Trasa Transfogaraska jest powszechnie uznawana za jedną z najpiękniejszych dróg świata. Czyż mogłem przez nią nie przejechać podróżując przez ojczyznę Dacii Duster i Drakuli? Nie, nie mogłem i nie chciałem sobie tej przyjemności odmawiać. Wszak uwielbiam jazdę krętymi drogami. I choć góry nie są moim pierwszym wyborem pod względem turystyki, to lubię na nie czasem popatrzeć i lubię górskimi trasami jeździć.
Nie lubię po górach chodzić. To po prostu nie dla mnie, z różnych względów. Ale na góry popatrzeć z dołu, z pokorą dla ich potęgi i radością pięknych widoków, to już co innego. No i te górskie drogi. Trasa Transfogaraska zapewniła mi to wszystko, czego od gór oczekuję – kręte drogi, cudowne widoki, liczne potoczki spadające kaskadami i żłobiące sobie przez lata swoje koryta. Do tego sporo zieleni (wszak lipiec jest) i – mimo okresu wakacyjnego – stosunkowo niewielki tłok na drodze.
Trasa Transfogaraska najpiękniejsza jest podobno wtedy, gdy pokonuje się ją z północy na południe. Mogłem sobie taką marszrutę wytyczyć – dysponowałem naszym czasem i plany wytyczałem osobiście. Lubię jednak robić wiele rzeczy po swojemu, dlatego postanowiłem pokonać tę drogę w kierunku odwrotnym od zalecanego, czyli z południa na północ. I powiem Wam – nie żałuję! Było naprawdę pięknie.
Trasa Transfogaraska została zbudowana w pierwszej połowie lat 70. Tak, macie rację – na polecenie Nicolae Ceaușescu, wieloletniego przywódcy i dyktatora Rumunii. Postać ta dziś oceniana jest jednoznacznie, ale warto pamiętać, że w latach 60. Ceaușescu mocno sprzeciwiał się polityce ZSRR i odmówił udziału w interwencji w Czechosłowacji w roku 1968, a potem jednoznacznie potępił tę agresję.
My tu jednak o polityce rozprawiać nie będziemy, dopóki nie wymaga tego historia. Trasa Transfogaraska powstawała wielkim wysiłkiem w latach 1970-1974. Koszty były przeogromne, bo i projekt niebanalny. Setki, jeśli nie tysiące zakrętów, podjazdy, zjazdy, mosty, wiadukty, tunele… Zużyto 6.000 ton dynamitu. 40 żołnierzy budujących drogę straciło życie. Dziś możemy jednak cieszyć się wspaniałą widokowo trasą, która – w mojej opinii – jest jednym z tworów ludzkich, które trzeba raz w życiu zobaczyć. Jak Wieża Eiffle’a (i w ogóle cały Paryż), Koloseum w Rzymie (i całe miasto zresztą), Krzywa Wieża w Pizie, Wenecja, polskie Mazury, czy Stonehenge. I wiele, wiele innych miejsc.
Trasa Transfogaraska jest zresztą popularna wśród Polaków. Jak na wybrzeżu spotkaliśmy niewielu rodaków, tak na tej cudownej drodze widzieliśmy całą masę aut i co najmniej kilka motocykli na polskich numerach rejestracyjnych. I zapewniam Was, że jedyne, czym trzeba dysponować, to sprawne hamulce. Ja oczywiście zalecam hamowanie silnikiem, ale to nie zawsze wystarczy ;-) więc dobre klocki i tarcze, ewentualnie bębny, to podstawa. No i w miarę zdrowe zawieszenie. Bezpieczeństwo ponad wszystko!
Trasa Transfogaraska przebiega – co tłumaczy nazwa – przez Góry Fogaraskie, najwyższe pasmo Rumunii i Karpat Południowych. Najwyższe szczyty sięgają ponad 2,5 km n.p.m. Obok dwóch z nich – Moldoveanu i Negoiu – wiedzie ta piękna droga. Pierwszy ma 2.544 m n.p.m. i jest najwyższą górą Rumunii, drugi sięga na 2.535 m n.p.m. i jest drugą co do wysokości górą w kraju Drakuli. Jadąc Trasą Transfogaraską z południa na północ ten pierwszy będziecie mieli po prawej stronie, ten drugi – po lewej. Tuż obok Moldoveanu leży trzeci pod względem wysokości rumuński szczyt, Viștea Mare (2.527 m n.p.m. W Górach Fogaraskich leży łącznie siedem szczytów o wysokości co najmniej 2.500 m n.p.m. (przeszło połowa wszystkich rumuńskich gór osiągających tę granicę).
