Tak w wolnej chwili, przy weekendzie, postanowiłem napisać tekst, który mało będzie traktował o francuskiej motoryzacji, choć pewnych odniesień do niej na pewno nie zabraknie. Tematem dzisiejszego felietonu będą oszustwa i to nie tylko motoryzacyjne, które mają swoją genezę Niemczech. Czyli w kraju, który w Polsce przedstawia się zwykle jako rzekomo ten uporządkowany, doskonały i praworządny. A może to tylko propaganda? A może to po prostu kraj, który buduje swoją potęgę na oszustwie?
Zacznę od tematu motoryzacyjnego, bo ten jest nam najbliższy. Ale nie od sprawy oczywistej, czyli dieselgate, choć do niej tez wrócę. Najpierw przypomnę kwestie poruszane już co najmniej kilkakrotnie na naszych łamach. ADAC. Największy europejski automobilklub zrzeszający miliony kierowców. Ma swoje służby autostradowe, ma śmigłowce, ma rankingi. I okazuje się, że zdarzało mu się mijać z prawdą. Jak często? Ile razy? A któż to wie? Na wierzch wypłynęły dość szeroko dwie sprawy. Plebiscyt na Samochód Roku 2014 wg ADAC wygrał Volkswagen Golf, który zdaniem automobilklubu uzyskał 34.299 głosów, a potem okazało się, że tych głosów było tylko 3.409, a więc niespełna 10% tego, co podano. ADAC bronił się, że owszem, zmanipulowano liczbę głosów, ale nie kolejność w rankingu i Golf naprawdę wygrał. Po co więc podano nieprawidłową liczbę głosów? By pokazać, jak wielu kierowców głosuje? Podobnie zresztą postąpiono przy poprzednich edycjach plebiscytu. Dokumentację jednak dość szybko zniszczono. Sorry, ale ja bym już ADAC-owi nie wierzył. Teraz na wszystko, co prezentują, spoglądam jak na próbę manipulacji, a nawet oszustwa.
Tym bardziej, że to nie pierwsze nadużycie (delikatnie to określam, prawda?) ze strony niemieckiego automobilklubu. W 2005 roku poddano testowi łosia Dacię Logan, a wyniki okazały się dość przykre dla rodzącego się grona fanów rumuńskiej marki, która odżywała właśnie pod rządami Grupy Renault. Po pewnym czasie okazało się, że auto miało uszkodzoną oponę, a w dodatku „specjaliści” z ADAC zauważalnie przekroczyli prędkość, z jaką wykonuje się te testy. A przecież dla uzyskania porównywalności wyników powinno się i testy przeprowadzać w możliwie takich samych warunkach. Czy zauważalnie wyższej prędkości najazdu nie można w tym przypadku określić mianem oszustwa?
Kolejny numer ADAC wyciął francuskim samochodom podczas testu łosia, któremu poddano trzy bliźniacze modele: Citroëna Nemo, Fiata Qubo i Peugeota Bippera. Żaden z nich seryjnie nie był wówczas wyposażony w ESP, a do każdego można było ów układ stabilizacji toru jazdy dokupić. W teście ADAC układ ESP posiadał Fiat, francuskie bliźniaki go nie miały. Fiat przeszedł test bezproblemowo, Citroën się przewrócił, a Peugeota w ogóle bano się już testować. Test dowiódł jednego – ESP warto mieć, więc Grupa PSA zapowiedziała seryjny montaż tego układu do swoich miejskich kombivanów (był rok 2010). Ale przekaz ADAC był wyraźny – francuskie samochody przewracają się w sytuacjach podbramkowych. Ile w tym rzetelności – widzicie sami. Myślę, że spokojnie ten numer można rozpatrywać w kategorii manipulacji, a nawet oszustwa.
