Citroën Jumpy 2.0 HDi wyruszył na daleką północ. Jak się sprawował, jakie było spalanie i co warto zobaczyć w Szwecji? Poczytajcie relację naszego Czytelnika.
Citroën Jumpy to samochód zdecydowanie rodzinny. Jest duży, komfortowy i pozwala zabrać sporo na pokład. Jazda jest przy tym ekonomiczna, dzięki silnikowi diesla. To niezawodne 2.0 HDi, które pozwala cieszyć się jazdą, pracuje kulturalnie i nie sprawia problemów. Niezawodny napęd, fajna ekipa i Citroën – to może być lepszego?
Lubimy swojego Citroëna
Miało być zupełnie inaczej!
Jak to często się zdarza, człowiek sobie coś planuje, coś szykuje, ma już jakieś wyobrażenie przyszłego urlopu, oczyma wyobraźni już widzi mijane krajobrazy i czekające przygody, a tu wydarzenia zupełnie od niego niezależne, zmuszają go do rezygnacji z przyjętych założeń i radykalnej zmiany planów. Tak się stało tym razem. Wakacje mieliśmy wstępnie zaplanowane, uwzględnione w planie urlopów, kierunek wytyczony i kolejne pinezki pojawiały się na mapie.
Do początku planowanego wyjazdu mieliśmy jeszcze ponad dwa miesiące, więc nieśpiesznie, powolutku szykowaliśmy się na kolejną wyprawę. Czekał nas przegląd samochodu, zakup dodatkowego ubezpieczenia w PZM, przygotowanie weków, wytyczenie trasy, uzupełnienie wyposażenia itd. … spokojnie, na wszystko był czas. Ale nagle okazało się, że go nie ma. Jeśli musimy zmienić plany i chcemy wyjechać chociaż na dwa tygodnie to wolny termin w grafiku urlopów EL był tylko na przełomie czerwca i lipca.
Nie jest to okres najbardziej przez nas lubiany na wyjazdy. Zaczyna się sezon wysoki, wszędzie jest pełno ludzi, kolejki i znacznie wyższe ceny. Do tego na południu, a i często u nas, jest mega gorąco. Może fajnie do spędzania czasu nad morzem czy w basenie, ale do szwendania się, zwiedzania czy pomieszkiwania w samochodzie już niekoniecznie.
I tak termin urlopu wymusił rozważanie zupełnie innego kierunku. Kierunku, w którym jeszcze Vananas nie podróżował, a który Lipesowi już dawno chodził po głowie. Na północ, a konkretnie do Szwecji. Kraj który nie należy do czołówki najpopularniejszych wyjazdów wakacyjnych, w którym temperatury powinny sprzyjać zwiedzaniu i o tej porze roku jest tu coś czego nie ma gdzie indziej – białe noce.
Czasu na przygotowania było malutko. Co innego spakować walizkę i udać się do hotelu co innego ogarnąć wyjazd vanlife-owy i spakować cały domek na kółkach (Vananas na co dzień jest zwykłym vanem rodzinnym). Lipes korzystając z uroku osobistego ogarnął ekspresowy termin przeglądu Vananasa, na szczęście do wymiany były tylko fitry, olej i kosz na koło zapasowe. W tydzień udało się temat zamknąć. Niestety w PZM terminy są sztywne, nie mniej niż dwa tygodnie przed wyjazdem trzeba wykupić ubezpieczenie. No trudno, lepiej późno niż później, dodatkowe ubezpieczenie zacznie obowiązywać już w trakcje wyjazdu.
Ze względu na ceny w Szwecji, a także w wyniku założeń jakie mamy przy podróżowaniu (możliwie tanie podróżowanie) El spędziła kilka intensywnych wieczorów na przygotowaniu weków i żywności w vaccum, które miały nam posłużyć jako podstawa wyżywienia. Proces tyndalizacji – czyli potrójnej pasteryzacji mamy już przetestowany. Takie słoiki są zdatne do spożycia spokojnie i dwa sezony, natomiast żywność w vaccum przechowywana w lodówce ok. dwóch tygodni.
