Na początku rejsu okazało się także, że przez chwilę mieliśmy wspaniały widok z naszego pokoju z oknem, ale bez widoku. Tym razem śpimy w kajucie obok poprzedniej, za oknem bliżej nieokreślone części dziobu statku. No właśnie – kajuta na samym dziobie ma podstawową wadę – najbardziej buja. Tym razem morze nie jest już gładkie. Według prognozy fale mają mieć 2-3 m wysokości. Było znacznie gorzej.. Rzucało o ścianę jak tylko nie leżeliśmy na łóżku – nawet nie poszliśmy sprawdzić w nocy jak wysokie są fale. Na szczęście jedzenie zostało na swoim miejscu. Rano usłyszeliśmy w komunikacie od kapitana, że fale miały 5 metrów wysokości.
Rankiem dobiliśmy do brzegów Islandii. Od pierwszej chwili poczuliśmy się rozpieszczani – 7:30 czasu lokalnego, a temperatura powietrza – 23 st. C, bezchmurne niebo. Czy może być lepiej? Może być, bo są jeszcze niesamowite widoki. Statek dopływa do pięknego portu Seyðisfjörður – starej osady rybackiej. Najwyższym obiektem w okolicy jest przypływający prom. Tradycyjnie prom przypływa tutaj, ponieważ ze wschodu przybyli na Islandię pierwsi ludzie – Wikingowie. Nazwa miejscowości pochodzi od fiordu, którego jednak nie zwiedzaliśmy ze względu na brak czasu. Następnym krótkim przystankiem było miasteczko Egilsstaðir, gdzie zaopatrzyliśmy się na najbliższe dni i wyruszyliśmy wzdłuż jeziora Lagarfljót, w kierunku wodospadu Hengifoss. Według miejscowej legendy w jeziorze żyje potwór. Faktycznie – potwór przypomina olbrzymiego robaka, zupełnie jak ten z Loch Ness. Oczywiście, że go widzieliśmy! Nie, niestety nie udało nam się zrobić zdjęcia. A szkoda, bo zdobylibyśmy za nie cenną nagrodę.
W drodze do wodospadu odwiedziliśmy jedyne na wyspie arboretum. Na mieszkańcach krajów zalesionych może to nie robić żadnego wrażenia. Ot, kilka drzewek i do tego najstarsze ma może 60 lat. Żaden z tego dąb Bartek. Jest to jednak największy las Islandii. Poza tym drzew jest tu bardzo mało i z reguły są słabe i karłowate. Znaczenie tego miejsca dodatkowo uwydatnia żart: „Co zrobić, jeśli zgubisz się w lesie na Islandii? Po prostu wstań…”.
Wodospad Hengifoss miał nas zaskoczyć hukiem spadającej masy wody. Na miejscu zastaliśmy smętną podwiewaną przez wiatr strużkę. Czyżby susza? Postanowiliśmy to sprawdzić. Z bliska było trochę lepiej, jednak intensywny marsz wśród olbrzymich kamieni miejscami tuż nad osuwiskiem w przepaść był odrobinę forsujący. Skakanie po metrowych głazach leżących w strumieniu płynącym w kanionie, to nie jest dobry pomysł na przechadzkę pierwszego dnia. Mimo wszystko cały czas zastanawialiśmy się ze zdziwieniem – czemu te kamienie się tak bujają? Dużym zaskoczeniem okazało się to, że właściwie moglibyśmy darować sobie wszystkie „atrakcje” i po prostu przejechać główną drogą oglądając widoki. Już nawet wtedy Islandia przytłacza swoją niesamowitą magią. A najlepsze tego dnia dopiero było przed nami.