Wielkiego oszustwa dopuścił się koncern VAG. Na swój użytek główną markę tego koncernu zaczynam określać nazwą Volksgauner. Grupa Volkswagena sprzedała na całym świecie ponad 11 milionów samochodów napędzanych silnikami wysokoprężnymi wyposażonymi w system potrafiący wykryć, że auto poddawane jest testowi na czystość spalin. Wówczas mapowania sterownika silnika przestawiały się na takie, które były w stanie spełnić normy. Nie miały wówczas znaczenia takie parametry jednostki napędowej, jak moc, czy zużycie paliwa – liczyło się spełnienie norm. To nie tylko próba oszustwa – to oszustwo pełną gębą! Koncerny motoryzacyjne wydawały setki milionów euro, dolarów, czy jenów, by spełnić coraz bardziej wyśrubowane normy czystości spalin, ale Volksgauner poszedł na skróty. Uciekł się do oszustwa i udawał, że ich silniki spełniają nawet wyjątkowo rygorystyczne normy amerykańskie, gdy tak naprawdę truły na potęgę! I to nie tylko swoich użytkowników, ale nas wszystkich. Amerykańskie normy emisji trujących tlenków azotu były przekraczane nawet 40-krotnie. Nie o 40%, tylko czterdzieści razy więcej! W Stanach Volksgauner wypłaca klientom kasę, zapłaci też najprawdopodobniej wielomiliardowe odszkodowania. W Europie jest świętą krową, a w Polsce nie ogłoszono nawet kampanii serwisowej, a przynajmniej UOKiK o takiej nie poinformował. A przecież Urząd ów pisze przy każdym powiadomieniu o produktach niebezpiecznych, że „Przedsiębiorca, który uzyskał informację, że produkt wprowadzony przez niego na rynek nie jest bezpieczny powinien niezwłocznie powiadomić o tym Prezesa UOKiK. Niewykonanie tego obowiązku, zgodnie z art. 33a. ust. 1 pkt 1 ustawy o ogólnym bezpieczeństwie produktów, zagrożone jest karą pieniężną w wysokości do 100.000 zł”. Nie natrafiłem do tej pory na żadną informację o tym, by Volksgauner wzywał posiadaczy aut w celu usunięcia problemu z trującymi silnikami. Ale z drugiej strony przyznać trzeba, że złożyć zawiadomienie powinien „przedsiębiorca, który uzyskał informację, że produkt wprowadzony przez niego na rynek nie jest bezpieczny” – nie piszą, że ma to uczynić autor oszustwa…
Kara w wysokości 100.000 zł byłaby dla Volksgaunera śmieszna. Ktoś tam nie dostałby premii i po kwocie i kłopocie. Ale gdyby ukarać za każdy model, w którym Volksgauner dopuścił się oszustwa? To już uzbierałoby się pewnie koło miliona. Podobno rząd chce uszczelniać system podatkowy i szuka pieniędzy dosłownie wszędzie. Dlaczego nie zajrzy choć trochę do kieszeni niemieckiego koncernu, który sprzedaje drogie auta i dopuszczał się przez ładnych kilka lat potężnego oszustwa. Karę 100.000 zł nakłada się wszak na mocy ustawy!