Po rozważeniu różnych sposobów jak dotrzeć do Szwecji, wybór padł na prom. Przy obecnych cenach paliwa, opłacie za most i dodatkowych godzinach jazdy, które trzeba poświęcić, aby dotrzeć przez Danię do Malmo, prom okazał się najciekawszym rozwiązaniem. Początkowo kwoty w cennikach, lekko nas zniechęciły, jednak po dokładniejszym zbadaniu oferty znaleźliśmy ciekawą opcję biletu rodzinnego na promach Stenaline na trasie Świnoujście – Ystad. Vananas, ze swoimi gabarytami według cennika, liczony jest jako osobówka, a rezygnując z kabiny i deklarując termin przeprawy w obu kierunkach, koszt zakupu biletów zmniejszył się więcej niż o połowę i wyniósł 850 zł – w obie strony, Vananas i 4 pasażerów. Niestety, aby nie było tak słodko, optymalne terminy były już zajęte – konsekwencja zakupu w ostatniej chwili – pozostała nam rezerwacja na poniedziałek i kolejny czwartek czyli 10 dni na podróżowanie po Szwecji.
Ruszamy!
Zapakowani po sufit, bez zaplanowanej trasy, tylko z książkowym przewodnikiem po Szwecji, w poniedziałek po śniadaniu ruszyliśmy w kierunku Świnoujścia – 650 km, według googlemaps prawie 8 godzin jazdy. Dwulitrowy diesel Citroena mruczy miło, dodatkowe kilogramy nie robią na nim wrażenia. Na autostradzie lecimy około 130 km/h. Średnie spalanie podniosło się tylko do 9,5 litra. Wyruszyliśmy ze sporym zapasem czasu, mając na względzie konieczność odbioru biletów minimum godzinę przed odpłynięciem promu. Tankowanie pod korek na ostatniej stacji w kraju i jeden kanister dadzą nam 1000 km zasięgu. W Szwecji jeździ się wolniej i spokojniej.
Przeprawa promem
Może dla niektórych to nic wielkiego, ale dla nas już sama przeprawa promem była przygodą. Widok ogromnych promów w porcie nie robi specjalnego wrażenia, pewnie z racji odległości, jednak podjeżdżając do pochylni wjazdowej na dziób promu widać jaki jest ogromny. Przy wjeździe z poziomu portu na pokład mamy cztery poziomy do góry, dodatkowo dwa poziomy poniżej, razem siedem kondygnacji, a wysokość wcale nie jest największym parametrem. Wrażenie robi długość statku 174 m. Nasz jednorazowo może zabrać 1397 pasażerów, 260 samochodów osobowych i ok. 50 zestawów drogowych czyli wielkich ciężarówek. Prom to statek, ale bardziej obrazowe byłoby powiedzenie, że to pływający budynek, z sypialniami, restauracjami, barami, salami konferencyjnymi, pokładem widokowym i oczywiście przestrzenią załadunkową.
Dobrze, że Lipes, ma doświadczenie w promowych podróżach, bo byśmy się pogubili jeszcze na wjeździe. Osobno wyznaczone trasy dla wjazdu, osobne dla wyjazdu, inne dla aut ciężarowych inne dla osobowych, różne dla różnych przewoźników. Przy odprawie, należy też dokładnie słuchać pracowników, aby wjechać w odpowiednią rajkę kierującą na odpowiedni pokład. Na szczęście udało nam się nie pobłądzić i po zostawieniu Vananasa na poziomie -1, znaleźliśmy sobie ustronne miejsce na wygodnych kanapach na poziomie 6.
Witajcie w Szwecji
W opadach deszczu odbiliśmy od nabrzeża. El lekko zestresowana jak jej błędnik zareagują na taką podróż, przy chorobie morskiej na fotelu bujanym, mogło być różnie. Jednak odpłynięcie od nabrzeża wiązało się tylko z głośniejszą pracą silnika i lekkim odczuwaniem jego wibracji. Mimo wyczulonego postrzegania kołysania, okazało się że El go nie czuje, zatem to dobra wiadomość dla osób obawiających się choroby morskiej. Podróż minęła dosyć szybko i spokojnie, we wtorkowy poranek zawitaliśmy w deszczowym Ystad. Miasto portowe łączące – poprzez połączenia morskie i lądowe – Skandynawię z Europą Środkową. W centrum, średniowieczna zabudowa szachulcowa. Stanowi jeden z największych tego typu zespołów w całej Skandynawii. Szwedzi ruszają do pracy, mimo deszczu sporo rowerów się porusza. Znajdujemy należące do cennych zabytków architektonicznych ceglane, gotyckie kościoły Mariacki i św. Piotra. Przeturlaliśmy się zygzakiem po uliczkach miasta komentując zza szyb zauważane różnice.