Wyruszyliśmy na Trasę Transfogaraską opuszczając klimatyczne Curtea de Argeș po śniadaniu, jakoś tak tuż po 9:00. Dacia Duster łyknęła trochę paliwa na stacji w miasteczku (miałem jeszcze z pół baku, ale wolałem mieć więcej) i ruszyła przez kilka wiosek leżących na północ od Curtea de Argeș. Przed nami było około 80 kilometrów krętych dróg, tak przynajmniej podają źródła. Dość szybko dotarliśmy w okolice Cetatea Poenari – prawdziwego zamku (a w zasadzie ruin) Wlada Palownika, acz to nie on go zbudował. Władca będący pierwowzorem stokerowskiego Drakuli odbudował zamek z ruin i ustanowił go jedną z kilku swoich głównych siedzib. Ruiny można zwiedzać, ale by to zrobić trzeba się zatrzymać u podnóża (jest gdzie, nawet camping tam jest i nocować można!) i wdrapać się na górę. Są schody, ale że jest ich podobno 1.440, więc i tak zadanie proste nie jest. My nie mieliśmy na to, niestety, czasu.
To w zasadzie tutaj, u stóp Cetatea Poenari, zaczyna się w moim odczuciu prawdziwa Trasa Transfogaraska. W dole przepływa rzeka Argeș, która źródła ma w górach Fogaraskich. Mierzy tylko 350 km, ale na tej długości zbudowano aż 17 elektrowni wodnych! Największa z nich powstała przy tamie, po której szczycie wiedzie Trasa Transfogaraska i to niedaleko za Zamkiem Poenari. Tama ma 166 metrów wysokości – wjeżdża się na nią (jadąc od południa) niemal bezpośrednio z kilkudziesięciometrowego tunelu. Tama utworzyła jezioro Vidraru, malownicze, rozlane pośród okolicznych wzgórz, porośniętych drzewami. Maksymalna głębokość jeziora przy normalnym stanie wody, to aż 155 metrów.
Trasa Transfogaraska okrąża Jezioro Vibratu od wschodu, co dostarcza wielu kolejnych zakrętów. Widoków nieco mniej, bo sporo tam lasów, ale gdzieniegdzie przebija się tafla wody. Wody, która ma magiczne właściwości. No cóż, wprawdzie to nie Transylwania jeszcze, tylko Wołoszczyzna, ale do krainy Drakuli niedaleko. No i Wlad Palownik ten zamek miał przecież w pobliżu… Coś musi być na rzeczy. Popatrzcie tylko na zdjęcie obok. Na pierwszy rzut oka nic wielkiego. Jakiś dom, może nawet pensjonat, odbija się w tafli wody. Tylko jak się przyjrzałem dokładniej, to… odbicia jest więcej, niż obrazu właściwego! Przysięgam, że nic nie robiłem z tym zdjęciem – to zwykły jpg prosto z aparatu, tylko zmniejszony. Niewiele pamiętam z optyki ze szkolnych lekcji fizyki, ale czy to nie dziwne, że odbicia jest więcej? Macki Drakuli sięgają wszędzie – a to grad nam ześle, a to zaburza optykę… Rumunia, to ciekawy kraj!
Po minięciu jeziora Vidraru, co trwa – bez zatrzymywania, ale i bez szaleństwa na drodze – jakieś 35-40 minut, bo to dystans ok. 25 km, Trasa Transfogaraska robi się trochę mniej kręta. W zasadzie aż do klasztoru Mănăstirea Sfântul Prooroc Ilie droga nie powinna nastręczyć problemów nawet początkującym kierowcom. Co więcej – będzie dla nich fajną wprawką. Sam monastyr można odwiedzić, jeśli ktoś lubi sakralne budowle i chce odpocząć przed dalszą drogą. Obok jest jeszcze hotel i restauracja, więc jeśli jesteście głodni, to możecie skorzystać. My przejechaliśmy obok rejestrując obecność klasztoru i tyle.
