Dawno nie ruszyliśmy w drogę w sposób, który kiedyś był na naszym wortalu czymś normalnym – chcąc pokazać Wam nie tylko francuskie samochody, ale i wspomnieć o ciekawych okolicach podając przy okazji garść praktycznych szczegółów. Wiemy wszak, że spora część z Was również podróżuje samochodami, a wakacje sprzyjają takim wyjazdom w szczególności. Dlatego postanowiliśmy sprawdzić, jak dwa auta reprezentujące coraz popularniejszy segment crossoverów napędzane różnymi rodzajami silników spiszą się podczas podróży po Bałkanach.
Osobiście bardzo lubię ten region Europy. Jest ciepło, ludzie są przyjaźnie nastawieni, ceny całkiem atrakcyjne, a kuchnia rewelacyjna. Dlatego co jakiś czas staram się odwiedzić któryś z tych krajów, a tym razem postanowiliśmy – poza Polską – przejechać przez sześć krajów, acz nie wszystkie do Bałkanów zaliczyć można.
Za to oba samochody można spokojnie zaliczyć do grupy crossoverów. Testujemy dwa egzemplarze Renault Captura. Jeden, nazwany przeze mnie „Cappuccino”, jest napędzany znaną i lubianą przez polskich klientów jednostką napędową TCe 120 KM połączoną z dwusprzęgłową skrzynią biegów EDC. Pod maską drugiego, niebiesko-czarnego (był kiedyś taki zespół muzyczny), pracuje silnik 1.5 dCi o mocy 110 KM – nowy na polskim rynku w tym samochodzie – połączony z manualną skrzynią sześciobiegową. Oba auta świetnie się spisały podczas dwudniowej dotychczasowej podróży.
Dziś jesteśmy w Albanii i musicie mi wybaczyć, ale do tej pory nie miałem okazji napisać niczego, dlatego teraz właśnie podsumuję dotychczasową podróż.
Wyruszyliśmy z Polski w sobotni poranek. Pierwszych kilkaset kilometrów, to typowa dla naszego kraju drogowa szarpanina – mnóstwo terenów zabudowanych, gdzie trzeba zwalniać do 50 km/h, a czasem i bardziej, masa ciągłych linii i kierowcy, którzy nie patrzą w lusterka, bo mają w głębokim poważaniu to, co się wokół nich dzieje, a do tego drogi w nienajlepszym stanie. No cóż – szara polska rzeczywistość.
Potem Słowacja – podobne warunki, bo nasza trasa prowadziła przez liczne wsie i miasteczka, gdzie staraliśmy się dostosować prędkość do tej dopuszczalnej, acz muszę przyznać, że podczas moich licznych podróży nigdy nie miałem żadnych problemów z tamtejszą policją.
Na Słowacji trzeba wykupić winietkę, jeśli chce się mieć prawo do jazdy po autostradach. Winietka miesięczna (krótsze były dla nas niewystarczające) kosztuje na przejściu granicznym 18 euro (bądź 74 złote) i trzeba ją nakleić w prawym górnym rogu przedniej szyby (przed pasażerem). Piszę o tym dla odróżnienia od winietki węgierskiej, która jest tzw. e-winietką (e-matrica) – opłaca się ją podając numer rejestracyjny samochodu, który wprowadzany jest w momencie zakupu do systemu. Kontrole odbywają się automatycznie na autostradach dzięki systemowi kamer, który wyłuskują z masy przejeżdżających aut te bez opłaconego „myta”. Miesięczna winietka węgierska kosztowała nas po 4.780 forintów na każdy z samochodów.
Na Słowacji podczas jazdy przez Svidnik, Prešov i Koszyce, zwłaszcza na pierwszych odcinkach, natkniecie się tego lata na liczne remonty. Na szczęście nawigacja TomTom Live zainstalowana w Renault Captur doskonale o nich wszystkich wie i spokojnie prowadzi Was sensownymi objazdami. Jeśli ktoś chce oszczędzić na winietce, to może sobie pojechać drogami alternatywnymi, my jednak wybraliśmy odcinki autostrad, zapewne trochę przepłacając, ale za to odzyskując trochę czasu straconego na „wahadełkach”.
Muszę przyznać, że niejedna słowacka głowa odwróciła się na widok dwóch Renault Captur jadących jeden za drugim, w dodatku w dwubarwnych malowaniach i z dodatkowymi ozdobnikami w postaci naklejek. Ten crossover rzuca się w oczy i zdecydowanie się podoba, bo spojrzenia były życzliwe, a twarze uśmiechnięte. A my jechaliśmy dalej…
Węgry… Do samej granicy dojeżdża się od słowackiej strony autostradą, ale po stronie naszych bratanków mamy do czynienia z drogą jednojezdniową, za to całkiem znośną. Najwyraźniej Madziarzy budują gdzieś autostradę od Miszkolca do granicy ze Słowacją, bo o dotychczasową arterie komunikacyjną przestali przesadnie dbać. Liczne miejscowości przejeżdża się na szczęście bezproblemowo, acz należy pamiętać o zmniejszeniu prędkości, co wymuszają szykany na wjazdach.