Udaliśmy się na wschód, drogą nad brzegiem morza, gdzie już po kilku kilometrach wybraliśmy nieduży leśny parking z bezpośrednim dostępem do plaży. Koło południa, pogoda znacznie się poprawiła, a słońce zaczęło na tyle mocno przygrzewać, że wyciągnęło nas na plażę. Leniwy ciepły dzień na pustej, pięknej, piaszczystej, bałtyckiej plaży – idealny.
Dalej udaliśmy się wzdłuż wybrzeża, przejeżdżając przez kolejne urocze, wręcz cukierkowe nadmorskie miejscowości. Pełne niedużych drewnianych kolorowych domków, tonące w kwiatach i jak na standardy polskich, bałtyckich kurortów, zadziwiająco puste. Pełne kafejek, knajpek, ale bez straganów z wszędobylską chińszczyzną, głośnej muzyki i tłumów. W końcu odbiliśmy lekko na północ kierują się do Bilkyrkogarden Kyrko Mosse, oznaczone jako skansen, a znane wśród fanów motoryzacji jako cmentarzysko samochodowych wraków. Przy trasie nr 119 na bezpłatnym parkingu zostawiliśmy Vananasa, a sami udaliśmy się leśną ścieżką.
Lipes – To miejsce powstało dzięki staremu Ake, który tu wydobywał i przetwarzał torf, i do tego procesu potrzebował budować maszyny. Części pozyskiwał z skupowanych wraków rozbitych samochodów, po pewnym czasie jego posortowane zapasy i wiedza skutkowały tym, że sporą ilość podzespołów sprzedawał okolicznym farmerom. Recykling porzucił w 1974 potem już tylko zbiory topniały. Skorodowane porozbijane wraki ustawione w linii przy drodze zarastające mchem. Były pamiątką epoki, gdy często samochód jeszcze nadałby się do naprawy, ale brak skutecznych pasów bezpieczeństwa plus ostre krawędzie łamiących się elementów wnętrza powodowały, że nie było komu go odebrać z pomocy drogowej. Ten fakt i zdjęcia Kerstin Bengtsson rozsławiły to miejsce po latach. Można odnaleźć Mercedesy 190 z lat 60 pierwsze modele bez wystających błotników i szerokich jak stopień progów, jak i mniej znanego rodzinnego vana z tamtych lat L319 kiedyś z gwiazdą na masce. Stare Fordy, Volvo, kilka amerykańskich limuzyn, też jeszcze trzyma kontur dawnej sylwetki.
Dziwne miejsce. Te wszystkie zardzewiałe wraki. Niby uczta dla znawców, a jednak każdy był symbolem czyjejś tragedii, czyjegoś nieszczęścia czy cierpienia. Pozostawione, czy wręcz porzucone w lesie od wielu lat w fazie rozpadu. Dla osób planujących wybrać się w to kultowe miejsce, rada aby się pośpieszyć. Jeszcze kilka lat, a wraki rozpadną się zupełnie, już teraz trudno rozpoznać czym były kiedyś.
Karlskrona
Wieczór spędziliśmy w mieście Karlskrona, założonym w 1680 roku, gdy przeniesiono tam siedzibę Szwedzkiej Królewskiej Marynarki. Nazwa pochodzi od zestawienia imienia króla Karola XI i szwedzkiego słowa krona – Korona Karola. Obecnie jest prężnie rozwijającym się ośrodkiem branży teleinformatycznej. My urządziliśmy sobie spacer po starej części miasta. Wieczorem restauracje są pełne ludzi, ale nie turystów, tylko miejscowych. Szwedzi często wieczory spędzają poza domem, w towarzystwie znajomych, aby przy smacznym jedzeniu spędzić razem czas. Latem w ogródkach, zimą wewnątrz restauracji. Statystycznie, co drugi Szwed mieszka sam zwykle nie gotuje tylko zamawia jedzenie. W ogóle demografia, jest tu bardzo istotnym problemem. Także dlatego, tak chętnie widziani są tu obcokrajowcy i tyle jest programów pomocowych dla emigrantów.
