Kontynuujemy naszą niesamowitą podróż dwoma Peugeotami 5008 po Turcji. Tym razem jesteśmy na samym wschodzie Turcji. Jest niesamowicie a momentami groźnie.
<<< część siódma wyprawy. Tajemnice Araratu. Z Kars do Van.
Wszystko zaczęło się w miejscowości Van. To duże miasto nad jeziorem o tej samej nazwie. Odebraliśmy zakurzone drogą samochody z hotelowego parkingu i pojechaliśmy do twierdzy. Góruje ona nad zabudowaniami, ponieważ większa część miejscowości położona jest na równinie. Twierdza ma kilka kilometrów obwodu murów i zbudowana została niedaleko brzegu jeziora. Żeby wejść na jej teren trzeba uzbroić się w trzy rzeczy: butelkę wody, nakrycie głowy i cierpliwość. Dokładne obejście całości może zająć dobrych kilka godzin. My tyle czasu nie mieliśmy, w związku z tym ograniczyliśmy się do wspinaczki na jedną część zamku, w celu utrwalenia bajecznego widoku. Mimo skróconego programu byliśmy tam prawie dwie godziny. Auta w tym czasie cierpliwie prażyły się w blisko 40-stopniowym upale na parkingu.
Chodząc po murach zastanawialiśmy się, ile czasu zajmie nam schłodzenie wnętrza po takim piekarniku. Klimatyzacja w 5008 okazała się być bardzo wydajna. Po minucie wietrzenia samochodu i włączeniu klimatyzacji, akceptowalną temperaturę uzyskaliśmy po około 5 minutach. Oczywiście nie chłodziliśmy wnętrza maksymalnie, przy takich upałach nawiew na przednią szybę i ustawienie około 24 stopni na wyświetlaczach, to i tak spory chłód. Dla pasażerów na tylnej kanapie prawdziwym zbawieniem był nawiew w słupkach, po raz kolejny okazało się, że jest to naprawdę przydatna rzecz.
Nieco wymęczeni upałem pojechaliśmy dalej. Tym razem zatankować. I na stacji okazało się, że możemy zatankować tradycyjnie wybierany przez nas EuroDiesel, lub IranDiesel, tańszy o ponad 30% od normalnego paliwa. Zaryzykowaliśmy i do jednego z samochodów wlaliśmy ropę z Iranu. Teraz, po przejechaniu kilkuset kilometrów, wiemy już, że jest to bardzo dobrej jakości paliwo. Tajemnica niższej ceny wyjaśniła się nieco później. Otóż na niektórych stacjach można kupić irańską ropę, która po tamtej stronie granicy (a z Van do Iranu jest niecałe 200 kilometrów) kosztuje kilkadziesiąt groszy w przeliczeniu na złotówki. Kierowcy przywożą ją i sprzedają na stacjach. Polecamy, tankować można bez obaw, a ulga dla portfela to ponad 30% od normalnej ceny. Tankując otrzymaliśmy oczywiście pyszną turecką herbatę w małych szklaneczkach. To tutaj tradycja, częstują nią na każdym kroku. Na stacjach, w sklepach, gdziekolwiek – nie musisz nic kupować, poczęstunek jest obowiązkowy.
Przy stacji spotykamy dwa ogromne koty. Mają po 3 metry wysokości i różnokolorowe oczy – jedno oko błękitne a drugie zielone! Siedzą spokojnie, leniwie przypatrując się przejeżdżającym autom! Mijamy je nie wierząc własnym oczom. To co prawda tylko pomnik, koty są symbolem miasta Van. Ale jakie koty! Oprócz niezwykłego koloru oczu te koty potrafią pływać. To właśnie tym szczycą się hodowcy z Van i okolic. Co prawda złośliwi mówią, że wszyscy o tych kotach słyszeli, a nikt ich nie widział, ale my nie dajemy temu wiary. Kotów co prawda na żywo również nie zobaczyliśmy (nie szukaliśmy!) ale za to we wszystkich sklepach wiszą najróżniejsze zdjęcia tych zwierzaków, a w każdym sklepie z pamiątkami są dziesiątki figurek, koszulek itp.
