Po lekturze dziesiątek dyskusji o samochodach elektrycznych – w internecie, na forach, w mediach społecznościowych – w oczy rzuca się pewien powtarzalny argument. Używają go zazwyczaj najbardziej gorliwi wyznawcy elektromobilności, dla których każda krytyka jest niemalże osobistym atakiem. Brzmi on mniej więcej tak: „Przecież i tak trzeba robić przerwy w czasie jazdy, więc ładowanie samochodu elektrycznego to żaden problem”.
Piękne, logiczne, wręcz rozsądne — na pierwszy rzut oka. Tyle że, niestety, całkowicie chybione.
Weźmy przykład klasyczny – używanego Peugeota 2.0 HDi. Samochód prosty, solidny, oszczędny. Przy lekkiej nodze potrafi przejechać nawet 1500 kilometrów na jednym baku. Ale nie bądźmy drobiazgowi – przyjmijmy okrągły tysiąc. I teraz zwolennik aut na prąd mówi z dumą: „Po co ci ten tysiąc, skoro i tak po trzech godzinach musisz się zatrzymać?”. I tu właśnie pojawia się błąd w rozumowaniu, fundamentalne nieporozumienie między „mogę” a „muszę”.

Jadąc autem spalinowym mogę zrobić przerwę. Gdy czuję zmęczenie, stanę. Zjem coś, napiję się wody, rozprostuję nogi. Mogę to zrobić gdziekolwiek – na stacji, przy lesie, przy pięknym pałacu czy w parku. Ale jeśli czuję się dobrze, nie muszę tego robić. Jadę dalej. Decyduję by jechać. Może godzinę, może dwie, trzy. Bo mogę. Bo mam wybór.
A samochód elektryczny? On nie daje mi tego wyboru. Nie mogę, ale muszę.
Muszę zaplanować trasę. Muszę uwzględnić, gdzie są ładowarki. Muszę mieć plan B, jeśli ładowarka będzie zajęta albo niesprawna. Muszę stanąć tam, gdzie dyktuje mi infrastruktura, a nie tam, gdzie mam ochotę.
Elektryk nie pyta, czy chcesz przerwy. On ją wymusza. To nie jest „wygodna pauza na kawę”, jak twierdzą reklamy. To przymusowy postój w określonym miejscu, w określonym czasie, często w przypadkowej lokalizacji bez cienia uroku czy sensownej oferty gastronomicznej.
I tu dochodzimy do sedna: motoryzacja zawsze była synonimem wolności.
Wolności wyboru, wolności kierunku, wolności decyzji.
Samochód miał dawać niezależność – od rozkładów jazdy, od torów, od planów innych ludzi. Tymczasem współczesny samochód elektryczny jest trochę jak dobrze wychowany terrorysta: uprzejmy, nowoczesny, ekologiczny — ale wymuszający posłuszeństwo. On decyduje, kiedy masz stanąć, gdzie masz być i jak długo masz czekać.
To nie jest wolność.
To jest ograniczenie w zielonym opakowaniu.
I dlatego argument „przecież i tak trzeba robić przerwy” brzmi może logicznie, ale w istocie pokazuje, jak bardzo zatraciliśmy sens słowa „mogę”. W świecie prawdziwej motoryzacji „mogę” znaczy wszystko. W świecie elektryków „muszę” staje się codziennością. A to, drodzy fanboye elektromobilności, jest różnica kolosalna.