Upały… w Szwecji
Wbrew naszym pogodowym wyobrażeniom, w Szwecji przywitały nas upały. Temperatury powyżej 30 stopni nieczęsto się tu zdarzają, a jednak bywają. Gdy koło południa postanowiliśmy zrobić sobie spacer na półwysep z którego powinna być piękna panorama miasta Kalmar, było naprawdę gorąco. Po kilkunastu minutach wędrówki przyrodniczą ścieżką trafiliśmy na fajną, niedużą plażę z dwoma kąpieliskami (oddzielne dla ludzi podróżujących z pieskami). Woda na tym wypłyceniu w cieśninie jest znacznie cieplejsza.
Z plaży nie było widać co prawda miasta, za to znaleźliśmy się pod monumentalnym mostem na wyspę Oland, pod którym od drugiej strony był wjazd na duży przestronny parking dla karawaningowców. Z toaletami, miejscem obsługi kamperów, super. Przeparkowujemy się i zostajemy na noc.
Według naszego książkowego przewodnika wyspa Oland jest bardzo popularnym wśród Szwedów miejscem wybieranym na letni wypoczynek. Skoro brak było planu podróży to czemu i jej nie odwiedzić. Już w czasie włóczenia się po Karlskronie i podróży 6 km mostem, zauważyliśmy kilka płynących po jezdniach, z charakterystycznym bulgotem, silników V8. Amerykańskie klasyki. A w czasie przejazdu po wyspie, spotykaliśmy je zadziwiająco często. Chociaż Szwedzi znani są ze swojego zamiłowania do tych samochodów to nie mógł być przypadek. Ciekawość Lipesa wzięła górę i jadąc na ogonie jednego z nich dotarliśmy na American Classic Days w Borgholm.
Zabytkowe amerykańskie auta
Lipes – Po drodze jechał stary, przedwojenny dwudrzwiowy Chevrolet – z obniżonym zawieszeniem, obniżoną linią dachu i silnikiem od współczesnej Corvetty. Doholowaliśmy się na jego zderzaku na sam camping, na którym odbywał się aktualnie zlot customów.
W Szwecji po II Wojnie Światowej stacjonował dość liczny kontyngent amerykańskich żołnierzy. Przywozili oni z ameryki swoje zabawki, czyli posiadane często mocno modyfikowane samochody. Dla biednej wtedy Szwecji i przy wymiarach ówczesnych popularnych europejskich modeli, te majestatycznie sunące kolosy i małe przedwojenne modele z potężnymi silnikami, od powojennych konstrukcji, robiły zniewalające wrażenie. Z biegiem lat posiadanie amerykańskiego klasyka stało się tutaj naprawdę popularne. Nie widziałem w żadnym innym europejskim kraju w weekendy na drogach tylu stylowych karoserii z V8 pod maską.
A teraz trafiliśmy na kolekcjonerskie cacuszka. Pełen kemping, całe rodziny, nawet przyczepy kempingowa i lawety dopasowane stylem do posiadanego unikata. Swobodnie spacerując spędziliśmy tu całe popołudnie.
Modyfikowane AMG? M Sport? Tu aby się dopasować, warto by mieć modyfikacje firm nieco bardziej unikalnych. Silniki wyścigowe Offenhauser z lat 30 np. widać, że są lubiane przez tą sympatyczną subkulturę.
Przepięknie prezentują się detale dobrze przemyślanych projektów, pinstripping też dodaje klimatu. Są też postacie z najbardziej popularnego filmu rysunkowego o samochodach. Cały weekend na wyspie przetaczają się nietypowe sylwetki z nietypowymi nazwami: Pontiac, Oldsmobile, Buick, Studebaker
Krążymy sobie z nimi po pętli dookoła wyspy
I tak zupełnie przypadkiem trafiliśmy na mega atrakcję jaką była możliwość obejrzenia tych wszystkich wypielęgnowanych samochodów. I tak samo, w sposób zupełnie niezaplanowany, trafiliśmy na kolejną atrakcję. Zgodnie z pierwotnymi planami kontynuowaliśmy jazdę w kierunku Sztokholmu z przystankiem w Muzeum Flygvapenmuseum – muzeum lotnictwa. Jednak naszą uwagę przykuła laweta wioząca nietypową wyścigówkę, skręcając za nią rozszyfrowujemy napisy z plakatów przy drodze. Informują o Światowych Zawodach Traktorów. Laweta w lewo, my jak zauroczone lemingi, za nim.
