Byłem w Rumunii już parę razy. Ostatnio tu przylatywałem, ale bodajże z osiem lat temu miałem okazję przejechać kawałek tego kraju. Wiozła nas wtedy Dacia Sandero. Od tamtej pory Rumunia znacząco się zmieniła, i to nie tylko dlatego, że teraz przywiozła nas tu Dacia Duster ;-) Oto część II naszej relacji.
Przyjechaliśmy do ojczyzny Dacii i Wlada Palownika, bo to piękny kraj. Piękny, ale niedoceniany przez Polaków. Tak, jak wielu naszych rodaków uważa, że Dacia, to nie jest samochód warty uwagi, tak na Rumunów patrzymy przez pryzmat tego, co widywaliśmy na polskich ulicach lata temu. Patrzymy i myślimy stereotypami, które – jak to zwykle bywa – niewielkie mają odbicie w rzeczywistości. Dacia Duster wprawdzie zrobiła w Polsce dobrą robotę, a Duster umocnił pozycję rumuńskiej marki wchodzącej w skład Grupy Renault, ale wciąż dla wielu Polaków to samochody tej marki nie są godne ich zainteresowania. Często są to jednak Polacy nie posiadający odpowiedniej wiedzy. Tego typu ludzie z reguły uważają też Rumunów za złodziei. A my tu, na Francuskie.pl, ze stereotypami staramy się walczyć.
Nie zrozumcie mnie źle. Nie każdy kupujący nowy samochód musi od razu uwzględniać w planach Dacię. Są ludzie, którzy nie biorą pod uwagę budżetowych marek i nie zamierzam ich do tego ani zmuszać, ani ich obrażać ;-) Wyżej brałem pod uwagę tych wszystkich, którzy muszą dodawać sobie prestiżu niemieckimi samochodami w wieku lat co najmniej kilku, jeśli nie kilkunastu, a nie pomyślą, że za porównywalne pieniądze mogą mieć fabrycznie nowy samochód z trzy-, a nawet czteroletnią gwarancją. Dacia prestiżu nie przynosi, ale nie przynosi go niemal żaden samochód. Jak widuję te „prestiżowe” kilkunastoletnie Audi ciągnące jakieś przyczepki, to mnie pusty śmiech zbiera.
OK, nie kopmy leżącego. Rumunia i Dacia – to ma być temat naszych artykułów. Dacia Duster stoi sobie grzecznie na hotelowym parkingu, ale przez dwa dni pokonała sporo kilometrów i to w naprawdę zaskakujących warunkach! Dziś mamy piękne słoneczko, ale jesteśmy na wybrzeżu Morza Czarnego. Za to w Transylwanii dał o sobie znać Drakula zasypując nas gradem, zalewając deszczem i strasząc piorunami. Wysoko zawieszona Dacia Duster z dieslem pod maską i napędem na cztery koła nie ulękła się niczego i dzielnie parła przed siebie.
Wyruszyliśmy, jak wiecie, w sobotę. Pojechaliśmy przez Podkarpacie, przekroczyliśmy granicę ze Slowacją w Barwinku, gdzie zatrzymaliśmy się w celu kupienia winietek. Słowacy 10-dniową winietkę na samochód osobowy wyceniają na 11 euro, lub 51 złotych. Prosty rachunek ekonomiczny mówi, że lepiej płacić walutą europejską. Słowacy stosują już winietki elektroniczne, a do jej kupienia należy okazać dowód rejestracyjny samochodu.
Przez kraj naszych południowych sąsiadów przejechaliśmy sprawnie, choć w Koszycach niestety remontowano zjazd w kierunku granicy i objazdy wytyczono naprawdę słabo. W efekcie nie wpadliśmy na autostradę wiodącą do węgierskiej granicy, tylko pojechaliśmy starą drogą, co zresztą jakoś specjalnie długo nie trwało.
