Obawiam się, że za kilkanaście lat rząd zostanie zmuszony do tego, by obniżyć wiek emerytalny do jakichś 30 lat. Każdy, kto wejdzie w czwartą dekadę życia, będzie mógł liczyć jedynie na zajęcie polegające na czyszczeniu butów 15-latkom szefującym dużym firmom z branży telekomunikacyjnej i informatycznej, bądź zaplataniu warkoczy 12-letnim specjalistkom ds. marketingu. Właśnie do tego doprowadzi wyścig szczurów, w którym nasze dzieci zaczynają uczestniczyć jeszcze przed opuszczeniem porodówki. Gdy skończą miesiąc, rodzice nie kupują im gotowych grzechotek, tylko zestawy „zrób to sam”. Po ukończeniu pierwszego roku życia potrafią już powiedzieć zdanie nadrzędnie złożone w sześciu językach, a jako trzylatki zagrać Marsz Radetzky’ego na skrzypcach. Gdy mają sześć lat i opuszczają mury przedszkola, potrafią wszystko to, czego my nie pojęliśmy nawet po ukończeniu studiów. Łącznie z wypiciem jednym haustem butelki tequili.
Jednak głównym powodem, dla którego dzisiejsze pokolenie dzieci wyrzuci nas na zbity pysk z rynku pracy, zanim jeszcze zdążymy wejść w tzw. kryzys wieku średniego, jest postęp technologiczny i Internet. Córka naszych znajomych na prezent komunijny zażyczyła sobie laptopa. Nic dziwnego? Ale ona zażyczyła sobie takiego z dwurdzeniowym procesorem (cokolwiek to znaczy), szerokokątnym ekranem oraz kartą umożliwiającą tworzenie grafiki wektorowej. Uargumentowała to bardzo racjonalnie: „bo na zajęciach plastycznych w szkole wszyscy już się takimi posługują”.
Gdy ja byłem w jej wieku, na plastyce zajmowałem się głównie doskonaleniem sztuki rysowania członka. W wielu kolorach, o różnej długości i we wszystkich możliwych ułożeniach. Dzisiejszych ośmiolatków nie pociąga już robienie takich rzeczy, ponieważ inicjację seksualną przeszły w grupie starszaków i teraz interesują ich zupełnie inne rzeczy. Na przykład zasada działania wielkiego zderzacza hadronów, albo włamywanie się do bazy danych Pentagonu.
Najbardziej jednak martwi mnie to, że kiedyś to pokolenie wejdzie na rynek pracy i zawładnie całym światem, łącznie z koncernami samochodowymi. A to oznacza, że będziemy zmuszeni jeździć laptopami na kołach. W zasadzie jedynymi autami, których obsługę będą w stanie opanować ludzie z pokolenia dzisiejszych 30- i 40-latków, będą Volkswageny – samochody, które przez ostatnie 50 lat zmieniły się nie bardziej niż otwieracz do butelek. Oraz które – poza wersjami specjalnymi, jak Golf GTI czy Scirocco – pozostają szalenie nudne. Gdy kiedyś testowałem czarnego Passata w wersji kombi, w dodatku z czarnym wnętrzem, czułem się jak przedstawiciel handlowy domu pogrzebowego. Tak smutne są te samochody.
Zupełnie inaczej sprawy wyglądają z Citroënami. O człowieku w C5 wiem trzy rzeczy: nie jest handlowcem, tylko najprawdopodobniej prowadzi własną firmę, ma piękną żonę oraz świetny gust. Jeżeli macie „ce piątkę”, humor z samego rana poprawia Wam samo patrzenie na nią. A to dopiero początek dobrych informacji. Bo gdy już usiądziecie za jej kierownicą, okaże się, że komfort, jaki oferują jej fotele i zawieszenie, jest nieporównywalny z niczym, co ma koła i silnik spalinowy.
Oczywiście to pneumatyczne zawieszenie w połączeniu z niezbyt komunikatywnym układem kierowniczym ma także swoje wady – dynamiczne prowadzenie Citroëna po krętych drogach można porównać wyłącznie do prób przepłynięcia kajakiem po najbardziej wzburzonym odcinku Dunajca. Ta wada nie ma jednak większego znaczenia, ponieważ nikt rozsądny nie kupuje rodzinnej limuzyny czy kombi po to, aby w przerwach między przejażdżkami usuwać zawartość żołądków dzieci z tapicerki. Ważniejsze jest to, byście w aucie tego typu czuli się jak we własnym domu – ciepło, bezpiecznie, otuleni materią, która budzi w Was pozytywne uczucia. I w tym względzie C5 także bierze górę nad Passatem. Jakość jego wykonania oraz materiały, z których uszyto/skręcono/sklejono wnętrze, robią wrażenie nawet na właścicielach niektórych Audi czy Mercedesów. Możecie mi nie wierzyć, ale C5 tak bardzo mnie zaskoczył swoją solidnością, że wprost nie mogłem wyjść z osłupienia.