Światowe zawody traktorów
Właściwie zupełnie nie wiedzieliśmy czego się spodziewać. Początkowo mieliśmy się tylko rozejrzeć, ale ponieważ impreza wyglądała na urządzoną z niezłym rozmachem, wykupiliśmy całodniowe bilety i wbiliśmy się na parking dla publiczności. Czy ktoś z Was, był kiedyś na zawodach traktorów? Nawet jeśli mielibyśmy wymyślić jakąś abstrakcyjną atrakcję, to na taką byśmy nie wpadli. Jak było nie skorzystać, po prostu z czystej ciekawości jak takie zawody mogą w ogóle wyglądać. Według organizatorów, zawody traktorów odbywają się w trzech miejscach na świecie: w Teksasie, w Australii i w Szwecji. (Nie sprawdzaliśmy tych danych, jeśli ktoś z Was Drodzy Czytelnicy się orientuje, to poprosimy o informację w komentarzu).
Impreza była zaplanowana na 3 dni. My trafiliśmy na pierwszy. Plac był podzielony na sektory. Na naszym parkingu stały głównie zwykłe osobówki, jednak drugi parking miał przymiotnik familly, a tam normalnie camping pełny był kamperów, przyczep, vanów wszelkiej maści. Wydarzenia miało charakter imprezy rodzinnej od maluszków w wózkach, po leciwych seniorów i dotyczyło to za równo ludzi jaki i występujących “gwiazd” – traktorów. Pierwsze zawody, na które trafiliśmy, wymagały specjalnych przygotowań. Wielka koparka w przygotowanym zagłębieniu mieszała jakąś śmierdzącą breję z wodą. Zastanawialiśmy się co to ma być, bo ze szwedzkiego programu, nic a nic nie zrozumieliśmy. Jednak gdy ustawiono barierki i podjechały pierwsze sprzęty stało się jasne – przejazd przez dół z gnojówką. Konkurencja przeznaczona dla nastolatków i lekkich maszyn z tylnym napędem. Pokazowy przejazd wykonał traktor 4×4, z dużym trudem, no ale jednak przeszkodę pokonał.
Kolejni zawodnicy w wiekowych maszynach bez wsparcia napędu na przednią oś, utykali gdzieś w połowie przejazdu, generują pióropusze błota. Kierowcy przy aplauzie publiczności zaliczali widowiskowe skoki w gnojówkę i w ruch szła koparka, która wyciągała wtopionych.
Jako, że żadna z maszyn dołka nie pokonała, na dogrywce ustalono by kierowcy osobiście ustawili się na linii startu, dołączyło do nich kilku śmiałków z publiczności. Zwycięzcę kategorii wyłoniono w biegu na przełaj, przez gnojówkę. Triumfator odebrał gratulację i ku uciesze widzów zabrał się do obściskiwania swoich fanów. Rozchodzący się zapach zwycięstwa był powalający.
Po przerwie na głównym stadionie, odbyła się parada. Pokaz wszystkich “gwiazd” które zjechały na zawody, połączona z konkursem piękności.
Lipes – Dla nas przyzwyczajonych, że teraz to mamy różne ciągniki, ale kiedyś to był Ursus i ten taki białoruski i tyle, różnorodność zabytkowych maszyn była dużym zaskoczeniem.
Stare modele volvo, np. ten z rodziny BM z V8 zrywał przyczepność jak wyścigówka, najstarszy działający John Derre i cała masa niewiele młodszych kolegów, niesamowicie wyglądały wąskie sylwetki pokrytych patyną egzemplarzy modelu Buldog marki Lanz i Munktell sapiąc wolnoobrotowymi silnikami. Zachwycał przyspieszeniem i brzmieniem McCormick Farmall z niezwykle długim rzędowym silnikiem.
Był też ciągnik-bliźniak złożony tak jakby z dwóch. W koszach i na przyczepkach ciągnionych przez traktory często podróżowały młodsze pokolenia z swoim nagłośnieniem i repertuarem robiąc sporo by przykuć uwagę widza. Po prezentacji wszystkich razem na płycie i pamiątkowych zdjęciach całe towarzystwo sprawnie przeparkowało się na padock.
Kolejna kategoria to wyścig na prostej. Klasyczny dystans, ćwierć mili. Zawodnicy podzieleni na pary, startowali na prostej, a po przecięciu linii mety musieli wyhamować i zmieścić się w limicie toru. Początkowo byli podzieleni według kategorii, później kolejni zwycięzcy rywalizowali między sobą. Do końcowej rywalizacji stanęli zawodnicy z tego samego zespołu, tylko o różnych jednostkach napędowych. Ostatecznie wygrał silnik diesla.
