Citroen Jumpy nazwany przez właścicieli Vananas, po przebudowie, o której wspominaliśmy w części II wyruszył w pełną przygód podróż po Bałkanach. Poczytajcie.
Przebudowa Vananasa to proces stały. Nie wiem czy dojdziemy kiedyś do momentu gdy skończą się nam pomysły na kolejne usprawnienia. Znając kreatywność Lipesa – głównego konstruktora i wykonawcy obstawiam, że raczej nie, a na pewno nieprędko. I tak w trakcie kolejnych przebudów było kilka mniejszych i większych wycieczek i podróży. Zaczynając od wakacji na Węgrzech, z których wróciliśmy z zatartą turbiną, przez zwiedzanie Podlasia czy Dolnego Śląska. Jednak gdy większość prac była wykonana, a w perspektywie był kolejny sezon urlopowy przeszedł czas by określić kierunek prawdziwej, dalekiej wyprawy.
Pomysłów było kilka. Pierwszym była podróż dookoła Bałtyku. Kusiła nas dzika przyroda, ogromne fiordy, skandynawskie klimaty i prawo ziemi, które pozwalało nocować na dziko. Jednak doświadczeni Vanliferzy odradzali ten kierunek na pierwszą podróż, ze względu na wysokie ceny. Gabaryty Vananasa nie pozwalały na zabranie zapasów dla 4 osób na 3 tygodnie, a w przypadku awarii, koszt naprawy mógł przekroczyć wartość auta. Kolejnym pomysłem była słoneczna Portugalia, z pięknym wybrzeżem nad oceanem, fascynującą architekturą, ciekawą historią morskich odkryć, uznawana także jako świetna destynacja dla vanlifu. Jednak w dobie covidu, portugalskie prawo dotyczące turystyki się zmieniło. Lobby hotelarskie przegłosowało zaostrzające przepisy, w myśl których złamanie zakazu biwakowania karane jest mandatami, a miejsc gdzie jest to dozwolone znacząco ubyło. W naszych głowach pojawiły się Bałkany.
Zobacz także: Tak się to robi w Portugalii – mieszkanie i Citroën Ami w komplecie
Zachęceni udanym, wyjazdem na Węgry, postanowiliśmy pojechać dalej, zobaczyć więcej. Na mapach Google zaczęły pojawiać się kolejne pinezki z miejscami, które chcielibyśmy odwiedzić. Pierwotny pomysł obejmował trasę wokół półwyspu. Przejeżdżając przez Słowację i Węgry na Chorwację, Bośnię i Hercegowinę, Czarnogórę, Albanię Macedonię i dalej przez Bułgarię i Rumunię z powrotem do Polski. Jednak po przeliczeniu trasy przez ilość dni którymi dysponowaliśmy, uznaliśmy że taki wyjazd nie będzie w duchu spokojnego vanlifowego podróżowania, a bardziej w typie wycieczki pędzącej za przewodnikiem. Ograniczyliśmy nasze zapędy i plan zakładał dotarcie do Albańskiej stolicy Tirany i powrót możliwie inną trasą, co pozwoli na obejrzenie jak największego terenu odwiedzanych krajów.
Przygotowania: nawigacja, atlas, Karty EKUZ, PZM i paszporty
Wyjeżdżając w tym kierunku należy jednak pamiętać, że warunki podróżowania do których jesteśmy obecnie przyzwyczajeni czyli np. ciągły dostęp do internetu, a zatem do google maps, czy obowiązywanie typowego OC, kończy się wraz z przekroczeniem bośniackiej granicy. Dlatego tę wyprawę należało dokładniej przemyśleć i zaplanować.
Nawigacja. W naszym wypadku był to pierwszy i najszybciej rozwiązany problem. Służbowo wykupiona roczna licencja Automapy obejmowała całą Europę, należało tylko ją odświeżyć i wgrać na tablet. Dodatkowo wyposażyliśmy się w taki anachronizm jakim jest atlas samochodowy, za to w sytuacji awaryjnej można było na niego liczyć, działa bez prądu i bez zasięgu.
Zobacz także: Citroën 2CV i jedyne wyposażenie akcesoryjne sprzedawane do tego modelu. Radio!
Skontaktowaliśmy się z naszym ubezpieczycielem w celu wystawienie zielonej karty. A także skorzystaliśmy z turystycznej oferty PZM – Polskiego Związku Motoryzacyjnego, którą jak pokażą późniejsze wydarzenia, naprawdę polecamy.
Złożyliśmy elektroniczne wnioski o wystawienie kart EKUZ czyli Europejskich Kart Ubezpieczenia Zdrowotnego. Karta wydawana jest bezpłatnie, tylko należy pamiętać o złożeniu wniosku ze sporym wyprzedzeniem, my czekaliśmy około miesiąca. Oczywiście EKUZ nie obejmuje wszystkich krajów Europy i np. w Albanii nie moglibyśmy liczyć na jej skuteczność, ale np. w Chorwacji już tak.