Kawałek dalej natraficie na park linowy i jakiś park rozrywki oraz kolejny pensjonat. Z obu tych miejsc – z okolic klasztoru i ze wspomnianych parków – rozciąga się przyzwoity widok na otaczające dolinkę góry. A chwilę potem znowu zaczyna się wspinaczka, pojawia się więcej ostrych zakrętów, a droga przebiega pod kilkoma półotwartymi wiaduktami. Nie jest jednak specjalnie wymagająca jeszcze przez pewien czas.
Troszkę trudniej (acz wciąż jest to normalna górska droga) robi się w okolicach hotelu Capra. Mijamy go i mamy trochę zakrętów na podjeździe. Trzeba jechać ostrożniej już po pewnym etapie wspinania się w górę, gdy będziecie mijać wodospad Capra (cascada Capra) – plącze się tam mnóstwo ludzi, którzy robią sobie zdjęcia i trzeba zwolnić dość mocno. Niektórzy piesi nie mają instynktu samozachowawczego, choć przecież 99% z nich dotarło tam samochodami. Więc owszem – można się tam zatrzymać i zrobić sobie fotkę, ale nie przesadzałbym z walką o spektakularne ujęcia. Niektórzy włażą na mokre głazy, po których ścieka woda – w takich warunkach o kontuzję nietrudno.
Tymczasem Trasa Transfogaraska wspina się dalej. Kiedy miniecie budynek ratownictwa (Salvamont Argeș), to znaczy, że będziecie się zbliżać do najwyższego miejsca na całej drodze. Widoki stamtąd są naprawdę imponujące – nawet na Google Street View. Ale zdecydowanie lepiej zobaczyć to na własne oczy, zapewniam Was!
Kilkaset metrów dalej wjedziecie w najdłuższy rumuński tunel. Mierzy 884 metry długości i gdy jedzie się od południa, droga wciąż się wspina. A że góra „przecieka”, więc nawierzchnia jest mokra. Wtedy zrozumiałem, dlaczego tunel jest zamykany – naprawdę ma wrota! – od jesieni do późnej wiosny. Tam po prostu może być ślisko, a dodatkowo w tunelu wieją wówczas silne wiatry.
Po pokonaniu tunelu znajdziecie się w najwyżej położonym punkcie Trasy Transfogaraskiej. Jej szczytowy punkt znajduje się 2.034 m n.p.m. To o 47 metrów wyżej, niż mierzy sobie Kasprowy Wierch. Wyżej nawet, niż Twarda Kopa (2.026 m n.p.m.), najwyższy szczyt Tatr Zachodnich leżący w całości w Polsce. Ale wróćmy na Trasę Transfogaraską.
Wyjeżdżając z wiaduktu wpadacie na kramy. Tam warto się zatrzymać na lokalnym parkingu – kosztuje 4 leje za godzinę, ale odżałujcie tę kasę ;-) Z co najmniej dwóch powodów. Wspinając się na małe wzniesienie macie znakomity widok na to, co po północnej stronie Gór Fogaraskich przygotowała dla Was Trasa Transfogaraska. To chyba najczęściej publikowane zdjęcia tej drogi – z serpentynami wijącymi się w dolinie przeciętej dodatkowo linią energetyczną. I druga atrakcja – jezioro Bâlea. Pięknie położony (nie przeoczcie go – zasłaniają go kramy z pamiątkami!), nieco ponad czteroipółhektarowy zbiornik wodny. Niezbyt głęboki (nieco ponad 11 metrów), urokliwy, z dwoma schroniskami, w tym jednym znajdującym się częściowo nad lustrem wody.
To też jedyne miejsce w Rumunii, w którym buduje się pierwszy w tej części Europy hotel z lodu i śniegu. Oczywiście powstaje zimą, latem by się nie utrzymał.