Teraz jedziemy w stronę Tatvan. To malutka miejscowość, która żyje głównie z portu, z którego odpływają promy na drugą stronę jeziora. W połowie drogi zatrzymujemy się koło przystani i postanawiamy popłynąć stateczkiem na pobliską wyspę, gdzie znajduje się piękny zabytkowy kościół. Płacimy 6 lira za osobę. Półgodzinny rejs z rozbawionymi turystami z Japonii kończy się wspólnym śpiewaniem polskich piosenek! A widoki z rejsu zapierają dech w piersiach. Niesamowity kolor wody, potężne ośnieżone szczyty w oddali i zbliżająca się z każdą chwilą tajemnicza wyspa, to pobudza naszą wyobraźnię. Statek wpływa do zatoczki, a my w gronie Japończyków idziemy do góry. Spotykamy Kurda, który sprzedaje tu bilety.
Kolejne banknoty zmieniają właściciela – koszt 3 lira. Przy okazji rozmowy dowiadujemy się, że pięć po kurdyjsku brzmi prawie tak samo jak po polsku. Żegnamy się z rozmownym sprzedawcą biletów i wędrujemy dalej pod górkę. Kościół jest w świetnym stanie. W środku oryginalne malunki i klimat tajemnicy. Ze zrobieniem zdjęć musimy poczekać aż przejdą wszyscy zwiedzający. Tłumów nie ma, bo jedyna droga na wyspę prowadzi drogą wodną. Po zwiedzaniu wędrujemy dalej, na plażę, na szczyt. Później, w oczekiwaniu na rejs, siadamy w jedynej knajpce. Przekomarzamy się z właścicielem, targujemy i ceny po chwili spadają o połowę. Warto pamiętać o targowaniu się w Turcji – wszędzie. W hotelu, w sklepie, w knajpce – trzeba, po prostu trzeba porozmawiać o cenie!
Najprostszy sposób na targowanie się jest następujący: pytamy o cenę, a w momencie gdy ją usłyszymy, chwytamy się przerażeni za głowę i w dowolnym języku (może być polski!) głośno mówimy, że to potwornie drogo. Liczy się intonacja głosu. Mając trochę czasu można utargować naprawdę sporo. Turcy bardzo lubią targi i jest to nie tylko dla nich sposób handlowania, ale również forma rozrywki. Polecamy!
Nasza podróż stateczkiem kończy się niestety, jesteśmy nieco rozleniwieni, ale bardzo zadowoleni z tej przerwy. Niektórzy uczestnicy wyprawy, ukołysani przez fale, prawie usypiają. Czas jednak wsiąść do samochodów i ruszać dalej. Teraz będziemy szukać miejsca na obiad. A jest już bardzo późno, bo dochodzi godzina 16:00 miejscowego czasu. Najpierw postanawiamy odwiedzić miejscowość Tatvan. To małe miasteczko nie oferuje jednak nic ciekawego do obejrzenia, a knajpki nas nie zachęcają. Ruszamy więc dalej. Z uwagi na późną porę nie jedziemy już na wygasły wulkan w okolicy, podziwiamy go tylko z okien samochodu. Kolejny przystanek mamy w Bitlis.
To miasto dużo większe od Tatvan, bardzo malowniczo położone na zboczu. Tutaj postanawiamy się zatrzymać na dłużej. Najpierw jednak kluczymy po wąziutkich urokliwych uliczkach, gdzie nasze Peugeoty ledwo się mieszczą pomiędzy skałami i budynkami oraz towarami sprzedawców. Trochę nam to miejsce przypomina południowy Krym. Tam na zboczach również przycupnęły domostwa i wiją się maleńkie jednokierunkowe uliczki. Bitlis tym się różni od Krymu, że tu nawet wąziutka uliczka może być dwukierunkowa. Ale jakoś to działa, samochody się przeciskają.
Dojeżdżamy na rynek i budzimy ogromną sensację. Dopiero dużo później dowiadujemy się, że do tej miejscowości turyści praktycznie nie zaglądają. A szkoda, bo oferuje ona, oprócz klimatycznych uliczek wypełnionych sklepikami, również dużo zabytków i świetne jedzenie. Tutaj można również nabyć w normalnej cenie tureckie dywany oraz niezwykłe wyroby z miodu, Nad miasteczkiem góruje zabytkowa twierdza. Jest kilka meczetów, mnóstwo malutkich przytulnych knajpek. Najpierw idziemy coś zjeść. Tym razem nie pytamy nikogo o drogę, tylko postanawiamy sprawdzić wiedzę map z telefonu. Okazuje się, że nawigacja podpowiada nam idealnie.