Zainstalowaliśmy apkę P4N czyli Park For Night – aplikację stworzoną, prowadzoną dla i przez podróżników, gdzie umieszczane są informacje o parkingach, noclegach, miejsca poboru czystej wody czy zrzutu szarej.
Jeszcze tylko przegląd i w drogę
Sprawdziliśmy, gdzie i za ile można kupić kartę sim, jakie są ceny diesla, jak wyglądają opłaty za płatne drogi w poszczególnych krajach, jakie wyposażenie jest wymagane.
Skompletowaliśmy podstawowe narzędzia, niezbędne w przypadku drobnych awarii, dołożyliśmy zapasowe koło na dachowy bagażnik i świadomi czekających nas warunków drogowych, w tym przejazdów przez liczne kręte i strome górskie serpentyny, zaprowadziliśmy Vananasa na rozszerzony przegląd, ze szczególnym uwzględnieniem zawieszenia i hamulców. W ramach przezorności został wymieniony prawy przedni wahacz, który wzbudził zastrzeżenia pana mechanika.
W ramach przygotowań do wyjazdu MiniLipes zainteresowany zaplanowaną trasą i odmiennością kulturową przetestował funkcjonalność Google tłumacza, a nawet ściągnął na swój telefon język bośniacki, tak by móc z niego korzystać także offline. Przeczucie jakieś czy coś?
I tak w ostatnim tygodniu sierpnia, nasz mini-kamper-van był gotowy do drogi.
Zapakowany, gotowy na wyprawę
Pierwszy nocleg już tradycyjnie zaplanowany mieliśmy na „Lucky”. Lucky to Termalne Naturalne SPA, jeziorko wypełnione termalnymi wodami z próbnego odwiertu, położone na skraju lasu, w pobliżu szlaków turystycznych. Jest miejscem spotkań i rekreacji nie tylko podróżnych i turystów, ale także lokalnej ludności. W sezonie koszt noclegu – miejsca na przyległym parkingu to 2 €, po sezonie bezpłatnie. Woda w jeziorku jest ciepła, ale nie bardzo gorąca, pozwala przyjemnie kontemplować uroki natury i otaczającej przyrody, cieszyć się górskim krajobrazem.
Tego dnia MiniLipes zaliczył swoją własną, nieplanowaną przygodę z zatrzaśniętym zamkiem na stacji benzynowej. Dla podróżujących z dziećmi podpowiadamy – to żaden problem, wystarczy zgłosić się do obsługi dysponującej kluczem, który odbezpieczy zamek od zewnątrz.
Kolejnego dnia ruszyliśmy w stronę Węgier, na nocleg wybraliśmy ostatni parking przed granicą z Bośnią i Hercegowiną (BiH). Rano zboczyliśmy z głównej drogi i znaleźliśmy fajną miejscówkę nad samym brzegiem Dunaju.

Po przekroczeniu granicy zmieniliśmy Google maps na Automapę, kupiliśmy kartę sim (uzyskaliśmy dostęp do internetu). Nieduża miejscowość Tuzla, słynąca z solankowych jeziorek była jedną z pinezek na naszej trasie. Starówka, okazał się być bardzo przyjemnym miejscem, cichym, spokojnym, nie obleganym przez rzesze turystów. Skosztowaliśmy lokalnego przysmaku – pieczonej gruszki z czekoladą i aromatycznej kawy zaparzonej w specjalnym tygielku. Pogoda spłatała figla nie tylko nam. Utrzymujące się od kilku dni niskie temperatury, skutecznie wpłynęła na temperaturę wody w jeziorkach, które zwykle o tej porze roku są pełne pływaków. Z żalem zrezygnowaliśmy z tej atrakcji.
Zobacz także: Ile pali nowy Citroën C5 X w wersji hybrydowej o mocy 225 KM?
Zajrzeliśmy do bośniackiego internetu na radary pogodowe. Niż był bardzo rozległy rozciągał się na kilkaset kilometrów od południowych terenów Polski aż po Chorwacki Dubrownik, dopiero w okolicach Kotoru mogliśmy liczyć na słońce i postanowiliśmy zmienić trasę wycieczki, i udać się na wybrzeże w poszukiwaniu słońca.
Awaria
I tak zaczęliśmy się przebijać przez piękne zamglone góry w kierunku wybrzeża. Wąskie, strome serpentyny wiły się coraz wyżej. Aż nagle na jednym z wąskich zakrętów coś gruchnęło, puknęło i Vananas zatrzymał się w miejscu. Silnik normalnie pracował, ale auto było unieruchomione, ani metra czy do przodu czy do tyłu. Coś się stało w zawieszeniu.