Słowacko-węgierska granica ostatnio znowu ożyła. Działa tam punkt sprzedaży winietek, funkcjonuje też knajpa, w której również można kupić winietki. Nie pamiętam dokładnie ceny w forintach, ale było to za osobówkę na 10 dni niespełna 3.000 forintów. Jakieś 9 litrów paliwa. Można płacić w euro – kosztowało mnie to 12 eurasów, ale i resztę wydano mi w europejskiej walucie. To miło.
Przez Węgry też przejechaliśmy sprawnie. Wprawdzie droga od granicy do Miszkolca, gdzie zaczyna się autostrada, ulega systematycznej, niezatrzymywanej praktycznie degradacji i jedzie się tam już z roku na rok gorzej, ale liczę, że Madziarzy doprowadzą wkrótce autostradę do tej po słowackiej stronie granicy. Tylko co będzie z winietkami? Od ładnych paru lat są elektroniczne – być może będziemy je kupowali np. przez Internet.
Autostradą dojechaliśmy do Debreczyna, drugiego co do wielkości węgierskiego miasta. Drugie co do wielkości, ale mieszka tam niewiele ponad 200.000 osób, więc „szału ni ma”. Lokalnymi drogami, uważając na policję stojącą czasem z przenośnymi fotoradarami, dojechaliśmy do przejścia granicznego w Artand. Rumunia nie jest w strefie Schengen, obowiązuje więc odprawa paszportowa. Realnie jest pomijalna – celnik wziął nasze paszporty (dowody osobiste też działają), zapytał tylko, czy jesteśmy rodziną, oddał nam dokumenty nawet do nich nie zaglądając i zaprosił do Rumunii ;-)
Najkrótsza winietka na Rumunię jest ważna przez tydzień. Kolejna jest miesięczna. Pani jednak zapytała mnie, całkiem niezłym polskim zresztą, czy nie chcę dwutygodniowej. Jasne, że chcę, po co mi miesięczna. Dostałem dwie tygodniowe z czasem obowiązywania drugiej zaczynającym się tuż po skończeniu obowiązywania pierwszej. Każda z nich kosztowała 5 euro. I tym sposobem Dacia Duster wjechała na teren swojej ojczyzny.
Zaraz za granicą jest miasto Oradea. Kiedy jechałem przez nie poprzednio, bodajże osiem lat temu, wydało mi się stosunkowo niewielkie. Chyba mnie pamięć zawodzi, albo opuściliśmy Oradeę inną drogą, bo miasto jest spore. Liczy sobie około 200.000 mieszkańców, jest więc porównywalne z Debreczynem. Oradea jest na tyle duża, że ma kilka linii tramwajowych i trzy dworce kolejowe. Warto, jeśli ma się trochę czasu, poświęcić też trochę na zwiedzanie – w mieście jest trochę zabytków.
My jednak pojechaliśmy dalej. Dacia Duster dCi 110 jest samochodem dość oszczędnie gospodarującym paliwem, nie musieliśmy więc tankować, ale gwoli informacji: na zachodzie Rumunii ceny paliw oscylują w okolicach 4,6 leja za litr. Benzyna jest o 1 banię (tutejszy grosz) droższa od oleju napędowego. Paliwa premium dochodzą, a czasem przekraczają poziom 5 lei za litr. Nie brakuje markowych stacji (MOL, OMV, Rompetrol), na których można płacić kartą. Te stacje z reguły są najbardziej zbliżone do markowych sieci operujących w Polsce.
Jechaliśmy krajową „jedynką” (droga nr E60) w kierunku Kluż-Napoki. Po drodze trafiliśmy na miasteczko Huedin. Na wlocie od zachodu stoi tam kilkanaście, może kilkadziesiąt domów? obiektów? cholera wie, czego, zbudowanych w dość dziwnym stylu. Soczewkowe szybki w drzwiach, dachy przywodzące na myśl te chińskie, a przed wieloma z nich – drogie samochody. Pozwoliłem sobie więc i ja zrobić fotkę Dacii na tle czegoś takiego. Duster na tle tego koszmarku prezentuje się jeszcze lepiej, niż zwykle!