Ostatnia konkurencja tego dnia polegała na przeciąganiu ciężaru. Każdy z zawodników był przypinany do takiej specjalnej platformy z ruchomym obciążeniem, które zwiększało siłę nacisku na płytę podłogi szorującej o podłoże w miarę pokonywania dystansu. Początkowo z zadaniem mierzyły się konstrukcje oparte o modele seryjne ze zmodyfikowanymi silnikami. Potem dopuszczone zostały maszyny pracujące na paliwie z utleniaczem. Ta kategoria jest wyjątkowo atrakcyjna, często zdarza się rozkręcić silniki do prędkości obrotowej nieprzewidzianej nawet przez producentów tuningowych kutych korbowodów i tak też było i tym razem. Eksplozja wstrząsnęła trybunami. Wieczorem na koniec w szranki stanęły nietypowe konstrukcje.
Bierzemy dwa silniki z jak największych ciężarówek, łączymy w jeden i montujemy na jak najprostszej ramie z ogromnymi tylnymi kołami. I tak powstał jeden z zawodników.
Konkurenci równie zwariowani. Zwłaszcza jeden się wyróżniał, tutaj konstrukcja oparta była na podwójnym kikunastocylindrowym silniku gwiazdowym. Już samo uruchamianie i rozgrzewanie tej bestii było spektaklem typu światło i dźwięk.
W niesamowitych kłębach dymu i kurzu, przy akompaniamencie piekielnego ryku silników już po zmroku wyłoniono zwycięzcę. Zawody wygrał masz typ – a mianowicie maszyna z gwiazdowym silnikiem z samolotu, jedyny, który dociągnął do końca toru w obu finałowych biegach.
Intrygująco odmienna Szwecja
I taka naszła nas refleksja, że Szwecja mimo, iż jest krajem Europejskim, jednak jest intrygująco odmienna. Tu jakoś da się zrobić tak, że nastolatki jeżdżą volvo przerobionymi na pickupy rolnicze, legalnie poruszają się nimi po drogach załatwiając swoje codzienne sprawy bez angażowania rodziców. Gdzie różnorodne sporty motorowe mają swoje obiekty i rozwijające się wokół nich subkultury. Gdzie odbywają się zawody, na których nikt o żadnym downsizingu nie dyskutuje, a publiczność siedząc w kłębach spalin zachwyca się sprawnością i użyteczną mocą rolniczych narzędzi pracy. To kraj gdzie fanów tradycyjnej spalinowej motoryzacji jeszcze na pewno długo nie będzie brakować.
Szwendając się bocznymi drogami w kierunku stolicy Szwecji zatrzymaliśmy się w kilku pięknych przyrodniczo miejscach, podziwialiśmy sielskie widoczki i nocowaliśmy na dziko. Najczęściej na pustych plażach lub leśnych parkingach, bo są tu zawsze czyste ogrzewane i bezpłatne toalety. Pod Sztokholmem, jak to pod większością dużych miast, ciężko było coś znaleźć. Chyba za blisko centrum wjechaliśmy, dużo było znaków zakazujących postoju w godz. 23 – 6. Pojechaliśmy na przedmieścia, na parkingu przy kortach tenisowych obok kompleksu przemysłowego Scania, znaleźliśmy miejsce na noc.
Sztokholm
Sztokholm. Siedziba rządu i parlamentu Szwecji oraz szwedzkiej rodziny królewskie. Pierwszy raz pojawia się w dokumentach w roku 1252. Położony początkowo na 14 wyspach, które połączone są teraz ze sobą 53 mostami. Cały obszar stołeczny Sztokholmu obejmuje m.in. archipelag sztokholmski, czyli labirynt 24 000 wysp, wysepek i skał przybrzeżnych. To sprawiło, że miasto bywa nazywane Wenecją Północy. Ze 188 km˛ powierzchni miasta, jedną trzecią stanowi teren zabudowany, pozostałe woda, lasy i parki.
Trafiamy do samego centrum. Szkoda, że nie jesteśmy lepiej przygotowani do zwiedzania. Spontanicznie, gdzie nas oczy poniosą obchodzimy kolejne wyspy, zachwycamy się architekturą. Trafiamy na dwugodzinną paradę żaglówek. Tłumy ludzi tak jak my siedzą na nabrzeżu i podziwiają przepływające jachty. Książkowy przewodnik podpowiada, że kiedyś wejścia w głąb lądu zagrodzone było grubymi łańcuchami umieszczonymi od brzegu do brzegu tuż pod powierzchnią wody. Obce statki nie mogły plądrować jezior ciągnących się w głąb lądu. Tak rosła morska potęga nie tylko militarna, ale i handlowa.