Lipes – Stromy podjazd serpentynami, redukcja na dwójkę i lewy zacieśniający nawrót. Myślałem jaki kolor będą miały tarcze na zjeździe z tej góry, gdy huk w podwoziu i pisk zablokowanego koła zakończył raptownie rozważania. Ściągało mnie do prawej, idę zajrzeć, nie jest dobrze, koło dotyka zderzaka, podświetlam telefonem nurkując pod samochód. Z wahacza wyskoczył sworzeń, nówka wahacz, stary sworzeń zerwany i wbity między tarczę hamulcową a felgę prawego koła. Masakra, nie poturlamy się nawet na holu.
Trójkąt awaryjny w ruch aby zabezpieczyć drogę, ale co tu zabezpieczać stoimy na środku wąskiego, bardzo stromego podjazdu, blokując ruch na pasie ku górze. Polisa ubezpieczeniowa, numer alarmowy, szybki telefon. Szybko, bo szybko trzeba działać, szybko bo minuta połączenia ponad 5 zł. Po 4 minucie słuchania muzyczki w oczekiwaniu na połączenie (tak 4, sprawdziłam na bilingu) straciłam cierpliwość. Ubezpieczenie PZM’u numer alarmowy, już po kilku dzwonkach połączenie z konsultantem, wyjaśniam problem, potrzebna dokładna lokalizacja, dyktuje cyferki z nawigacji. A to państwo w BIH jesteście, przyślemy lawetę, ale trzeba poczekać, nie wiadomo ile, konsultant się dowie i oddzwoni. No to czekamy, z niepokojem patrząc jaki korek jest za nami.
I zdarzył się cud
Rozglądamy się za czymś co można podłożyć pod tylne koła, aby odciążyć ręczny, w pewnym momencie podjeżdża wielka ciężarówka i zaczyna się przeciskać, jesteśmy przekonani, że się nie zmieści, zaczepi o zderzak albo urwie lusterko. Mija nas o włos. W chwili gdy wypuszczamy wstrzymane powietrze, zza ciężarówki wyłania się laweta. O cudzie! Kierowca zdezorientowany, ale zjeżdża na pobocze. Tłumaczymy, awaria, samochód stoi, trzeba nas ściągnąć, czy zna jakiś warsztat, który może Vananasa naprawić. Angielskie tłumaczenie na niewiele się zdają. Pan miły, uprzejmy, rozumie, że awaria, ale nic więcej. I olśnienie – telefon, telefon MiniLipesa ze ściągniętym bośniackim. Google translator w ruch. Lipes zdanie po polsku, tłumacz zdanie na bośniacki. Pan zdanie po bośniacku, tłumacz po polsku.
I tak dowiedzieliśmy się że, Pan jest z warsztatu z Foca, który naprawia także Citroeny i mogły nas tam zabrać, ale musi porozmawiać szefem, bo teraz jedzie na zlecenie. Pan dzwoni do szefa, ja do PZM – konsultant ma już informacje laweta będzie za 2-3 h, przedstawiam sytuację, mówię że mamy już lawetę, pytam czy możemy skorzystać z lokalnej pomocy i rozliczyć się w ramach ubezpieczenia. Konsultant pewności nie ma, ale jest taka procedura, trzeba wziąć z serwisu fakturę i złożyć wniosek o rozliczenie w ramach pakietu, po powrocie do kraju. W bazie danych będzie odznaczona taka informacja, jednak każdy wniosek rozpatrywany jest indywidualnie. W tym samym czasie, Pan z lawety dostaje zgodę od szefa, może zawieść nas do serwisu, a później jechać na umówione zlecenie.
Zobacz także: Luksusowy Citroën Aventure z 1986 roku: siedmiomiejscowe cudo na kołach
Wydawało by się, że część problemu za nami, jednak Vananas ma swoje gabaryty i swoją masę, przednie prawe koło unieruchomione, a laweta jest na zwykłe osobówki. Wyciągarka w lawecie ma wystarczającą siłę, ale to nie Vananas wjeżdża na lawetę, a laweta wsuwa się pod Vananasa. Zostajemy przypięci pasami i zaczynamy podróż. Tak. Wszyscy razem w środku. My, bagaże, całe wyposażenie, nikt nawet nie wspomina o jakimś innym transporcie dla pasażerów.
Jedziemy, bujając się w rytm zakrętów z trwogą przyglądając się mijanym urwiskom, laweta wydaje dziwne dźwięki, Lipes zauważa w bocznym lusterku iskry, to laweta obciera na zakrętach o asfalt. Mijamy radiowóz, no pięknie, na pewno przekraczamy tonaż, pasażerowie na lawecie, co to będzie, kolejne kłopoty, mandat, dla nas, dla Pana których chciał pomóc obcokrajowcom? Nic się nie wydarzyło. Popatrzyli, pomachali kierowcy i pojechali dalej. Takie rzeczy tylko poza EU.