Jeśli lubicie niezbyt wymagające wędrówki po górach, to tam możecie trochę połazić. Pamiętajcie jednak, że jest to rezerwat przyrody, więc należy się zachowywać porządnie ;-)
Trasa Transfogaraska z tego miejsca zjeżdża dobrze utrzymaną krętą drogą w dół, ku miejscowości Cârțișoara i w zasadzie się kończy. Dojeżdżacie po kolejnych paru kilometrach do drogi E68. My skręciliśmy w lewo kierując się na Sibiu, od którego dzieliło nas tylko 43 km. Drogowskaz podaje też odległości od Oradei – 363 km. Ruszyliśmy więc.
Po lewej powoli znikały nam imponujące Góry Fogaraskie, a Trasa Transfogaraska zostawiła wrażenia na całe życie. Jest naprawdę piękna! Teraz zaś zanosiło się już na nudne rzemiosło kierowcy – jazdę krajówką, a potem autostradą ;-) No ale za to kilometry uciekały. Cała Trasa Transfogaraska zajęła nam mniej więcej trzy godziny, z zatrzymywaniem się na zdjęcia i niespełna godzinnym łażeniem w okolicach jeziora Bâlea. Przed nami było jeszcze blisko 900 km i zamierzałem to pokonać jednego dnia. Gdyby to była autostrada, to luzik, ale mieliśmy jechać przez Rumunię, Słowację i Polskę. O Węgrzech nie wspominam, bo tam spory kawałek przypadał właśnie na autostrady. A nie wiedzieliśmy jeszcze, co nas na tych Węgrzech spotka…
W okolice Sibiu, gdzie zaczyna się aktualnie odcinek autostrady A1 (stanowi obwodnicę tego przeszło 150-tysięcznego miasta), dotarliśmy dość szybko. Samo Sibiu warto zobaczyć – historia miasta sięga końcówki XII wieku. To także najważniejsze z siedmiu miast, które dały nam nazwę Siedmiogród, czyli polskie określenie Transylwanii. W mieście nie brakuje zabytkowych budowli. Jako ciekawostkę podam, że jednym z miast partnerskich Sibiu jest francuskie Rennes, miasto, w którym od 55 lat swoją fabrykę posiada Grupa PSA. My jednak jechaliśmy Dacią produkowaną przez Grupę Renault ;-)
Autostradą pokonaliśmy nieco ponad 130 km aż do miasta Deva, a raczej w jego okolice. Było ciepło – termometr Dacii wskazywał w pewnym momencie 37ºC, ale manualna klimatyzacja dawała sobie radę. Różnicę temperatur odczuliśmy wysiadając na jednym z MOP-ów, by skorzystać z toalety – żar wyżyny, przez którą podróżowaliśmy, okazał się naprawdę potężny. Za to kilometry uciekały i zaczynałem się utwierdzać w przekonaniu, że jeśli nie wydarzy się nic nieprzewidzianego, to powinniśmy dotrzeć do granicy rumuńsko-węgierskiej nie później, niż o 18:00 lokalnego czasu (czyli o 17:00 czasu polskiego).
Zjazd z autostrady w okolicach Devy okazał się problematyczny. Zaraz za nim jest rondo, ale to nie ono stworzyło problem. To rumuńscy drogowcy. Jeden ze zjazdów ronda, akurat ten nas interesujący (w drogę E79), był remontowany. Niestety ktoś, kto tam ręcznie kierował ruchem, okazał się totalnym imbecylem, bo odcinek z wahadłem liczył może ze 100 metrów, a ten ciuciek puszczał ruch tylko z jednej strony. Tej z drogi E79. W efekcie momentalnie zablokowało się rondo i zjazd z autostrady. Skutkowało to tym, że nawet samochody przyjeżdżające z północy (z E79) wreszcie nie miały jak zjechać i zablokowały wahadło! Takiego debilizmu nie widziałem nawet w Polsce ;-)
Wreszcie jednak ktoś tam poszedł po rozum do głowy i udrożnił drogę. Straciliśmy tam dobry kwadrans, ale za to jak już przeskoczyliśmy przez wahadło, to czekała nas piękna, niedawno wyasfaltowana droga! Jeszcze pasów na niej nie zdążyli na nowo wymalować! Rewelacja! Było na niej też trochę zakrętów, ale taka jazda, to prawdziwa przyjemność! Przyjemność, która skończyła się po trzydziestu kilku kilometrach, mniej więcej w mieście Brad. Cóż, nie można mieć wszystkiego.