Zdecydowanie jeden dzień to za mało, spacerując zaliczany kilka centralnych, najbardziej popularnych punktów turystycznych, jemy obiad Street Food – w knajpce z cudnym widokiem, serwującej śledzie na różnorakie sposoby i gdy nogi zdecydowanie domagają się odpoczynku, kontynuujemy spacer po mieście samochodem. Spotykamy kilka odrestaurowanych citroenów. Jeden, ładnie odnowiony dostawczy model H nadal pracował jako stylowa kawiarenka. Chociaż duże miasta mają tony atrakcji do zaoferowania turystom, nas jednak męczą. Lubimy je obejrzeć, lubimy poczuć ich klimat, ale na dłuższy pobyt raczej się nie decydujemy. Do Sztokholmu jednak kiedyś będziemy chcieli wrócić na dłużej. Ilość zielonych obszarów, ścieżek rowerowych i kanałów kusi by zabrać kajaki lub rowery i jeszcze raz spróbować tu zabłądzić.
Miasteczko Osta
Udajemy się jeszcze kawałek dalej na północ. W pobliżu miasteczka Osta na półwyspie mocno wyciętym w piękne jezioro, postanawiamy trochę odpocząć. Jeden dzień spędzamy leniwie na kempingu, jest czas na rodzinne rozrywki. Polecamy karcianą grę Uno, na planszówki trochę brakuje nam miejsca, ale talia kart zawsze się zmieści. I w końcu jest okazja, aby sprawdzić czy chociaż na trochę zrobi się ciemno. Już w Sztokholmie o 23 jeszcze było szaro. Wrażenie jest dziwne, nie zależnie czy nasz dzień rozpoczyna się o 6 czy 10 rano, już jest ciepło jak w ciągu dnia, a słońce jest wysoko. Wieczór właściwie się nie kończy, płynnie przechodzi od szarówki ok. 1 w nocy po świt. Potrzeba snu jest zaburzona. Z rozsądku pilnujemy, aby pójść pospać na te 7 h.
Zregenerowani ruszamy z powrotem na zachód. Teraz poruszamy się wewnątrz lądu. Mimo, że jest tu już inny klimat niż na wybrzeżu nadal jest przepięknie. Niezależnie czy jedziemy przez miasteczko czy przez wieś, wszędzie mijamy wypielęgnowane ogródki, zadbane podwórka i drewniane domki. Wszechobecna czerwień faluńska na ścianach budynków, białe okna i błękitne drzwi, to najbardziej charakterystyczna zabudowa. Klasyczny styl i te kolory powodują, że właściwie każda miejscowość jest tak malownicza, iż w innym rejonie europy mogłaby być docelową destynacją turystycznych wojaży. Szwedzki pejzaż to pagórkowaty teren z grupą bordowych farmerskich zabudowań i ciepłym jasnożółtym domkiem właściciela. Żółta farba zarezerwowana była dla budynków mieszkalnych, a że była droższa świadczyła o statusie gospodarzy. Obecnie coraz częściej spotyka się nowe budynki w kolorach szarości. Nam kojarzące się właśnie ze stylem skandynawskim. Jednak niezależnie od wieku czy koloru budynków łączy je jedno, są nieduże.
Trudno tu spotkać wielkie wille czy okazałe rezydencje. Szwedzi niezależnie od możliwości finansowych żyją dosyć skromnie, nawet jeśli mogą pozwolić sobie na więcej, to się z tym nie obnoszą.