W trakcie trasy ponownie próbuje połączyć się z ubezpieczycielem, po kolejnych minutach oczekiwania i kolejnych wbitych cyferkach wybierających temat rozmowy, w końcu odzywa się człowiek. Zmów opowiadam, tłumaczę, pytam na co możemy liczyć w ramach ubezpieczenia. A gdzie jesteśmy? W BIH na południe od Sarajewa, a to poza EU, to będzie problem…
Nie daje za wygraną, zaznaczam, że mamy zieloną kartę, że obejmuje kraje poza EU, co ubezpieczyciel oferuje. Konsultant nie wie, ale się dowie, mam czekać. Pięknie. Kolejne minuty po 5 zł lecą, w końcu odzywa się głos w telefonie: mogą przysłać lawetę, ale nie wiadomo kiedy, może dziś, może jutro. Jutro ? I jakbym nie tłumaczyła, że laweta już jest. Pytam o inne opcje, może koszty noclegu, cokolwiek. Jeśli nasz domek będzie w warsztacie, to gdzie my będziemy spać? Znów brak konkretnej informacji, tracę cierpliwość, kończę rozmowę. Przy kolejnej polisie trzeba będzie poszukać innego ubezpieczyciela.
Warsztat w miasteczku Foca
Tymczasem dojeżdżamy do niedużego miasteczka Foca, mijamy centrum, lekko na uboczu stoi dom jednorodzinny, który na parterze ma mały warsztat, na dwa stanowiska. Na jednym ląduje Vananas, na drugim laweta – trochę ucierpiała, coś się wygięło, coś odpadło, w ruch idą młotki i spawarka. W tym samych czasie Vananas już jest na podnośniku. Obecność kobiety wyraźnie peszy młodych mechaników. No cóż, inna kultura, inna religia, chociaż jako żona i matka, i tak mam luz. Lipes Junior skromne 1,80 m, lekki zarost, gąszcz włosów jako asysta wystarcza.
Zostawiamy Lipesa z translatorem, zabieram dokumenty, idziemy do centrum miasteczka. Na pewno potrzebna będzie gotówka, chociażby na zaliczkę na części, później na naprawę, na jakiś nocleg, cokolwiek. Rozglądam się po ulicach może znajdę, jakieś oznaczenie hotelu, campingu, ale to mała miejscowość, zupełnie nie turystyczna. W końcu udaje nam się znaleźć bankomat. No to chociaż będziemy mieć miejscową walutę. Kręcimy się po mieście, czekam na informacje od Lipesa, ile potrzeba, staram się nie zastanawiać jak bardzo ta przygoda zrujnuje budżet wakacji, czy w ogóle będziemy kontynuować podróż. Po dwóch godzinach telefon, potrzebne dokumenty auta, które niechcący zabrałam razem z naszymi i 400KM (w przybliżeniu 1000 zł – z czego spora część to koszt lawety). Ulga, nie jest źle. Wracamy do warsztatu, Lipes zdążył się już zaprzyjaźnić z mechanikami i łamanym rosyjsko – polsko – angielskim wesoło prowadzą dyskusję. Vananas gotowy. Znów prowadzam lekką konsternację przynosząc gotówkę i dokumenty.

Mały warsztat, w małym miasteczku, w „dzikim” kraju, w trzy godziny, zdiagnozował usterkę, części zostały zamówione i zamontowane. Ja przepraszam, ale niech się autoryzowany serwis schowa. I z pewnością nie jest to „dziki” i „zacofany” kraj. Zdecydowanie odmienny kulturowo, tak – co zauważyliśmy już w Tuzli, gdzie próbowałam zwiedzić meczet, ciągle jeszcze pozbawiony nadmiernej biurokracji, a ludzie uprzejmi i uczynni. Ślicznie dziękujemy, dobrze chowamy fakturę, uznajemy, że limit usterek na jedne wakacje został wyczerpany i podejmujemy decyzję o kontynuacji wyprawy.

Wracamy na trasę, na piękną drogę widokowa M 18, wpierw wzdłuż rzeki Drina, do granicy z Czarnogórę. Mały posterunek graniczny wśród wysokich gór, i przejazd przez drewniany most między dwoma urwiskami, później przez cudowny kanion rzeki Piva.
Czy lodówka jest aż tak bardzo potrzebna?
W pewnym momencie w samochodzie pojawia się dziwny zapach, coś jak pogrzany plastik, krótkie poszukiwania źródła – lodówka. Na postoju sprawdzamy co się stało, przepaliła się grzałka na 12 V – więcej usterek miało nie być, co poradzić. No trudno, lodówki będziemy używać tylko gdy będziemy podłączeni do prądu – a miało nie być więcej awarii…
Nad zatoką Kotorską szukamy campingu, kilka dni jesteśmy już w trasie, dużych wymagań nie mamy, ciepłą wodę na małe pranie i porządny prysznic i wifi, bo bośniacki internet po przekroczeniu granicy się skończył. Ten wcześniej upatrzony na mapie nie wzbudza w nas zachwytu, za to po drugiej stronie drogi jest mały, trójkątny skrawek ziemi także wykorzystany na camping, są prysznice, wifi w cenie i najważniejsze, jest nad samym morzem. Cudowna miejscówka, stajemy tuż przy wzmocnionym brzegu, z okien Vananasa mamy widok na spokojne wody zatoki. Ogarnia nas lenistwo, MiniLipes jest zachwycony plażą, przejrzystością wody, zostajemy dwa dni.