Przed Klużem zjechaliśmy na autostradę A3 (ktoś długo myślał nad tym węzłem, dawno nie widziałem tak dziwnie zaprojektowanego początku drogi). Nie jest zbyt długa, ale pozwala ominąć Kluż-Napokę i przyspieszyć umykanie drogi. W okolicach Turdy mogliśmy zaobserwować najpierw jedną, a potem dwie tęcze. Nic dziwnego – przed nami wisiały ciężkie chmury. Jak ciężkie mieliśmy się dopiero przekonać.
Skończyła się autostrada A3 i zjechaliśmy znowu na drogę E60. I zaczęło lać. Deszcz się nasilał, z czasem coraz więcej samochodów zjeżdżało a to na pobocze, a to pod jakieś zajazdy, a to na stacje paliw. Dacia Duster parła dzielnie do przodu, choć widoczność spadała, momentami wręcz do 30-40 metrów. Ale co tam! To dobry samochód i ulewa mu niestraszna!
No i wtedy zaczął walić grad. To nic takiego, w Polsce też się zdarza. Ale te, które widywałem do tej pory, rzadko trwały dłużej, niż 5 minut. No, niech będzie 10. Ten w Rumunii zdawał się nie kończyć. Pół godziny? Mało! Na szczęście był dość drobny, więc karoserii nie uszkodził, ale momentalnie pokrył szosę białym nalotem. To, co prezentuję na zdjęciu, to był dopiero początek!
Mało który kierowca zdecydował się kontynuować jazdę. Ja włączyłem tryb 4WD LOCK i bezpiecznie pojechaliśmy dalej. Dojeżdżając do Targu Mures zmagaliśmy się już tylko z deszczem, z każdym kilometrem ustającym. Kiedy dotarliśmy do hotelu, prawie już nie padało.
Targu Mures liczy sobie około 150.000 mieszkańców. To ładne miasto, zwłaszcza w centrum. Kilka zdjęć w galerii poniżej pochodzi właśnie stamtąd. Nocowaliśmy w hotelu Concordia – za równowartość niespełna 90 euro otrzymaliśmy dwupokojowy apartament, tak wielki, w jakim jeszcze nie spałem. Z dwoma łazienkami. Szczerze polecam!
Kolacja w restauracji położonej obok hotelu oznaczała wydatek na poziomie 90 lei. Płatność kartą jest jak najbardziej możliwa. Znajomość angielskiego, przynajmniej w stopniu komunikatywnym, tez nie jest niczym zaskakującym, a wręcz można tego oczekiwać. Zwłaszcza od młodszego pokolenia, tak do 30-latków, dla których wydaje się to już być standardem.
Następnego dnia, doskonale wypoczęci, zjedliśmy w hotelowej restauracji dobre śniadanko natykając się tam na Polaka! Pozdrawiamy Pana niniejszym!
Wróciliśmy na drogę E60 i ruszyliśmy w stronę Braszowa przejeżdżając po drodze przez naprawdę ładną Sighişoarę, niespełna 30-tysięczne miasto o jednym z najlepiej w Europie Środkowo-Wschodniej zachowanych średniowiecznych zespołów miejskich. Warto poświęcić kilka chwil, by przejść się po malowniczych uliczkach.
Zrobiliśmy kilka fotek i ruszyliśmy dalej, w stronę wspomnianego Braszowa. To miasto mniej więcej dziesięciokrotnie większe od Sighişoary, ale samo w sobie nie było naszym celem. W zasadzie tylko je ominęliśmy ciesząc oczy napisem niczym w Hollywood ;-)
A co było dalej, przeczytacie w następnej relacji z podróży Dacią Duster po Rumunii.
Krzysztof Gregorczyk.
Najnowsze komentarze