Nie myślcie jednak, że Niemcy nie są tak kryształowo czyści tylko w kwestiach motoryzacji. Ładnych parę lat temu w świecie filmowym (a więc i ludzi filmy oglądających) rozeszła się wieść o potężnej aferze w kinematografii niemieckiej. Nie wiem, jak teraz, ale kilka lat temu nie można było w niemieckich filmach „lokować produktów”. W Niemczech „product placement” jest bowiem uważany za kryptoreklamę. Mocno umoczoną w tej aferze firmą była spółka Bavaria Film. Geograficznie położona blisko centrali BMW, co oczywiście nic nie znaczy ;-) Tak, czy inaczej, mimo zakazu przez ładnych parę lat w serialach publicznej telewizji ARD łamano prawo i okazało się, że porządek i praworządność, to nie są pierwsze cechy, jakimi powinniśmy określać Niemców. To kolejna próba oszustwa, wprowadzenia produktu „tylnymi drzwiami” i wpływanie na decyzje zakupowe odbiorców. Nie kojarzy Wam się to z czymś z polskiego rynku wydawniczego?…
Inny przykład łamania prawa – znowu z firmą motoryzacyjną w tle – to zaangażowanie rodziny Quandt, głównych akcjonariuszy BMW, w finansowanie kampanii wyborczych. Czy potem taki polityk nie będzie walczył jak lew o złagodzenie norm czystości spalin, których niemieckie firmy nie chcą spełniać, bo oznacza to ogromne inwestycje? „Inwestycja” w polityków była dużo mniejsza – 690.000 euro od rodziny Quandt dla Unii Chrześcijańsko-Demokratycznej (CDU), to nie setki milionów na badania i rozwój. I OK, niechby sobie Johanna Quandt oraz dwójka jej dzieci, Stefan Quandt i Susanne Klatten, wpłacali tę kasę na kogo chcą. Tylko że w Niemczech jest przepis mówiący, że górną granicą takiej dotacji jest 50.000 euro. Można dać więcej, jak najbardziej, ale trzeba informację o takiej darowiźnie upublicznić. A tego rodzina Quandt nie zrobiła. Czy to nie jest próba oszustwa?
A teraz świeża sprawa. Tydzień temu przeczytałem, że najprawdopodobniej w niezłą aferę jest „umoczony” wielki klub sportowy Bayern Monachium. Ten sam, w którego barwach gra Robert Lewandowski. Piłkarz niewątpliwie dobry, choć nie dla polskiej reprezentacji, gdzie więcej gwiazdorzy, niż gra. Ale mniejsza o to. Okazuje się, że posiadaczem 75% udziałów w spółce Bayern Monachium posiada stowarzyszenie FC Bayern Monachium e.V. I co z tego, zapytacie. Ano to, że w Niemczech stowarzyszenie może posiadać akcje, czy udziały spółek, ale nie wolno owemu stowarzyszeniu osiągać dochodów znacząco przewyższających koszty jego funkcjonowania. Stowarzyszenie nie może bowiem być nastawione na działalność komercyjną. A niedawno Bayern Monachium pochwalił się przychodami rzędu pół miliarda euro! Czy więc działanie stowarzyszenia nie nosi znamion oszustwa? Pochylić się ma nad tym niemiecki sąd, do którego wpłynęło zawiadomienie o podejrzeniu popełnienia przestępstwa i wniosek o likwidację klubu! Żeby było ciekawiej na podobnych zasadach działa parę innych niemieckich klubów, w tym Schalke 04.
Niemcy mają silną gospodarkę. To na pewno naród uporządkowany. Ale między bajki można wsadzić teksty, że porządny, uczciwy i prawdomówny. Mają zbyt wiele do stracenia, by nie kusiły ich oszustwa. A jednocześnie lata doskonalenia propagandy przynoszą efekty – masy ludzi na całym Starym Kontynencie mają zryte czapy, jakoby to, co niemieckie, było doskonałe, niezniszczalne, rewelacyjne. Niemieckie produkty często faktycznie są dobre, a nawet bardzo dobre. Ale i polskie takie bywają. I czeskie. I francuskie, i włoskie, i brytyjskie, i pewnie nawet greckie. Każdy kraj ma jakąś rzecz, którą robi dobrze. Niemcy też. Ale ostatnimi czasy wychodzi coraz więcej afer, coraz więcej spraw noszących znamiona oszustwa, coraz więcej podejrzanych kwestii.
Czy to nie powinno nam dać do myślenia?
Powinno. Ale Polacy w dużej mierze są bardzo konserwatywni i nie zmieniają zdania nawet mimo oczywistych dowodów. W efekcie jesteśmy nie tylko odbiorcami niemieckich produktów, ale i w pewnym sensie wspólnikami tego całego oszustwa. Czyż pasera upłynniającego trefne fanty nie uważa się za wspólnika przestępstwa?
Krzysztof Gregorczyk
Najnowsze komentarze