Następna pinezka Starówka Kotorska, okrążamy zatokę, mijamy centrum Kotoru z płatnymi parkingami i parkujemy Vavanasa w bocznej uliczce przy stadionie. Spacerkiem udajemy się na klimatyczna starówkę, pełną wiekowych kamienic, świątyń rożnych wyznań, swobodnie przemieszczających się całej masy kotów, sklepików, restauracji i kafejek. Siadamy w cieniu drzewka oliwnego, korzystając z przewodnika zapoznajemy się z wielowiekowa historią Kotoru. Miasto schowane w cieniu zatoki, zupełnie nie widoczne z otwartego morza, miało przez szereg wieków kluczowe znaczenie nie tylko militarne, ale także handlowe i kulturowe.

Dalej kierujemy się na drogą krajobrazową P1, znów ciasne i wąskie serpentyny, wspinamy się co raz wyżej i wyżej, nie ma mowy aby wrzucić coś powyżej dwójki. Co i raz zatrzymujemy się w zatoczkach przy drodze. Panorama jest niesamowita. Wśród nagich grzbietów monumentalnych gór, daleko na dole schowane wiekowe miasto z portem. Z poziomu morza, wjeżdżamy na 1445 m p.p.pm., przejeżdżamy przez Park Narodowy Lovćen.
Następny punkt na mapie to malutkie miasteczko Sveti Stefan. Mijamy zatłoczoną i turystyczną Budvę i dojeżdżamy do celu. Wyspa Świętego Stefana, a właściwie półwysep, kiedyś osada prostych rybaków, obecnie ostoja celebrytów, tak samo jak Budva przeżywa oblężenie przez turystów. Vananas z trudem przeciska się przez wąskie, zatłoczone uliczni. Nie ma gdzie zaparkować. Nawet wstęp na plażę jest płatny. Robimy kilka fotek i bez żalu opuszczamy to miejsce. Zdecydowanie nie jest w naszym klimacie.

Kontynuujemy przejazd drogą M2, zatrzymując się raz po raz na pięknym wybrzeżu, konsekwentnie podążamy na południe. Następnym celem jest Tirana. Przekraczamy granicę i znajdujemy się w Albanii. Poszukiwanie bankomatu zajmuje nam sporo czasu. Plastykowe pieniądze nie są tu jeszcze tak bardzo powszechne. Uzupełniany paliwo, na szczęście stacje benzynowe, których w Albanii jest pełno, przyjmują karty płatnicze. Stacje paliwowe i myjnie samochodowe to dwie najpowszechniejsze usługi. Albańczycy wręcz nałogowo pucują swoje auta. Jeśli mijamy jakieś zakurzone to na zagranicznych blachach.
Zobacz także: Citroen C4 – podróż do Albanii, kraju przepięknych krajobrazów, bunkrów i… Mercedesów
Nocleg pod Tiraną
Udajemy się do stolicy na upatrzony i polecany przez internety parking w centrum, na którym za drobną opłatą będziemy mogli zanocować, a który stanowi też świetną bazę do zwiedzania części turystycznej miasta. Dwukrotnie przejeżdżamy aleją Bulevardi Deshmoret e Kombit, przy której miał być zlokalizowany parking. Sprawdzany współrzędne, jesteśmy na miejscu, parkingu nie ma. Jest plac budowy. Robi się późno, nie mamy gdzie spać. Ani aplikacja P4N ani gogle maps nie pomogą nam znaleźć noclegu – bez internetu, jak bez ręki.
Jeżdżąc na oślep po uliczkach, wypatrujemy salonu sieci komórkowej Vodafone, która ma korzystną ofertę dla turystów. Ruch uliczny, istnie południowy, żadne zasady nie obowiązują, mamy powtórkę z Neapolu. Każdy jedzie gdzie chce, znaki są bo są, wszyscy trąbią, migają, z trzech pasów robi się pięć, prawa strona ulicy zastawiona jest samochodami na awaryjnych, tak się tu parkuje. Bierzemy przykład z lokalnych kierowców i w ten sam sposób „parkujemy” pod salonem. Zaopatrzeni w internet, wyszukujemy na P4N miejscówkę na nocleg. Łączka nad jeziorkiem na obrzeżach stolicy, ostatnia opinia z przed kilku dni. Wjazd okazuje się dosyć wymagający, wąsko, nierówno i z dużym spadkiem, jednak wjeżdżamy i parkujemy nad wodą. Za sąsiadów mamy stado owiec i stado kóz, kręci się także kilku miejscowych, jednak nikt nie zwraca na nas specjalnej uwagi.
W Tiranie, parkujemy na płatnym parkingu w pobliżu centrum i ruszamy na zwiedzanie. Stolica Albanii, to miasto o stosunkowo krótkiej historii. Trudno szukać tu zabytków czy historycznych miejsc, ma jednak kilka charakterystycznym punktów, które turyści chętnie odwiedzają.