Trafiamy w miejsce, gdzie można zjeść pysznie przyrządzone dania z pieca i grilla. Po angielsku – trochę – mówi tylko najmłodszy, może dziesięcioletni chłopiec, który pomaga obsługiwać klientów. Jedzenie zamawiamy, wskazując po prostu odpowiednie mięso. Czekamy kilkanaście minut, w tym czasie dostajemy przepyszne sałatki i napoje. Na koniec danie główne. Palce lizać. Po rachunku od razu widzimy, że to nie jest miejscowość turystyczna. Płacimy około 100 złotych za siedem osób. To naprawdę bardzo mało.
Mija osiemnasta polskiego czasu i czas na transmisję do Polski. Na rynku rozkładamy antenę satelitarną i pozostały sprzęt. Mamy wrażenie jakby całe miasteczko zmówiło się, żeby oglądać co się dzieje. Co chwilę ktoś podchodzi, przygląda się z bliska, zagaduje. Polonia, Polonia… czyli po turecku Polska. Po chwili podjeżdża do nas wóz opancerzony, ale żołnierze tylko rzucają okiem i jadą dalej. Później odkrywamy, że nadawaliśmy prosto pod kamerą miejskiego monitoringu. Po kilku minutach kończymy łączność z Warszawą (wszystko szło na żywo!) pakujemy się do samochodów i czas w trasę. A droga to będzie bardzo długa, bo znowu musimy jechać przez góry, co powoduje znaczne zmniejszenie średniej prędkości. A Peugeot 5008 przeżywa ekstremalny test zawieszenia.
Z Bitlisu kierujemy się do kolejnej miejscowości na literkę B. Śmiejemy się, że to właśnie ona jest sponsorem tego odcinka drogi. A droga jest momentami naprawdę ekstremalna. Na krętych górskich odcinkach nie ma asfaltu, bo trwają właśnie remonty. Wiele kilometrów jedziemy w pyle za ogromnymi ciężarówkami. O wyprzedzaniu nie ma mowy a nierówności docierają tym razem do wnętrza. Prędkość spada do 20-30 kilometrów na godzinę. W tych warunkach niezwykle sprawnie działa automatyczny obieg powietrza, który wykrywa pył i przełącza się na obieg zamknięty. Jesteśmy bardzo ciekawi jak te wszystkie drobne skałki na jezdni podziałają na opony, ale na razie jedziemy, obejrzymy je sobie rano. A jaka jest ta druga miejscowość na B? Nazwę znamy z amerykańskich komiksów i filmów – to Batman.
Kiedy w końcu wyjeżdżamy z gór to kilometry umykają z zawrotną prędkością, bo jezdnia jest znowu szeroka i równa. Tylko momentami trafiamy na pofałdowany asfalt, ale to na Peugeocie nie robi większego wrażenia. Bez trudu utrzymujemy średnią prędkość podróżną w okolicach 90 km/h a to naprawdę dobry wynik. Po drodze jak zwykle wojskowa kontrola. Młodzi żołnierze zatrzymują nas, ale po informacji, że jesteśmy z Polski puszczają bez sprawdzania – samochody tureckie mają sprawdzane dokumenty i zawartość bagażników. Peugeoty 5008 są traktowane jak VIP. Po przeprawie przez góry w końcu wyjeżdżamy na równinę i dojeżdżamy do Batman.
Dzisiaj przekroczyliśmy 5.300 kilometrów naszej podróży. Mija tydzień od kiedy jesteśmy nieustannie w drodze, przekazując Wam codziennie wrażenia z naszej podróży. Wspaniała przygoda z Peugeotem 5008 trwa nadal i chociaż jedziemy już w stronę Polski, to jeszcze wiele kilometrów przed nami. I dużo relacji przed Wami. Razem będziemy odkrywać przyjemność długich podróży samochodem.
>>> Część 9. Na zachód, wzdłuż granicy z Syrią. Peugeot 5008 w Turcji
A oto trasa naszych podróży dzisiaj:
Najnowsze komentarze