Dzień zaczęliśmy od dość późnego śniadania. Nie różniło się ono niczym od tego z dnia poprzedniego, może poza tym, że przychodząc pod koniec, mieliśmy nieco mniejszy wybór jedzenia. Większość członków ekipy wybrała wariant “na słodko”, popijając to pyszną kawą z ekspresu. Następnie pakowanie, wymeldowanie z hotelu, małe negocjacje cenowe na sam koniec i już wyjeżdżamy. Pytanie tylko jak dostać się do autostrady? Tysiące uliczek tworzą bowiem w Stambule prawdziwy labirynt. Wystarczy wjechać w nieodpowiednią, chociaż wydawałoby się szeroką i wiodącą we właściwą stronę drogę, by spędzić kilkanaście kilometrów szukając odpowiedniego zjazdu. Na początek zjeżdżamy jeszcze raz rzucić okiem na najważniejsze zabytki a potem, klucząc i zawracając, pytając o drogę i wpatrując się w ekran naszego GPSa, dojeżdżamy do płatnej autostrady.
Na szczęście dzisiaj jest niedziela, dzień chyba najluźniejszy jeśli chodzi o ruch drogowy w Stambule. Drogi są zadziwiająco puste i dotyczy to również autostrady w stronę granicy. Zatrzymywani jedynie przez bramki, które żadają od nas kilku lira opłaty, mkniemy w stronę Polski. A dokładnie w stronę przejścia granicznego z Bułgarią. Dzisiaj zdecydowaliśmy bowiem o tym, że wrócimy właśnie przez ten kraj, który znamy z poprzednich wyjazdów. Wiemy czego się spodziewać na szosie, mamy też nadzieję, że niedziela będzie sprzyjać szybszej jeździe. Dość szybko dojeżdżamy do granicy, tu następuje tradycyjny korowód okienek i pieczątek oraz podejrzliwe zerkanie na wpisy z Gruzji. Celnicy najwyraźniej nie dowierzają, że komuś się chciało przejechać taki kawał drogi w tak krótkim czasie. Ale w końcu, po dłuższym i nieco nerwowym oczekiwaniu, jesteśmy puszczeni. Bułgaria wita nas przyjaźnie. Po szybkiej odprawie wjeżdżamy na drogę wiodącą do stolicy. Sofia jeszcze daleko a my już tęsknimy za Turcją i jej szerokimi, wielopasmowymi drogami. Tutaj już tak dobrze nie ma. Momentami droga jest świetna, ale momentami to zaledwie jeden pas w każdą stronę. Powoli przywykamy, pamiętając, że w Polsce jest podobnie.
Mimo, że mamy do przejechania zaledwie kilkaset kilometrów, pod Nis w Serbii, gdzie zamierzamy zjeść kolację, docieramy pod wieczór. Późna kolacja i pakujemy się do samochodów, które cierpliwie czekają przed restauracyjką. A później znowu w drogę, tym razem kierunek Węgry. Późno docieramy do hotelu i padamy, zmęczeni długą drogą. Jutro ostatni dzień podróży. I czas na podsumowanie całej akcji.
Najnowsze komentarze