Później droga była już taka, jaki stan nawierzchni pamiętałem sprzed ośmiu lat. Było słabo, ale „nasza” Dacia Duster dzięki wysokiemu prześwitowi i świetnie zestrojonemu zawieszeniu doskonale sobie radziła z tą nawierzchnią. To był najgorszy odcinek, jaki w tym roku przyszło mi przejechać w Rumunii.
Po jakimś czasie znowu się trochę powspinaliśmy. Zaczęły się wahadła, ale niemal wszystkie sterowane światłami, rozsądnie. Remont drogi E79 prowadzony jest wieloetapowo. Licznymi momentami jedzie się nawet po tłuczniu (jak kiedyś jeździliśmy na wschodzie Turcji), ale się jedzie! Te wahadła zresztą po jakimś czasie zaczęły mnie irytować, bo traciliśmy na nich czas. Sporo czasu łącznie. Remont skończył się jednak i można było trochę przyspieszyć.
Zbliżając się do Oradei jechaliśmy przez miasteczko Băile Felix. Zaskoczyły nas liczne hotele, pensjonaty, a do tego Aquapark, nawet nie wiem, czy jedyny, czy może mają ich tam parę ;-) W każdym bądź razie niejeden hotel ma swój basen. Okazuje się, że Băile Felix, to jedno z najsłynniejszych rumuńskich uzdrowisk i znana miejscowość wypoczynkowa. Podejrzewam, że baseny mogą być zasilane wodami termalnymi – wszak po sąsiedzku Węgrzy robią to od lat! Pewnie i Rumuni tak postępują – w sąsiednim uzdrowisku Băile 1 Mai korzysta się z wód termalnych bogatych w fosfor, siarkę i sód. My jednak jechaliśmy dalej – wciąż była szansa na dojechanie do granicy o wspomnianej 18:00 czasu lokalnego.
Szansę diabli wzięli w korku na obwodnicy Oradei. Straciliśmy tam może niezbyt wiele czasu, ale granicę przekroczyliśmy kilkanaście minut po 18:00. Fakt – zajrzeliśmy jeszcze na jakąś stację benzynową, żeby wydać resztkę lei, z czym też zeszło nam trochę czasu. Niemniej jednak wyczucie czasu, którym wykazałem się w okolicach Sibiu, okazało się doskonałe.
Na granicy rumuńsko-węgierskiej musieliśmy też trochę postać – Rumunia wszak nie jest w strefie Schengen, więc obowiązuje kontrola paszportowa. Obejrzano nasze dokumentu, kazano otworzyć wypakowany po brzegi bagażnik i już byliśmy na Węgrzech. Postanowiliśmy tam zjeść, A że nie miałem ochoty znowu przejeżdżać przez Debreczyn, więc wyszukałem skrót do obwodnicy Hajduszoboszlo, która miała nas doprowadzić do autostrady M35. Jak jednak wspomniałem, planowaliśmy jakiś późny obiad, postanowiliśmy więc zjeść w Hajduszoboszlo, w którym zresztą parę lat temu byliśmy na wczasach.
Jak tylko zaparkowaliśmy (było już po 18:00 lokalnego czasu, więc nie musieliśmy płacić za parking), to od razu zewsząd dobiegła nas polska mowa. Tam po polsku mówią nawet Węgrzy, tak wielu turystów z Polski przyjeżdża do tego miasteczka słynącego z ogromnego aquaparku.