Klimatyczne uliczki
Wędrujemy klimatycznymi, ciasnymi, pełnymi porannego gwaru uliczkami. Miasto tętni życiem i południową energią. Wszędzie pełnio jest sklepików, straganów, kafejek, małych biznesów, ulicznych handlarzy. Mijamy willę w której mieszkał dyktator Hodża oraz dziwną konstrukcję przypominającą piramidę w której miało być jego mauzoleum, a która obecnie według plakatów przerabiana jest na centrum konferencyjne.

Mijamy dziwną instalacje o nazwie „chmura” i docieramy do Placu Skandergeba – narodowego bohatera. Najbardziej charakterystyczne miejsce w Tiranie. Oprócz pomniku bohatera przy placu znajduje się także Centralny Meczet, jedyny jaki nie został zburzony w czasie panowania dyktatora, Teatr Opery i Baletu znajdujące się w Pałacu Kultury, Muzeum Historii z charakterystyczną mozaiką na froncie. A także znak naszych czasów, mobilny punkt szczepień i coś co zwróciło nasza uwagę Tirana Cooling Station. Konstrukcja z roślin, która umożliwiała schodzenie się w upalny dzień. W środku pod kopułą drzew, działają zraszacze, a temperatura jest wyraźnie niższa niż na zewnątrz – taka naturalna klimatyzacja.
Dures i Wlora
Tirana to na pewno miasto różnorodne i ciekawe. Wciąż można tu znaleźć liczne ślady po komunizmie. W ostatnich latach dużo się w mieście zmienia i buduje, a i coraz częściej zaglądają tu turyści. Miasto gwarne, pełne kontrastów, gdzie zaraz za najnowszym modelem Maybach jedzie drewniany wóz z osiołkiem. Ma się wrażenie że Albańczycy z jednej strony chcą zapomnieć o trudnej historii, jednak z drugiej wciąż jest w nich głęboko obecna. Na pewno tu jeszcze kiedyś wrócimy.
Okolice Duress okazały się dla nas zupełnie nieciekawe. Minęliśmy także Wlorę typową turystyczną miejscowość pełną nowoczesnych hoteli, apartamentowców i kwater. Jednak, jeśli ktoś lubi taki sposób wypoczynku z pewnością znajdzie tu coś dla siebie, wygodny deptak pełen sklepików i kafejek, szeroka plaża, pełno atrakcji dla dzieci. My upatrzony kemping mieliśmy bardziej na południe.
Trochę się zdziwiliśmy, gdy mapa trasę 60 km wyliczyła nam na 2h z hakiem, ale zrzuciliśmy to na nielogiczne ograniczenia prędkości, ewentualnie jakiś błąd w przeliczaniu trasy. Tymczasem okazało się, że jest to jedna z bardziej wymagających dróg w Albanii, za to zupełnie niesamowita i przepiękna. Widok jaki roztaczał się z serpentyn drogi wykutej w poprzek zbocza był niesamowity, warty trudu powolnego stromego podjazdu. Jednak nie zachęcałabym kierowców, którzy nie opanowali techniki hamowania silnikiem do wyboru tej trasy, chwila nieuwagi może skończyć się w najlepszym wypadku spaleniem hamulców. Po jej przejechaniu zrozumieliśmy dlaczego policja ściągnęła jadącego przed nami turystę z dużą łodzią na przyczepie, taka podróż mogła by się skończyć tragicznie. Jednak jeśli macie doświadczenie w poruszaniu się po górskich drogach i jesteście pewni swoich hamulców, zdecydowanie warto.

Po zjechaniu z trasy przed nami ukazała się nieduża zatoka z piękną plaża i błękitnym prawie turkusowym morzem, na początku września już po głównym sezonie, bez tłumów turystów – wymarzone miejsce na odpoczynek. Zatrzymaliśmy się na niedużym campingu, zlokalizowanym nad samą plażą. Nowe, czyste łazienki i sanitariaty, sklepik ogólnospożywczy po sąsiedzku był dodatkowym atutem. Prawie trzy dni błogiego lenistwa, poświęconego na spędzenie czasu razem, bez żadnych rozpraszaczy, czas na plażowanie, kąpiele w morzu, rodzinne gry i dyskusje czy dobrą książkę.
Był to punkt położony najdalej od domu, jednak nie oznaczał końca wyprawy, a jedynie punkt zwrotny, nadal mieliśmy jeszcze kilka pinezek, które chcieliśmy odwiedzić. Znajdujemy fajny parking przy plażowym barze w miejscowości Shëngjin. Za drobną opłata możemy tu nocować, mamy dostęp do prysznica o toalet. Wjeżdżamy praktycznie na plaże, parkujemy wśród niskich sosen, widok jaki mamy na zachód słońca z okien Vananasa godny jest najbardziej luksusowych hoteli, od brzegu dzieli nas może 15m. Az szkoda że to tylko jedna noc.
