Od dziecka kocham klasyczne auta. Zgromadziłem mnóstwo motoryzacyjnej makulatury. Gdybym spieniężył swoją bibliotekę w antykwariacie, to wyszłaby z niej niezła sumka. Trzon moich zbiorów stanowił pewien stronniczy tygodnik, dotychczasowa motobiblia. Jeździłem tylko niemieckimi autami, byłem ich zatwardziałym fanem, aż nagle…
Owocna kłótnia
Martyna, moja obecna żona, szukała auta by jeździć nim do pracy. Zadanie nie było łatwe, ponieważ dysponowaliśmy kwotą wystarczającą na zakup laptopa do gier. Od razu wystartowałem niczym MG 42, że to zbyt mało, niech dołoży 2 tysiące i kupimy „najlepszą” w tej cenie „polówkę”. Niestety dziewczyna jest uparta, więc niczym żelbetonowy bunkier odparła mój maszynowy ogień. Doradzałem więc Matiza (bo to Daewoo, kiedyś produkowali je w FSO) lub Seicento (popularność Fiata i sentyment związany z FSM brały górę). Doszło do kilku spięć. Strefa zgniotu we wspomnianych autach kończyła się na bagażniku i wcale to do mnie nie docierało. Nasączony niemiecką propagandą forsowałem jedyną słuszną opcję tak mocno, aż Martyna zaczęła szukać Seja. Wertując portale ogłoszeniowe wpadł jej w oko Peugeot 206…
Wtedy dopiero zaczął się ból mojej tylnej części ciała. Żona kocha koty całym sercem, nic dziwnego więc, że zainteresowało ją słodko patrzące lwiątko. Twierdziłem uparcie, iż elektronika będzie się psuć, zawieszenie poleci, stanie w szczerym polu. Cytowałem „przyjaciela kierowcy” słowo w słowo. Kobieta, jak sobie coś ubzdura, to oczywiście musi to mieć. Chciałem VW, ona Peugeota, poszliśmy na kompromis i kupiliśmy francuza. Pewne tabu, obyczajowość motoryzacyjna zostały przełamane.
Pomyślałem, OK stało się, dam mu szansę. Zobaczyliśmy się kilka dni później. Postanowiłem bezstronnie, obiektywnie przetestować obiekt mojej ostrej, nie podpartej przykładami krytyki. Usiadłem i od razu miła niespodzianka. Mała, poręczna kierownica dobrze leżała w dłoniach, spodobały mi się również mięciutkie fotele. Niech się VW schowa ze swoimi taboretami. Plastik ma przeciętną jakość, ale moja wcześniejsza polówka wcale nie była lepsza pod tym względem. Wszystkie przyciski umieszczone są tam, gdzie się ich spodziewamy, poza tradycyjnym klaksonem w manetce. To oczywiście galijska tradycja.
Po przekręceniu zgrabnego kluczyka usłyszałem miły dźwięk, gładki niczym subtelna ballada. Niewielki motorek 1.1 przyjemnie pracuje, a nie charcze, jak niemiecka maszyna do szycia. Skok lewarka jest dość długi, za to biegi wchodzą leciutko i bez zgrzytów. Wcześniej jeździłem wozami drabiniastymi (pardon niemieckimi) , więc byłem przyzwyczajony do niezbyt aksamitnego tłumienia nierówności. Po przejażdżce uroczym lwiątkiem byłem w szoku jak można po tych samych drogach jeździć komfortowo. Poczułem się głupio, że oceniłem go tak stereotypowo. Tak to jest. jak się wierzy plotkom i obgaduje porządnego człowieka. Pamiętajcie by zawsze mieć swoją opinię, nikt wam łatwo kitu nie wciśnie. Przede wszystkim trzeba coś sprawdzić, przetestować, zobaczyć, mieć porównanie, by wystawić ocenę.
Dobre wrażenie, które zostawił samochodzik zostało po dziś dzień. Autko dzielnie pokonuje ok. 40 km dziennie i poza wymianą akumulatora, oraz drobiazgów eksploatacyjnych nie dokucza finansowo. Właściwie brak różnicy w stosunku do „uznanych” marek, więc przepłacanie za znaczek mija się z celem. Co prawda regenerowaliśmy belkę, wspaniałe zawieszenie, na które wszyscy narzekają. Za to drogi wielowahacz przedni VW / Audi nikomu już nie przeszkadza. Wstyd się przyznać, ale żona jest trochę na bakier z regularną wymianą oleju. Mimo to po dwóch latach mieliśmy pół stanu, bez jasnoniebieskiego dymka. Co wy na to Janusze niedowiarki?