Jeśli chodzi o gusta motoryzacyjne to cechuje ich na pewno sentyment do własnych marek. Aktualnie – volvo, bo zdecydowanie na drogach spotykamy tych samochodów najwięcej. W różnym wieku, czasem zadbane staruszki, a czasem nowe modele. Sporo jest także aut uważanych za typowo niemieckie audi, opel, rzadziej volkswagen. Samochody francuskie na prowincji to raczej dostawcze citroeny i peugeoty. W miastach częściej widać zwinne Clio, czy praktyczne Berlingo, za to francuzy dominują w caravaningu. Najczęściej przez nas spotykane campervany czy kampery dumnie noszą na masce szewrony. Sporo także Peugeot Boxer lub Fiat Ducato w wersji kamperowej lub kampervanowej. Trzeba przyznać, że karawaning jest tu praktykowany na skalę masową, trochę jak jakaś dyscyplina narodowa. Wszelakiej maści, w przeróżnym wieku, różnych rozmiarów zimowe przyczepy i kampery bardzo licznie poruszają się na drogach. W przeważającej większości na szwedzkich blachach. Szwedzi wybierając się do znajomych często wyruszają swoim kamperem lub z przyczepą i po prostu nocują w okolicy. Spotykają się chętniej w neutralnej przestrzeni publicznej. Może jest to jakoś powiązane z wielkością domów, ale tutaj wizyta w prywatnym domu, a jeszcze z nocowaniem to raczej nie ich klimat.
Lipes – Przy centrach handlowych na skraju miast, spotykamy parkingi pełne kamperów. To nie są kempingi tylko takie place do zaparkowania obok siebie na weekend, jest zwykle jakiś punkt sanitarny, ale przede wszystkim jest miejsce na zrzucenie szarej wody, uzupełnienie czystej i obsługę toalety. Podstawowy zakres usług i samoobsługa pozwala na cenę noclegu w takim miejscu 100 koron za dobę
Zauważyliśmy także, że większość aut wyposażone jest w hak. Szwedzi lubują się w przeróżnych przyczepkach także transportowych, różnej wielkości, otwarte kapsuły pod wymiar konkretnych maszyn czy potrzeby hobby. Mijamy np. dużo zestawów z przyczepą do przewożenia koni, które też zadziwiająco często spotykamy na rozległych, otwartych pastwiskach wypasających się swobodnie pomiędzy grupkami krów, owiec.
Wycieczka po Szwecji dobiega końca
Nasza wycieczka powoli dobiega końca, odszukujemy miejsce naszego pierwszego, szwedzkiego noclegu. Podobała nam się atmosfera tego leśnego parkingu. Wieczorem korzystając z posiadania dwóch dużych akumulatorów przy świetle halogenów integrujemy się z sąsiadami grając do późnej nocy w fińską grę przypominającą grę w bule.
Znów możemy nacieszyć się morzem i plażą. Wybieramy się na spokojny spacer wzdłuż wybrzeża, aż na przedmieścia Ystad. Przy plaży oprócz domów wypoczynkowych czy hoteli trafiamy na przeurocze kolorowe chatki plażowe lub inaczej domki kąpielowe. Ich całe osiedle umieszczone jest tuż za linią wydm. Każdy na swój sposób udekorowany i wypielęgnowany, a jednak każdy inny.
Zwykle są używane jako osłona przed słońcem lub wiatrem, do przebieranie się w strój kąpielowy i bezpiecznego przechowywania rzeczy osobistych, niektóre zawierają proste urządzenia do przygotowywania posiłków i gorących napojów. Praktyczne i urocze.
Rejs powrotny mamy w ciągu dnia, w tę stronę możemy nacieszyć się widokiem morza, korzystać z tarasu widokowego. Zaczęły się wakacje, zbliża się weekend, port pełen jest samochodów, jeszcze przed czasem odprawy ustawia się kolejka do wjazdu. Tym razem Vananas trafia na poziom – 2, a my na górny pokład. Świeci słońce, pachnie morska bryza, szybko odbijamy od brzegu, żegnamy się z gościnną Szwecją, która okazała się świetnym pomysłem na wakacyjny wyjazd, szczególnie dla fanów motoryzacji, jak również idealnym krajem do vanlife’u. Nie spodziewaliśmy się, że zrobi na nas takie wrażenie. Odpływamy z niedosytem zarówno samej Szwecji jak i podroży dalej na północ. W naszych głowach pojawia się kolejne podróżnicze marzenie, piękne norweskie fiordy, „Język Trolla”, klify i górskie wodospady. Kto wie, może za rok, może za dwa, rozsmakowani w Skandynawii, wrócimy tu na dłużej. Może znów cudowny Sztokholm, a może Oslo, a może przepiękna krajobrazowa, jedyna w swoim rodzaju „Droga Trolli”. Zobaczymy.
Ponoć marzenia, które głośno wybrzmią mają moc sprawczości. To marzymy, o wielu kolejnych samochodowych podróżach.
Do zobaczenia na szlaku!
Vananas Olga i Rafał Lipscy
Najnowsze komentarze