Naszym kolejnym celem jest Monaster Ostrog. I znów ostro wspinamy się pod górę, wąską trasą, po skraju urwiska, tylko od czasu do czasu krawędź drogi wyznaczają betonowe murki lub słupki. Zatrzymujemy się na dużym wygodnym parkingu, oprócz nas nocują tu także inni vanlifowicze.

Monaster Ostrog prawosławny klasztor położony na malowniczym zboczu doliny Zety, jeden z najważniejszych i najświętszych ośrodków religijnych prawosławnych Bałkanów. Główna Świątynia to częściowo wykuta w skale charakterystyczna biała cerkiew. Panująca tam, niesamowita atmosfera działa nawet na mnie. Charakter tego miejsca jest niezwykły i trudny do opisania. Przechodząc przez bramę miało się wrażenie wejścia trochę do innego świata, pełnego wiary, nadziei, oczekiwania może miłosierdzia.
W drodze na parking mijamy już sznur wiernych, pielgrzymów, i pewnie także jak my turystów, podążających na nabożeństwo. Ruszamy z pełnego już o tej porze parkingu. Mimo dużego ruchu w przeciwnym kierunku i kilku naprawdę bardzo ciasnych mijanek udaje nam się bez przygód zjechać. Za to gdy znajdujemy się w miasteczku w dolinie, Automapa odmawia współpracy. Nie wiedzieć czemu konieczna okazuje się aktualizacja, tylko jak ją zrobić nie mając internetu. Wykupiona w Tiranie karta sim nie działa w Czarnogórze, a na dwudniowy przejazd nie planowaliśmy kupować kolejnej. Sporo danych do pobrania, transfer takiej ilości, to spory wydatek. Rozwiązaniem byłoby darmowe WiFi, tylko jak je znaleźć w takim miejscu. Nic, w ostateczności są drogowskazy i mamy atlas samochodowy, do granicy z BiH przecież trafimy, a po drodze będziemy wypatrywać punktów gdzie na taką usługę można liczyć. Nie zdążyliśmy opuścić miasteczka, gdy na ścianie jednej z kawiarni, nastawionej chyba na pieszych pielgrzymów, zauważamy tabliczkę z oznaczeniem Free WiFi. Zjazd na pobocze rozmowa z kelnerem, jak jest sygnał, nie ma problemu. Siedzimy na drewnianej werandzie, zamawiamy kawę i napoje, i spokojnie aktualizujemy Automapę. Mimo, że miejsce jest typowo pod turystów, a ceny w € i tak wychodzi dużo taniej niż skorzystanie z przesyłu danych. I tak po rozwiązaniu nieprzewidzianego problemu, już po wytyczonej trasie, udajemy się w dalszą drogę.
Wodospady Kravica. Na duży wygodny, pustawy już o tej porze parking przyjeżdżamy po 18. Idziemy zorientować się jak wygląda sytuacja i cennik. Atrakcja czynna jest tylko do zmroku, czyli już nie długo, a cena jak na Bałkany konkretna. Jednak ze względu na późną porę, jeśli chcemy możemy wejść teraz – za free. Super. Korzystamy z okazji zbieramy potrzebne rzeczy i szybko przekraczamy bramki.

Wodospady Kravica tworzy rzeka Trebizat, która szerokim na ponad 100 m łukiem spada do szmaragdowego basenu nawet z 25 m, tworząc kilkanaście większych i mniejszych wodospadów. Ich szum było słychać już na parkingu, a teraz możemy je zobaczyć na własne oczy. Sceneria jest trochę jak z bajki, woda spadająca z wodospadów tworzy warstwę mgiełki co sprawie ze widok jest trochę rozmyty jakby przepuszczony przez jakiś filtr optyczny przez co trochę nierealny. Robimy sobie piknik u podnóża jednego z nich. Mimo późnej pory ludzi nadal jest sporo, strach pomyśleć co się dzieje w ciągu dania. Jednak tylko nieliczni decydują się na kąpiel. Trebizat to jednak rzeka gór i jej wody nie należą do najcieplejszych. Wracamy do Vananasa w świetle latarni i zostajemy na noc na parkingu.
Medjugorie
Będąc w tej części Bałkanów nie mogliśmy pominąć Medjugorie – miejsca, dla wielu świętego, niepowtarzalnego wręcz mistycznego dla innych kontrowersyjnego. Nie zależnie od naszych poglądów, na pewno bardzo istotnego dla katolików z całej Europy. W trakcie trasy pojawia się dziwny odgłos, dochodzący gdzieś z dołu, jakby z przodu auta. Może coś weszło w oponę. Właściwie nic innego się nie dzieje. Jazda przebiega normalnie, jednak wraz z kilometrami dźwięk nie ustaje. W czasie postoju Lipes wczołguje się pod Vananasa, może tak jak kilka dni temu znów jakaś plastikowa część o coś obciera. Niestety nie. Podejrzenia padają na łożysko piasty. Diagnoza warta prawdziwego mechanika „jeździć – obserwować”, bo co właściwie mamy zrobić. W Medjugorie trafiamy na msze, może ktoś za nami się wstawi i dotrzemy bez kolejnej usterki do domu, jak na jedną wyprawę naprawdę wystarczy.