Passat także wprawił mnie w osłupienie, ale z zupełnie innego powodu – skrzypiącej i źle spasowanej listwy ozdobnej na desce rozdzielczej, innych niedociągnięć w wykonaniu, surowością wnętrza, czy niezbyt przestronną w porównaniu z poprzednikami tylną kanapą. Poza tym, gdy jedziecie Volkswagenem z prędkością 160-180 km/h, Wasze uszy zaczynają krwawić z powodu hałasu. Tymczasem w Citroënie przy tej prędkości słyszycie, jak podróżnym pracują jelita.
Na koniec dochodzimy do kwestii związanej z konfiguracją samochodu. Gdy zdecydujecie się na Passata, okaże się, że jego wyposażenie standardowe jest równie żenujące jak jego oferta silnikowa. Co z tego, że do wyboru są cztery diesle, skoro najsłabszy ma 105 koni, a drugi w kolejności… 110 koni? Poza tym trzy z nich to w rzeczywistości ten sam, dwulitrowy silnik, ale w różnych odmianach mocy – 110, 140 lub 170 koni. Ten najmocniejszy jest blisko 4 tys. zł droższy od wersji 140-konnej, pomimo że różni się od niej nieznacznie, i to głównie oprogramowaniem. Oznacza to, że księgowi Volkswagena biorą 4 tys. zł za coś, czego nawet nie widać. To tak, jakby Toshiba wcisnęła Wam lepszą wersję laptopa za znacznie wyższą cenę, po czym w domu okazałoby się, że jej „lepszość” polega na tym, że ma zainstalowany Windows 7 zamiast Windows Vista.
Citroën postępuje znacznie uczciwiej, ponieważ oferuje cztery diesle, z których każdy jest zupełnie inny (dwa bazują na tym samym bloku, ale mają inny osprzęt). Kto nie lubi wyprzedzać i gardzi tymi, którzy rozpędzają się powyżej 40 km/h, wybierze 110-konnego HDI. Z kolei flagowa wersja ma pod maską 240-konnego sześciocylindrowca o pojemności trzech litrów.
Wszystko to wygląda tak, jakby inżynierowie z Volkswagena, zanim jeszcze zaczęli projektować Passata, powiedzieli do siebie: „Po co będziemy się wysilali, kombinowali, wymyślali jakieś wodotryski? To jest Passat. I tak wszyscy go kupią. Za każde pieniądze”. Wszyscy pokiwali z aprobatą głowami, pojechali na Oktoberfest, a po powrocie po prostu wzięli trochę części z magazynu, zmontowali z nich limuzynę i zaczęli sprzedawać, licząc sobie jak za zboże. Tylko pomyślcie! Te same silniki, skrzynie biegów, rozwiązania w zawieszeniu, fotele, elementy wnętrza etc. Volkswagen stosuje we wszystkich innych modelach marki, a także w Audi, Škodach i Seatach. Dzięki temu oszczędza mnóstwo pieniędzy na produkowaniu swoich aut. Ale już klientom oszczędzać nie pomaga, każąc im płacić za swoje auta nie tyle, ile są warte, lecz tyle, ile klienci są gotowi za nie zapłacić.
Citroënowi należy się szacunek, ponieważ poświęca na zaprojektowanie i budowanie swoich samochodów dużo więcej pieniędzy i czasu niż Niemcy. Warto docenić model C5 także z tego względu, że psuje się znacznie mniej niż stare Citroëny. Tylko siedem na sto dwuletnich Citroënów C5 przebadanych przez ADAC miało jakiś defekt. Passat wypadł nieco lepiej, ponieważ w tylko w czterech na sto aut zanotowano usterki. Ale ponieważ ADAC jest firmą niemiecką, możliwe, że wynik rzeczywisty był odwrotny. Ale nawet jeżeli jest prawdziwy, to przyznajcie sami – czy ta różnica między czterema, a siedmioma samochodami Was przekonuje? Przecież jest na granicy błędu statystycznego!
Zawsze staram się trzymać zasady „value for money”. Nie znoszę, kiedy firma robi ze mnie idiotę, oferując mi produkt nie wart swojej ceny. Nie ma nic gorszego niż przewartościowanie. Dlatego na pytanie „Czy warto kupić Passata?” zawsze odpowiadam identycznie – tak, ale wyłącznie używanego. Choć jeszcze bardziej warto kupić używanego Citroëna C5. Bo kosztuje znacznie mniej niż jest wart w rzeczywistości.
Łukasz Bąk
CarBlog.pl
Najnowsze komentarze