Ostatnio miałem okazję trochę pojeździć z dala od autostrad. Gdzieś za Bydgoszczą lub za Grudziądzem rozpoczyna się coroczny wakacyjny szlak nad morze dla wielu tysięcy Polaków. Nie ma co ukrywać, że jest to chyba jeden z najbardziej zaniedbanych pod względem infrastruktury drogowej obszarów kraju. Jedzie się tutaj wooolnoooooo. Bardzo wolno. Wszystkiemu winne drogi krajowe, które w normalnym kraju nie nosiłyby nawet nazwy powiatowych.
Lud ciągnie nad morze masowo i takie jego prawo. Prawo do swobodnego wyboru sposobu wypoczynku. Są ludzie, którzy nie wyobrażają sobie lata bez wypoczynku nad Bałtykiem. Można narzekać na ceny, można kwestionować jakość infrastruktury, ale całe pokolenia wychowały się na budowaniu zamków z piasku na plażach w okolicach Kołobrzegu, Międzyzdrojów, Mielna czy Łeby, o setkach innych miejscowości nie wspominając. Ci ludzie cały rok płacą ogromne podatki, od swoich pensji, od kupowanego paliwa, od każdej usługi, od energii. I za to państwo polskie zobowiązało się do świadczenia usług. Między innymi utrzymywania i rozwoju dróg.
Niestety w tej niepisanej i dość przymusowej umowie pomiędzy obywatelem oraz wszechpotężnym państwem jest subtelna luka. A może prawny kruczek. Państwo nie określiło czegoś, co w świecie zachodnim zwie się SLA. To znaczy obywatele wiedzą, że coś mają dostać, ale nie do końca na jakich zasadach. Nie wiadomo, czy droga krajowa ma być szeroka na 15 metrów czy może na 9. Czy ma mieć pobocze, czy też nie. Czy miasta wojewódzkie mają być połączone drogami szybkiego ruchu. I tak dalej i tak dalej.
W efekcie mamy to co mamy. Droga Bydgoszcz-Koszalin jest miejscsami równa, wyremontowana, ale średnia prędkość na tej trasie wyniesie zapewne koło 50 kilometrów na godzinę a jak traficie na długi weekend to i mniej. Albo bardzo mniej, kiedy trafi się jakiś stłuczkowiec. Pół biedy jeśli jedziesz wygodnym i komfortowym samochodem, który nie razi estetyki oczu – na przykład francuskim. Ale jak już wsiądziesz do takiego pancewagena albo nie daj Boże skody, z której wszyscy się śmieją, to może być gorzej. Mniejsza jednak o marki i kraje pochodzenia, bo problem jest ogólnokrajowy.
Kiedy wjedzie się w te przymorskie rejony, można zuważyć niesamowity kontrast między terenem odległym od morza 10 kilometrów i więcej a samymi miejscowościami nadmorskimi. Te ostatnie można powiedzieć, że kwitną, przynajmniej w sezonie. Niestrudzeni wędrowcy, nomadzi polskich dróg, ściągają tutaj tysiącami i wydają ciężko zarobione (i wysoko opodatkowane!) pieniądze, nie licząc się specjalnie z tym ile wydają. Ale już kawałek dalej jest obszar biedy i nędzy. Dużej biedy a czasami jeszcze większej nędzy. Dlaczego? Dlatego, że nikt tutaj nie inwestuje. A czemu nie inwestuje? Dlatego, że nie da się tutaj nijak szybko dojechać a inne rejony kraju są dużo lepiej skomunikowane. To oczywiście duże uproszczenie sytuacji, ale przyczyna podstawowa, jedna z kilku, zdiagnozowana trafnie.
Gdy patrzę na sieć polskich autostrad to mogę się tylko uśmiechnąć. Dobre i szybkie drogi kończą się w Europie na Niemczech. I już pal diabli ich limit szybkiej jazdy, którego nie mają. My nie mamy nic. Jedna czy druga autostrada, która nawet nie przechodzi przez całą Polskę, a do tego jest potwornie droga, to naprawdę za mało. Przy czym należałoby powiedzieć nie tyle za mało, co przerażająco nic. Na tak wielki kraj drobne niteczki autostrad, wielokrotnie przepłaconych, wielce użytecznych, ale łatwo zatykających się na skutek dowolnego popularnego długiego albo krótkiego weekendu to smutny żart państwa. Nie mamy z nim SLA, dodam, dla przypomnienia. Za to zbliża się kampania wyobrcza, więc zaczną się kolejne obietnice tych samych, zgranych polityków.
Ktoś mógłby powiedzieć, że nie powinienem narzekać, bo mogłoby gorzej, że wiele zrobiono. I być może zrobiono wiele. O wiele za mało. O wiele za późno. Ile jeszcze lat mam słuchać tej śpiewki, że „kiedyś będzie lepiej”. Tak naprawdę słyszę to całe życie. A gdy ostatnio jechałem autostradą z Warszawy do Bydgoszczy i zobaczyłem korek na bramkach w Toruniu, który miał jakieś 10 kilometrów i kończył się przy moim zjeździe na Bydgoszcz, to szczerze współczułem kierowcom. Naprawdę nie wyobrażam sobie stania przez 2h, czekając aż sznur aut dojedzie po bilecik. W XXI wieku? Kto wcisnął przestarzały system, kto zasugerował, że bileciki to wspaniały wynalazek a bramki warto zainstalować. Kto lobbował za tym, kto lobbował za ekranami dźwiękowymi, które nie dość, że raczej nie ozdabiają okolicy to jeszcze sprawiają, że trzeba uważać w wietrzne dni przekraczając ich rejon oddziaływania?
I gdzie są te sławne, sprawne, sprawdzające się organy państwa, które mają czegoś pilnować?
Życie wiele razy nauczyło mnie, że jeśli mam na kogoś liczyć, to najlepiej wyjdę na tym, gdy będę liczył na siebie. Ostatnio czytałem, jak pewien brytyjski obywatel, zdenerwowany zamknięciem lokalnej, ale ważnej drogi po osunięciu się skał, zastawił dom i przez własne pole wyasfaltował kilkukilometrowy odcinek. Za przejazd pobiera drobne opłaty, oszczędzając współobywatelom kilkudziesięciu kilometrów objazdu. Problem dotyczy niewielu mieszkańców, ale ruch jest na tyle duży, że do końca roku całe przedsięwzięcie powinno się zwrócić. Brytyjski urząd od sieci dróg nie przeszkadza, narzeka tylko, że droga nie ma pozwoleń. Ale dzielny Brytyjczyk zadbał o odpowiednie oznakowanie i oświetlenie, przejazd jest wykonany zgodnie z najlepszymi standardami. Można? Można!
Wyobrażacie sobie taką sytuację w Polsce? Po pierwszej godzinie funkcjonowania prywatnej drogi zjechałyby się wszystkie możliwe służby, z Agencją Budzenia Wczesnoporannego i dzielną drużyną Antyterrorystów Drogowych na czele. No bo tak przecież nie można. A ja bardzo bym chciał, by grupa obywatele zrobiła taki numer i walnęła autostradę z takiej dajmy na to Bydgoszczy do Mielna czy Ustki prywatnymi gruntami. Tylko wiecie co by to oznaczało? Że to rozbudowane do granic możliwości państwo jest nam tak naprawdę niepotrzebne. A może już tak jest?
Szerokiej drogi!
Najnowsze komentarze