Zobacz także: Citroen C4 Aicross na antypodach dzień 6 – na styku piekła z rajem
Nie całe 30 km dalej znajduje się Mostar i charakterystyczny „Stari Most” największa atrakcja miasta. Przez 500 lat symbol połączenia wschodu z zachodem – muzułmańskich Bośniaków i katolickich Chorwatów. Dziś pełen turystów i wszelakiego handlu, a sam jego widok umieszczany na widokówkach czy fotografiach to jeden z najczęściej pojawiających się symboli BiH.

Następna pinezka to położony na wzgórzu ponad miastem punkt widokowy Fortica. Widok po horyzont ze szklanej platformy umieszczonej na zboczu jest cudowny. Położone w dole miasto i pasmo gór je otaczające. Dla szukających mocny doznań obok znajduje się kolejka tyrolska, która umożliwia zjazd wiele, wiele metrów nad jedną z dolin.
Ostatni punkt – Sarajewo
Ostatnim punktem naszej wyprawy jest pominięte wcześniej Sarajewo. Spanie na dziko w dużych miastach to nie najlepszy pomysł, a i opinie o bezpieczeństwie kamperów w Sarajewie są mocno niepokojące, szukamy noclegu. Wjazd na strome obrzeże miasta gdzie jest upatrzony z camping, znów zmusza Vananasa do sporego wysiłku. Po dojechaniu na miejsce okazuje się jednak że do campingu prowadzi także mniej wymagająca droga, tylko dłuższa stąd nawigacje zwykle prowadzą turystów krótsza trasą, ale bardzo stromą i niewygodną. Niestety camping jest pełny, zostajemy odesłani na sąsiedni. Słowo camping nie do końca pasuje do tego miejsca. Kawałek wyrównanego trawnika i rachityczne toalety. Ciepły prysznic jest dostępny w domu właściciela, cena również nie zachwyca, trudno to tylko jedna noc.

Starówka Sarajewa pełna jest turystów i komercyjnych straganów, trudno na nich znaleźć wytwory lokalnego rzemiosła. Zaliczamy długi spacer po charakterystycznych dla Sarajewa miejscach: fontanna, ratusz, zabytkowy most, zadaszony zabytkowy bazar, klimatyczne uliczki pełne kawiarenek. Siadamy w jednej przy głównym rynku, zmawiamy kawę, baklawę i lody. Ach te lody. MiniLipes wybiera takie w niebieski kolorze i nazwie w wolnym tłumaczeniu „Niebo w gębie”, w efekcie eksperyment smakowy kończy się zatruciem pokarmowym. Kto miał w trasie chore dziecko rozumie problem, pozostałym zaoszczędzę szczegółów.
Wjeżdżamy na Węgry, zatrzymujemy się na spokojnym parkingu z dostępem do wysprzątanych łazienek.
MiniLipes jeszcze przez kolejny dzień będzie na diecie z rumianku i suchych bułek. Jedziemy dalej, łożysko nadal huczy, ale z każdą godziną ilość km do pokonania jest coraz mniejsza. Na Słowacji robimy przystanek na naszej ulubionej miejscówce, tej samej na której byliśmy prawie 3 tygodnie temu zaczynając naszą przygodę – Lucky jeziorko wypełnione termalnymi wodami.

Samopoczucie MiniLipesa wyraźnie się poprawia. Lipes dostaje duży kubek mocnej kawy i ruszamy w ostatni 500 km odcinek trasy – do domu. I tak z huczącym łożyskiem, o 4 rano kończymy naszą Bałkańską przygodę.
Epilog
Vavanas w kolejnych dniach trafił do mechanika, gdzie wykonano naprawę zawieszania w tym zapieczonego łożyska. Wyjaśniła się także kwestia pękniętego wahacza, a spalona grzałka w lodówce została wymieniona prawie od ręki. PZM pozytywnie rozpatrzył wniosek i dostaliśmy zwrot kosztów holowania. MiniLipes też szybko wrócił do zdrowia, chociaż pewnie nie prędko skusi się na niebieskie lody. Bałkańska Przygoda chodź z kilkoma nie planowanymi przygodami była spełnieniem jednego z naszym marzeń. Marzeń o podróżowaniu, doświadczaniu, spędzaniu, zwiedzaniu, nieskrępowanym przemieszczaniu się w przestrzenni, o doświadczaniu wolności. Marzenie, które pozwolił nam spełnić własnoręcznie przygotowany Citroen Jumpy 2.0 hdi – Vananas – Van na nasze potrzeby.
Autorzy: Olga Lipska, Lipes
Zdjęcia: Olga Lipska, Lipes, Vananas
Najnowsze komentarze