęło mu poszukiwanie salonu, więc skreślił dotychczasowe 150 +50 juanów i napisał w zamian 200 (do salonu) + kolejne 200 (z salonu na lotnisko). I tu mieliśmy problem, bo ja w kieszeni miałem tylko 230 juanów… Zaproponowałem mu więc inny deal – 200 juanów + 50$, na co on pokręcił głową zdecydowanie przecząco. 50 dolarów amerykańskich, to tak naprawdę blisko 300 juanów według polskich kursów, więc oferowałem mu naprawdę dużo pieniędzy! Czyżby dolary w Chinach nie miały racji bytu? Nie, w to wierzyć nie chciałem – wszędzie są pożądane, więc czemu w Państwie Środka miałoby być inaczej?
Uznałem, że problemem jest bariera językowa, wyciągnąłem więc w celach okazania świadkowi ;-) 20$. Wyjaśniłem mu, że dam mu 200 juanów i dorzucę resztę w dolarach. W pięćdziesięciu dolarach! Nie chciał… A przynajmniej tak to wyglądało. Dziwny jakiś, ale może patriota i brudnych amerykańskich pieniędzy nie chciał wziąć do ręki? ;-) Po kolejnych negocjacjach wziął tych 200 juanów i 20 dolarów i był zadowolony. Być może chodziło mu o coś innego – gdy pisałem „200 + 50$” być może zrozumiał mnie opacznie – że dostanie 250 juanów, ale przeliczonych na dolary – wszak w niektórych językach symbol waluty podaje się przed jej wartością. Gdybym więc napisał „200 juanów + $50” byłby zrozumiał od razu, ale ja byłbym 30 dolców w plecy ;-) A tak wziął 200 juanów, 20 dolarów, czyli w sumie niewiele ponad 300 juanów, a nie 400, jak chciał, i był najwyraźniej szczęśliwy, bo odwiózł mnie na lotnisko, z uśmiechem się pożegnał i tak skończyła się nasza wspólna pekińska przygoda.
Salony Citroena i DS w Pekinie
Krzysztof Gregorczyk
Najnowsze komentarze