Zamienił stryjek Golfa na…
Sympatyczne, niezawodne pierdzikółko zrobiło na mnie tak miłe wrażenie, więc postanowiłem zrobić „szaloną” zamianę youngtimera. Na polskim rynku klasyków wielu miłośników kupuje sentymentalnie, bezpiecznie finansowo. Skutkiem tego jest polsko-niemiecka monotonia. Zamierzałem wyłamać się i VW Golfa mk. 2 zastąpić „żabotimerem”. Gdy topniały śniegi, a los słomianej marzanny był już przesądzony, szukałem intensywnie starego franka. Wybór był słabiutki, nie zraziłem się. Wertowane zaprowadziło mnie do Ostrowa Wielkopolskiego. Ładna 309-tka wpadła mi w oko. Z zaprzyjaźnionym mechanikiem Panem Wojtkiem pojechaliśmy obejrzeć nieco zapomniany model. Niestety bezwypadkowy opis odbiegał od tego co zobaczyliśmy. Lakier na masce o grubości 200 mikrometrów, rdza od spodu i nieoryginalna przednia szyba – jak dla mnie dyskwalifikacja. Poza tym mechanicznie był bardzo dobry. Silniczek 1.4 pracował cichutko i kulturalnie, a fotele były miękkie, obszerne jak u babci. Jedyne, do czego można się przyczepić, to dość bezpłciowy design, ale liczy się to co sobą reprezentujemy. Ponadto elektryka, milutka tapicerka na boczkach drzwi, bursztynowe podświetlenie jak w ukochanym przez Polaków Mercedesie ;-)
Auto o wiele lepsze od popularnych, oraz faworyzowanych marek. Jesienią sprzedałem niemieckie „arcydzieło”. Garaż się zwolnił, więc szukałem intensywniej. Pośród „igiełek” i „jedynych takich” zauważyłem Peugeota 306 w wersji Roland Garros. Na nieupiększonych zdjęciach wykonanych w wielkiej hali wyglądał przeciętnie. Zachęcało mnie szwedzkie pochodzenie, gwarantujące bezwypadkowość i prawdziwy przebieg – jedynie 135.000 km. Samochód ładny, narysowany przez Pininfarinę. Linia karoserii i sylwetka nawiązują do wielkiego hitu poprzedniej dekady, czyli Peugeot 205. Spryskiwacze reflektorów, alufelgi GTI, piękne półskórzane fotele – nie ukrywam, że takimi detalami francuski kompakt skradł moje serce. Garros jest rzadki, a wersja przeznaczona na Skandynawię to w ogóle nisza w niszy.
Oglądając auto od razu rzucił mi się w oko poobijany od kamyczków pas przedni. Widać, że na aucie zaczęto oszczędzać, było trochę zapuszczone. Nad nadkolem ujrzałem sporą dziurę, prawdopodobnie zranił go szwedzki kamień. Dodatkowo rozrząd niewiadomego pochodzenia, pompa wody miała spory luz, wyświetlacz z zegarem i termometrem nie działa. Ponadto kilka drobiazgów dotykających całą motoryzacyjną populację. Moje oczy ukłuło radio marki „no name” z wściekłoniebieskim podświetleniem, którego nie obsługuje niestety magiczna manetka przy kierownicy. Ustawiasz volume na 35, a ledwie je słychać.
Wielu z was jest pewnie ciekawych (hejterzy dawno się niecierpliwią), jak tam francuska elektryka. Otóż szyby, lusterka, wyposażenie działa prawidłowo. Wskaźnik temperatury działa nieprecyzyjnie – pokazuje od 100 do 120 stopni, ale węże nie parzą. To może zdarzyć się w każdym aucie. Nawet we wcześniejszym youngtimerze kontrolka migała cały czas, wentylator się włączał, a płyn chłodniczy powinien wylecieć na przednią szybę. Tak się na szczęście nie stało. Kontrolka ABS jarzy się jasnym pomarańczem. Był to na szczęście fałszywy alarm. Układ antypoślizgowy bije w pedał – sprawdziłem na iłżeckich pagórkach. Gdy belka miło tłumi koleiny krzykliwy ostrzegacz gaśnie. Jak nakazuje wieloletnia tradycja – we francuskim aucie powinna palić się przynajmniej jedna diodka ;-) Jazda próbna tylko ugruntowała dobre wrażenie, które wywarł galijski lew.
Za 5.800 zł (połowa wartości przeciętnego „balerona”) nabyliśmy nietuzinkowego „żabotimera” w dobrym stanie i wybitnie rzadkiej wersji. Pan Wojtek, miłośnik srebrnej gwiazdy (na marginesie ma duży sentyment do Xantii) był sceptyczny, lecz 10 kilometrów przejażdżki wystarczyło bo zapulsować. „Tomek, fajnie to chodzi, jest bardzo wygodny, dobrze wyposażony, świetnie się prowadzi, (…), bardzo fajna kultura pracy. O wiele lepszy samochód niż Golf, Astra z tamtych lat, nie ma porównania”. Słowa doświadczonego mechanika, lubiącego auta niemieckie to najlepsza rekomendacja. Samochodem robię nawet 400 km dziennie, więc nie szukam osiągów, a relaksu i odprężenia. Wspaniałe fotele z obszernymi boczkami, przytulają Cię niczym kochająca, stęskniona żona. Miękka kremowa skóra i zielona tkanina świetnie pasują kolorystycznie, oraz zapewniają kojce warunki podróży.
Garros jest bardzo ciekawy, ale to materiał na kolejny artykuł.
Kwestia psychiki
Przygoda z Peugeotami skruszyła mój poniemiecki, żelbetonowy, mentalnościowy bunkier. Marka ma drugorzędne znacznie, a stan auta to podstawa. Jeśli nie jest to awaryjna wersja silnikowa i kierowca będzie dbał, to nasz spalinowy przyjaciel odwdzięczy się niezawodnością. Żaboautka mają mnóstwo zalet. Na tle konkurencji japońskich, niemieckich nie mają się czego wstydzić, nawet je przewyższają. Drodzy czytelnicy, życie musi mieć smak, jest zbyt krótkie, by jeździć popularnymi wozami. Warto przełamać się, mieć niezależną od stronniczych motomediów opinię. Wykonałem zwrot o 180 stopni, warto było. Już wiem, że franki mają miejsce w naszych garażach i sercach :-) Danke schön (oj przepraszam bardzo – merci) za przeczytanie, będę wdzięczny za wszelkie uwagi i opinie.
Z klasycznymi pozdrowieniami
Tomasz Mogielski
Najnowsze komentarze