Zjedliśmy oczywiście gulasz, na stole pojawił się też filet z suma i coś tam jeszcze, jakieś mięso, ale nie pamiętam już, jakie. Podeszliśmy też pod hotel, w którym parę lat temu spędzaliśmy urlop. I wtedy nad Hajduszoboszlo nadciągnęły czarne chmury. Dosłownie w ostatniej chwili, zraszani pierwszymi kroplami deszczu, dopadliśmy do Dacii i umknęliśmy przed ulewą. Duster nie umknął…
Ruszyliśmy. Zajechałem na stację benzynową, na której zatankowałem Dustera do pełna, zapłaciłem i ruszyliśmy. Przed nami ściana wody! Widoczność spadła do 20 metrów! Ale jadąc za jakimiś samochodami i kierując się znowu znającą naszą pozycję nawigacją wyjechaliśmy z Hajduszoboszlo. Gdyby nie ta nawigacja nie wiedziałbym nawet, gdzie jest zjazd na autostradę! Szaleństwo? Może i tak, ale burza była tak intensywna, że chciałem uciekać z terenu, gdzie są drzewa. Nie marzyłem o przygnieceniu przez konar odcięty jakimś piorunem, a te waliły, gdzie popadło.
Przy autostradzie, zwłaszcza na Węgrzech, drzew praktycznie nie ma, więc tam czułem się o wiele bezpieczniej. Jechaliśmy początkowo z prędkością jakichś 60-70 km/h kierując się tylnymi światłami bodajże Touarega – chociaż raz jakiś Volkswagen na coś się przydał ;-) Po pewnym czasie gość jednak wymiękł, więc go wyprzedziłem i pojechałem dalej. I dobrze, bo niedługo później deszcz zelżał i widoczność wzrosła do przeszło 100 metrów. Błyskało się jednak mocno w dalszym ciągu i lało wciąż dość intensywnie. Burza osłabła na tyle, że dało się momentami jechać nawet 100-110 km/h. Duster dzielnie parł do przodu – liczyłem, ze zaraz wyjedziemy z tej burzy.
Gdzie tam! Dotarliśmy do zjazdu na autostradę M30, którą dojechaliśmy do Miszkolca, a burza zaczęła się nasilać! Może nieznacznie, ale jednak. Cóż było robić – jechaliśmy dalej. I słusznie, bo z kolejnymi kilometrami robiło się niewiele, ale jednak lepiej. Około 22:00 dotarliśmy do granicy węgiersko-słowackiej, gdzie wskoczyliśmy na krótki odcinek autostrady R4 wiodącej niemal do południowych granic Koszyc. Tym razem przez miasto przejechaliśmy bezproblemowo – w tę stronę żadnych objazdów na naszej trasie nie wytyczono.
Jakieś 10 minut przed północą dotarliśmy do przejścia granicznego między Słowacją i Polską. Barwinek! Toaleta i kawa na stacji benzynowej i pojechaliśmy dalej. Pod Rzeszowem skończyła się burza, a gdy dojechaliśmy do naszego rodzinnego Kraśnika o 3:05, to już nawet nie padało. Może to Drakula się wkurzył, że już wyjeżdżaliśmy z jego kraju i dopadł nas w węgierskim Hajduszoboszlo? Wszak miałem dwie dziewice na pokładzie ;-)
Tak skończyła się nasza wyprawa do ojczyzny Dacii. Było cudownie. Rumunia w ciągu ostatnich ośmiu lat zrobiła wielki skok do przodu. Pozostała pięknym krajem, ale zyskała sporo dobrych dróg. Ma naprawdę fajne kurorty, ma uzdrowiska, ma piękne góry i ładne i zgrabne dziewczyny. No i ten dodatkowy atut, którym jest Trasa Transfogaraska. Jest jeszcze Transalpina, częściowo szutrowa, najwyżej położona droga w Rumunii, ale to już innym razem…
Serdecznie dziękuję Firmie Renault Polska oferującej w Polsce samochody Dacia za udostępnienie Dacii Duster dCi 4×4 w celu odbycia podróży.
Wcześniejsze relacje z naszej wyprawy znajdziecie tutaj:
Dacia Duster – wyprawa do ojczyzny (część I). Pierwsze kroki i wrażenia z jazdy
Dacia Duster – wyprawa do ojczyzny (część II)
Dacia Duster – wyprawa do ojczyzny (część III)
Dacia Duster – wyprawa do ojczyzny (część IV)
Dacia Duster – wyprawa do ojczyzny (część V)
Dacia Duster – wyprawa do ojczyzny (część VI)
Krzysztof Gregorczyk; zdjęcia: Aleksandra Gregorczyk, Dominika Gregorczyk, KG
Najnowsze komentarze