W planie nocleg pod lodowcem. Lodowców ani śladu, ale jak wiadomo jest plan, to trzeba go wykonać. Najlepiej ponad normę, ale nam jednak wystarczy 100%. Do przejechania było 150 km wśród pustych i dzikich terenów Fiordów Wschodnich, a droga z każdym kilometrem odkrywała nowe niespodzianki. Na Islandii standardem jest, że na głównej drodze kraju mosty są jednopasmowe. Standardem także jest to, że co jakiś czas przechodzi w drogę szutrową – prędkość dozwolona 80 km/h. Nie jest łatwo – akurat nie dla Dustera, bo ten kurz po prostu kocha (no i niestety również przyciąga). Ania wprawia się w przeplatanych odcinkach szutrowych i asfaltowych i stopniowo nabiera pewności na tyle, żeby mknąć szutrami we właściwym tempie. Przełączanie napędu na dwa lub cztery koła w odpowiednie położenie nie jest wielkim problemem, a daje dużo w czasie jazdy. Właściwie to sprawia, że nie trzeba się zastanawiać o co chodzi z tą całą jazdą w terenie, tylko można cieszyć się widokami. Najlepszym fragmentem dnia był właśnie wspomniany nocleg. Gdy zbliżyliśmy się już do pierwszych lodowców, przyszła chwila wyboru drogi. Koniecznie z literką „F”. Literka oznacza drogę tylko dla pojazdów 4×4 – czujemy, że chodzi właśnie o nas. Co więcej, liczba cyfr w nazwie drogi wynika z jej jakości – „jedynka”, czyli droga wokół Islandii jest najlepsza. Trzycyfrowe drogi są najgorsze i właśnie taką wybraliśmy – F985. Wspięliśmy się na wysokość ok. 400 m n.p.m. – niby niedużo, ale zaczęliśmy na wysokości poziomu morza. Cały czas pod górę, po luźnych kamieniach, zakręty 180 stopni, zaraz za lekkim podwyższeniem ze żwiru na krawędzi drogi – osuwisko w dół. Duster daje radę i zabiera nas w baśniową wysokogórską krainę. Nawet nam się uchwyt na telefon nie odkleił od szyby – było całkiem komfortowo jak na tę jakość dróg. Wybraliśmy idealne miejsce na nocleg – na puszystym mchu z widokiem na góry. Duster wyraźnie szczęśliwy, choć już nie tak oliwkowy, jak na początku drogi…
W czwartek rano obudził nas upał w namiocie. Islandzki porywisty wiatr – brak. Islandzki chłód – brak. Po urzekającym poranku i terenowym powrocie do głównej drogi, udaliśmy się podziwiać Jökulsárlón – lagunę lodowcową. Jak do tej pory nakręcono tam pięć wysokobudżetowych filmów, gdzie trzeba było ukazać Arktykę. Nie wiemy, o które chodzi, ale będziemy oglądać i szukać. Jest to najbardziej dostępne miejsce, gdzie można zobaczyć góry lodowe.
Dalsza część dnia upłynęła nam na podziwianiu jęzorów lodowca Vatnajökull. Jest to największy lodowiec w Europie, pod którym znajduje się aż siedem aktywnych wulkanów. Olbrzymi do tego stopnia, że każdy z jego jęzorów nazywany i traktowany jest jako osobny lodowiec. Niestety – wyciągów narciarskich brak. Pod jednym z lodowców spotkaliśmy dwójkę Polaków. „Witamy na Islandii!” zawołał do nas sympatyczny pan. Jak się okazało na Islandii mieszka już 16 lat. Po takim powitaniu przyszła chwila konsternacji co do naszego samochodu, pytający wzrok… „Dacia Duster – z napędem na cztery koła!” – wykrzyknęliśmy dumnie i zapewniliśmy, że to fajny samochodzik, który radzi sobie w terenie. Pochwaliliśmy się wyczynami na drodze z literką F – mocny argument.
Dotarliśmy do parku narodowego Skaftafell, gdzie mieliśmy okazję podziwiać wodospad Svartifoss, spływający po naturalnych formacjach skalnych, przypominających organy. Szybko jednak zmył nas do samochodu pierwszy deszcz. Pogoda jednak szybko się zmienia i zostaje jedynie pochmurne niebo. Na pobliskiej stacji benzynowej mieliśmy okazję skorzystać z dobrodziejstwa Islandii – na stacjach benzynowych są tutaj szczotki z wodą – ogólnodostępne i bezpłatne. Islandczycy mogliby wydać fortunę na myjnię przy tej ilości dróg szutrowych. A swoją drogą również fotografowie mogliby wydać fortunę na czyszczenie aparatów. Wyczyny fotograficzne zakończyły się przymusowym czyszczeniem matrycy w aparacie – gdzieś na poboczu drogi…
Tego wieczoru znów był plan – nocleg w nadmorskiej jaskini. Otoczeni polami lawowymi sprzed 300 lat i rozległymi równinami szukaliśmy skalnej czeluści. Przy okazji pól lawowych okazało się, że Delsey nie jest koloru oliwkowego. O nie, to kolor mchu, porastającego zastygłą lawę. Pięknie wpisujemy się w krajobraz. Ale jest plan, więc… W końcu przed naszymi oczami wyłoniła się z mgły skała – to na pewno tam! Mieliśmy rację i wkrótce po przejażdżce wzdłuż góry trafiliśmy na jaskinię. Wyglądała na dość uczęszczaną – ślady po ognisku i nie tylko wskazywały, że jest to właściwe miejsce na nocleg. Zabraliśmy ze sobą z Polski krzesiwo – tak jakby co. Mamy przecież zapalniczkę, ale Arek poczuł się jak jaskiniowiec i postanowił rozpalić ogień tak jak trzeba. Coś tam się już nawet tliło, ale nie mieliśmy na to całego dnia, więc skończyło się na zapalniczce. I tak ostatecznie obiad przygotowaliśmy na kuchence turystycznej… Rankiem objechaliśmy górę z naszą jaskinią wzdłuż wybrzeża. Okazało się, że była to jedyna jaskinia w tej skale. Co za szczęście! Jedziemy dalej. Ależ tu jest niesamowicie!
tekst i zdjęcia: Ania i Arek
opracowanie: redakcja francuskie.pl
Najnowsze komentarze