Czy zastanawialiście się kiedyś, dlaczego Polacy pałają tak wielką, ślepą miłością to wytworów niemieckiej motoryzacji? Jeden z moich znajomych próbował kiedyś wytłumaczyć to w ten sposób: germańscy oprawcy dziesiątki lat temu zjechali Polskę wzdłuż i wszerz (głównie czołgami), więc jako jedyni wiedzieli jak należy projektować auta „pod polskie drogi”. Później ten znajomy miał jakieś problemy z płaszczem i kapeluszem na pokładzie samolotu Lufthansy i od tamtej pory go nie widziałem.
Inna teoria mówi o tym, że auta niemieckie są znacznie mniej awaryjne, a do tego solidniej wykonane niż francuskie. Ale gdy odłoży się teorie na bok i przyjrzy faktom, sprawy przybierają zupełnie inny obrót.
Mamy w tym kraju dwa poważne tygodniki oraz – w porywach – trzy poważne miesięczniki motoryzacyjne. Jeden z tygodników nazywa się „Auto Świat” i należy do niemieckiego koncernu Axel Springer, który u siebie tę samą gazetę wydaje pod tytułem „Auto Bild”. Większość porównywanych w nim samochodów ma na zdjęciach niemieckie tablice, a pod tekstami często podpisani są autorzy o typowo słowiańskich imionach, jak Hans, Ulrich, albo Karl.
Drugi z tygodników – „Motor” (chlubiący się tym, że był pierwszym pismem motoryzacyjnym w niepodległej Polsce) – należy obecnie do koncernu Bauer, który swoją siedzibę ma w Hamburgu. A jak wszyscy wiedzą z lekcji geografii, Hamburg nie leży już pod Poznaniem. Co więcej, do tego samego koncernu należy miesięcznik „Auto Moto”, w którym można przeczytać jak świetne niemieckie auta jeżdżą po świetnych niemieckich autostradach i jeszcze świetniejszych torach. Na zachodnim brzegu Odry ta sama gazeta nazywa się „Auto Zeitung”.
Inny „polski” miesięcznik o samochodach nazywa się „Auto Motor i Sport” i jest wierną kopią gazety „Auto Motor und Sport”. A że jego siedziba mieści się we Wrocławiu, to chłopaki częściej jeżdżą po auta testowe do Berlina, niż do Warszawy.
Ktoś powie, że od niedawna mamy jeszcze polską edycję miesięcznika „Top Gear”, który przecież narodził się w Wielkiej Brytanii i dzięki temu powinien obiektywniej patrzeć na motoryzacyjny świat. Ale pomyślcie – Brytyjczycy i Francuzi nienawidzą się od stuleci. Pierwsi nie cierpią tych drugich za wspaniałą kuchnię, a Ci drudzy tych pierwszych za to, że cały świat chętnie uczy się angielskiego, a gardzi francuskim. Przez to sami Francuzi także muszą uczyć się angielskiego, czego nie cierpią bardziej niż tłustej ryby zawiniętej w gazetę z frytkami polanymi octem. Kto choć raz był w Paryżu, odniósł zapewne wrażenie, że Francuzi władają angielskim w takim samym stopniu jak my syczuańskim. Ale niech te pozory Was nie zwiodą – żabojady rozumieją każde słowo w języku Hamleta, ale publicznie się do tego nie przyznają, bo to poniżej ich godności. Ale odstawmy na bok te lingwistyczne dygresje i zajmijmy się tematem…
Wracając zatem do Brytyjczyków. Otóż mają oni wobec Niemców dług wdzięczności. Nie jest tajemnicą, że to marki znad Renu uratowały resztki królewskiej motoryzacji. Bentleye robią dziś ludzie z Volkswagena, a Rolls-Royce’a reanimowało BMW (wcześniej miało także Rovera). Land Rover i Jaguar należą już co prawda do Azjatów, ale wiele części nadal pożyczają na wieczne oddanie od kolegów z Rzeszy. Gdyby nie Niemcy, jedyną rzeczą na kołach jaką dzisiaj produkowaliby Brytyjczycy, byłyby krzesła biurowe.
Jest jeszcze jedna kwestia związana z niemieckim lobby, które tym razem swym zasięgiem obejmuje już nie tylko Polskę, lecz całą Europę. Chodzi o tzw. rankingi usterkowości, które przeprowadzają dwie firmy – Dekra oraz ADAC [i TÜV – przyp. red.]. Oczywiście obie są niemieckie, więc dziwne by było, gdyby nie hołubiły lokalnych marek. Dla niepoznaki regularnie umieszczają niektóre modele wyprodukowane nad Renem gdzieś pod koniec stawki, ale zazwyczaj są to tak fatalne auta, że rozsypują się tuż po opuszczeniu bramy salonu, o czym i tak wszyscy wiedzą.
I jak w takiej rzeczywistości francuskie auta miałyby przerosnąć popularnością te niemieckie? Za cud należy uznać fakt, że Renault, Peugeotowi i Citroënowi w ogóle udaje się nad Wisłą coś sprzedać. Co więcej, nie muszą uciekać się do żadnych sztuczek, wykupywać całych wydawnictw, czy obiecywać klientom gruszek na wierzbie. Goście odpowiedzialni za wizerunek francuskich marek na polskim rynku mają twardy orzech do zgryzienia i muszą pracować znacznie ciężej, niż ich koledzy reprezentujący Volkswagena czy Opla. Obawiam się jednak, że nigdy tego orzecha nie przegryzą. Nawet wtedy, gdy w materiałach promocyjnych zaczną kusić seksem francuskim ze swoimi sprzedawcami, jako gratisem do każdego zakupionego auta. Bo Polacy wolą i jeździć, i kochać się po niemiecku. Czyli bez fantazji i polotu.
W tym miejscu chciałbym pogratulować tym, którzy nie ulegli germańskiemu lobby i zdecydowali się na auto wyprodukowane nad Loarą. W następnym wpisie postaram się udowodnić (na przykładzie Citroëna C5 i Volkswagena Passata), że słusznie zrobili…
Łukasz Bąk
CarBlog.pl
Najnowsze komentarze