Od Miszkolca wskakuje się na autostradę (nie zapomnijcie kupić winietki, najlepiej na pierwszej od granicy autostradzie MOL po prawej stronie; problemy językowe nie istnieją – wystarczy wskazać odpowiednią kratkę na kartce leżącej na ladzie między kasjerem i klientem, i problem rozwiązany. Warto okazać dowód rejestracyjny, z którego zostanie przepisany i wprowadzony do systemu numer samochodu.
Przez Węgry jedzie się już wydajnie – kilometry uciekają na autostradzie szybko, zatrzymać się można jedynie na tankowanie, jedzenie, czy inne potrzeby fizjologiczne. Ceny paliw, jakie zanotowaliśmy, znajdziecie niżej.
No i docieramy w ten sposób do granic Unii Europejskiej. Granica węgiersko-serbska przywitała nas korkiem. Węgrzy odprawili nas momentalnie, Serbowie wprawdzie też, ale za to tłok był potężny, więc straciliśmy tam dobrze ponad godzinę. Może dlatego, że jechaliśmy w sobotę, natknęliśmy się więc na mnóstwo samochodów z rejestracjami niemieckimi, belgijskimi, szwajcarskimi i holenderskimi – najwyraźniej pracujący tam Serbowie wracali na urlop w rodzinne strony. Ze zdziwieniem stwierdziłem, że zdecydowana większość z nich podróżuje autami niemieckich marek premium i to całkiem nowymi!
Dało nam się to we znaki zresztą jeszcze kilkakrotnie. Serbskie autostrady są sukcesywnie rozbudowywane, a największa z nich prowadzi od granicy z Węgrami na południe kraju, w okolice miasta Leskovac, a nawet kawałek za nie. Co więcej – Serbowie budują ją dalej, prowadząc dwupasmową drogę przez góry na południu swojego kraju. Niestety w sytuacjach, gdy pojawią się jakieś remonty, autostrada staje. Z powodu takich atrakcji straciliśmy w sobotę praktycznie ze 3-4 godziny :-(
Zanocowaliśmy w mieście Niš (polecam hotel Regent Club – dobre warunki, bardzo dobre śniadanie, atrakcyjne ceny – trzyosobowy pokój ze śniadaniem, to koszt rzędu 50 euro, czteroosobowy ze śniadaniem – 60 euro), z którego wyjechaliśmy rano i już bez korków ruszyliśmy dalej na południe. Malowniczymi drogami wiodącymi wzdłuż gór dotarliśmy – tankując po drodze – do granicy serbsko-macedońskiej. I jak Serbię opuściliśmy niemal bez czekania, tak na „ziemi niczyjej” znowu odstaliśmy ze trzy kwadranse. Pamiętajcie o zielonej karcie – na granicy się o nią upomną, więc warto zabrać ją z Polski, zwłaszcza, że uzyskanie tego dokumentu jest często bezpłatne u ubezpieczyciela, który gwarantuje Wam OC, a przy pełnych pakietach, to już czysta formalność. Przyzwyczajeni jednak do podróży po krajach unijnych nierzadko możemy o zielonej karcie zwyczajnie już nie pamiętać.
Macedonia praktycznie od razu wita gości autostradą, choć jej stan nie jest, delikatnie rzecz ujmując, zachwycający. Nawierzchnia jest raczej nierówna, ale ważne, że da się wydajnie jechać. Nie korzystajcie tylko z toalet od razu przy granicy, lepiej znaleźć pierwszą stację benzynową oddaloną o jakieś 5 km od przejścia granicznego.
Autostrady w Macedonii są płatne. Bramek jest sporo, ale płaci się na nich niewielkie kwoty, a że ruch jest umiarkowany, więc i nie stoi się do bramek zbyt długo, czasem przejeżdża się je praktycznie płynnie. Opłaty wahają się od pół do półtora euro, łącznie zapłaciliśmy 5,5 euro (można płacić i w lokalnej walucie – od 30 do 92 denarów, ale przyjmują euro i w euro z reguły wydają, akceptując oczywiście bilon).
Ominęliśmy Skopje, czyli macedońską stolicę, bo warto skorzystać z autostradowej obwodnicy – tak jest szybciej, a i widoki fajne, bowiem drogę tę poprowadzono na północ od Skopje nie wahając się przed budowaniem estakad.
