Czy polscy kierowcy są chronieni, czy może raczej systematycznie łupieni przez państwo? Odpowiedź staje się coraz bardziej oczywista po analizie najnowszego posiedzenia sejmowej komisji infrastruktury, gdzie szczegółowo omawiano działanie Centrum Automatycznego Nadzoru nad Ruchem Drogowym (CANARD) i funkcjonowanie fotoradarów. Oficjalny przekaz mówił o bezpieczeństwie, ale między wierszami wybrzmiała brutalna prawda: mandaty i fotoradary to przede wszystkim doskonała maszynka do generowania wpływów do budżetu.
20 marca w Sejmie obradowała Komisja Infrastruktury. Z punktu widzenia kierowców – bardzo ważne a w niektórych aspektach wręcz krytyczne. Tyle, że kierowców nie reprezentował tam nikt – byli sami urzędnicy i osoby, które zarabiają na tym wszystkim.
Wystąpienia przedstawicieli Ministerstwa Infrastruktury oraz Głównego Inspektoratu Transportu Drogowego pełne były technokratycznego żargonu i liczb. 671 stacjonarnych urządzeń, 71 lokalizacji odcinkowych pomiarów prędkości, 50 rejestratorów przejazdu na czerwonym świetle – i to wszystko rzekomo dla dobra kierowców. Jak przyznał sam inspektor Marek Konkolewski, nowe fotoradary są montowane niemal na wniosek każdego, kto tylko o to poprosi.
A system się rozbudowuje – planowany jest zakup kolejnych 70 fotoradarów, 43 odcinkowych pomiarów prędkości i rejestratorów przejazdu na czerwonym świetle. Żółte skrzynki stają się już niemal symbolem polskich dróg – i nie chodzi tu wcale o bezpieczeństwo, ale o skuteczne drenowanie portfeli.
Mandat albo do sądu
Jak działa ten system? Mechanizm jest prosty. Fotoradar robi zdjęcie, dane trafiają do centralnego systemu, a właściciel pojazdu otrzymuje wezwanie do wskazania kierującego. Ma trzy opcje: przyjąć mandat, wskazać inną osobę lub odmówić – wówczas sprawa trafia do sądu. System ma jednak lukę – jeśli nie odeślesz formularza samooskarżenia nie za bardzo może działać dalej. Nie można nikogo zmusić.
Drogi jak pole minowe
Ministerstwo chwali się, że średnio na 716 km dróg przypada jedno urządzenie rejestrujące. Na autostradach i ekspresówkach – co 343 km. Tylko że to liczby oderwane od rzeczywistości przeciętnego kierowcy, który nie jeździ po pustych drogach w Bieszczadach, a raczej codziennie pokonuje trasę przez miasta, miasteczka i wsie, gdzie co kilka kilometrów mija tablicę „Uwaga! Fotoradar”.
Fotoradar? Tak, na wszelki wypadek
Dodatkowo w największych miastach zamontowano kolejne urządzenia „na wszelki wypadek”. Jak przyznał sam inspektor Konkolewski, wszystko po to, by „dmuchać na zimne” – nawet tam, gdzie problemu jeszcze nie ma. Kierowca nie ma żadnych złudzeń: każdy kilometr to potencjalna pułapka na portfel.
System nie do zatrzymania
Co najbardziej niepokojące – sam system jest samonakręcającą się machiną. Każdego roku wpływa setki wniosków o kolejne lokalizacje fotoradarów – jak nie od samorządów, to od „zaniepokojonych obywateli”. Komisja infrastruktury bez cienia refleksji przyjęła te dane jako sukces. Ani słowa o tym, że dla wielu ludzi przekroczenie prędkości o kilka km/h kończy się poważnym problemem finansowym.
Nie było nic o nadmiarze znaków i pladze zaniżania dozwolonej prędkości
Najbardziej krzyczą jednak w tej sprawie słowa niewypowiedziane. Chodzi oczywiście o brak prac nad jakąkolwiek optymalizacją przejazdu w Polsce – nikt nie chce podjąć się weryfikacji znaków i lokalizacji fotoradarów. Urzędnicy nie mają zamiaru nam ułatwiać życia. Wolą dostawiać urządzenia kontrolujące i stawiać kolejne ograniczenia. Bo wydaje im się, że nikt ich nie kontroluje.
Kierowcy musza wziąć sprawy w swoje ręce – potrzeba nowej, sprawnej organizacji, która zadba o nasze interesy. Na razie głos kierowców w Sejmie jest niesłyszalny.
Najnowsze komentarze