Autostradą dojedziecie aż do Gostivaru. A potem zaczyna się jazda… To, co lubię, czyli kręte górskie drogi, na których renault Captury spisywały się bardzo dzielnie wyprzedzając praktycznie wszystko, co jechało pod górę. Szybcy kierowcy lubią kręte drogi ;-) Jechaliśmy więc wciąż dość wydajnie, tyle, że wzrosło nam nieco spalanie – ja w dieslu sięgnąłem do 5,0 l/100 km, Captur benzynowy potrzebował już średnio 6,8 l/100 km. To jednak wciąż były bardzo akceptowalne ilości paliwa, a wspomniane wartości spadły, gdy zaczęliśmy z gór zjeżdżać hamując oczywiście silnikami. Piękna to była jazda, aż dotarliśmy nad Jezioro Ochrydzkie charakteryzujące się piękną turkusową barwą.
Zatrzymaliśmy się w mieście Struga, gdzie nie tylko popatrzyliśmy na jezioro, ale i zjedliśmy obiad. Polecamy zwłaszcza ryby, a gdy uda Wam się zamówić endemicznego łososia, żyjącego tylko w tym jeziorze, to koniecznie go spróbujcie. Naprawdę niezły! Struga, a także inne miejscowości na brzegach Jeziora Ochrydzkiego, to zresztą doskonałe miejsce na wakacyjny wypoczynek, choćby kilkudniowy. Ludzie są tam bardzo mili, infrastruktura już nieźle rozbudowana, wody jeziora ciepłe, a nad brzegami nie brakuje możliwości uprawiania sportów wodnych, czy zwykłego leżakowania. Tyle, że plaża w Strudze jest kamienista, ale są to niewielkie kamyczki. Polecam to miejsce, jeżeli tylko będziecie gdzieś w pobliżu!
Ze Strugi do granicy macedońsko-albańskiej jest już blisko. Droga jest dość malownicza, momentami można dostrzec Jezioro Ochrydzkie, bo przez ten zbiornik wodny przebiega część granicy między tymi państwami.
Przejście graniczne tym razem przeskoczyliśmy szybko i bezproblemowo. Tutaj również poproszono nas o dokumenty samochodów oraz zielone karty. Nikt nigdzie nie sprawdzał nam bagaży, więc także do Albanii wjechaliśmy bez zbędnej zwłoki. I dobrze, bo czekały nas piękne krajobrazy i szkoda by było każdej chwili straconej bez ich podziwiania.
Albania marzyła nam się od paru lat, aż wreszcie się tu wybraliśmy. To kraj w dużej mierze górzysty, ewentualnie wyżynny, bardzo malowniczy – zdecydowanie może się podobać. Nawet ja, zwolennik morza, po górach niemalże nie łażący [acz w ubiegłym roku zdobyłem o własnych siłach Trzy Korony w Pieninach, więc kawał chwata ze mnie ;-)], byłem zachwycony widokami. A że droga znowu była kręta, więc do szczęścia niewiele mi już brakowało.
Drodze wiodącej od Jeziora Ochrydzkiego do Elbasan towarzyszy linia kolejowa, chyba już nieużywana, ale robi ona wrażenie. Liczne tunele i wiadukty pokazują, jaki ogrom pracy włożono w wybudowanie tej drogi żelaznej, jak się to kiedyś określało. Najbardziej spektakularny wiadukt na tej trasie pozwoliłem sobie uwiecznić na jednym z poniższych zdjęć. Robi wrażenie, prawda?
O samej Albanii napiszę nieco więcej w kolejnym odcinku, choć mam tu pewne problemy z dostępem do Internetu, niemniej jednak zrobię, co się da, żeby przygotować dla Was kolejną relację. Na razie mogę napisać, że Renault Captur 1.5 dCi 110 spalił na całej trasie średnio 4,8 l/100 km, zaś Renault Captur 1.2 TCe 120 EDC zużył średnio 6,6 l/100 km.
Ceny paliw:
Polska, stacja BP w Krośnie, benzyna bezołowiowa 95 – 5,17 zł/l, olej napędowy 4,85 zł/l
Węgry, stacja Shell przy autostradzie M5/E75, benzyna bezołowiowa 95 – 429,90 ft/l, olej napędowy – 402,90 ft/l
Serbia, lokalna stacja przy wyjeździe z Niš na autostradę, benzyna bezołowiowa 95 – 144,90 dinarów/l
Serbia, stacja Niš Petrol w miejscowości Predajne, olej napędowy premium – 152,10 dinarów/l.
W Macedonii nie tankowaliśmy, w Albanii dotychczas także nie.
Dziękujemy Firmie Renault Polska za udostępnienie samochodów do testu.
Krzysztof Gregorczyk
Najnowsze komentarze