demokracji ludowej. Krajach kiedyś chętnie odwiedzanych przez naszych rodziców, a dziś zwykle zapomnianych, niedocenianych, traktowanych jak państwa egzotyczne, republiki bananowe niemal. Bo choć Słowację, czy Węgry nasi rodacy odwiedzają chętnie, to jednak do Rumunii, Bułgarii, czy dawnej Jugosławii jeździ niewielu. No, może z wyjątkiem od lat popularnej Chorwacji, ale tam z kolei my nie pojechaliśmy ;-)
Rumunia i Bułgaria w wyobraźni przeciętnego Polaka jawią się bardzo nieciekawie – z brudem, złodziejstwem, prostytucją eksportową, ogólnym bałaganem. Serbia? To tam, gdzie jest ta wojna? Była? No właśnie – była, ale nigdy byście nie powiedzieli, że tak niedawno! Ten tekst, będący dodatkiem do opublikowanego już w ubiegłym tygodniu testu Dacii Sandero ma Wam pokazać, że Rumunia, Bułgaria i Serbia są krajami zupełnie innymi, niż Wam się wydaje. Nam też otworzyły się oczy – nie sądziliśmy, że tam jest aż tak! ;-)
Staraliśmy się na bieżąco zdawać Wam relację z tego, gdzie jesteśmy i jak zachowuje się testowa Dacia w nadwoziu hatchback. Dziś nieco więcej informacji turystycznych, praktycznych, dla kogoś, kto chciałby się wybrać czy to naszym śladem, czy choćby fragment podobnej podróży zaliczyć. Obojętnie, w którym kierunku. Bo – jak wiecie – zrobiliśmy rundkę, w której pokrywało się ledwie kilkaset początkowych (i końcowych) kilometrów trasy – od Warszawy do łącznika autostrad M3 i M30 na Węgrzech.
Jak już wiecie, nasza eskapada rozpoczęła się w Warszawie, poprzez Lubelszczyznę udaliśmy się na południe kraju i przekroczyliśmy umowną polsko-słowacką granicę w Barwinku na zachodzie cudnych Bieszczadów. To region kraju coraz chętniej odwiedzany przez Polaków, ale jeszcze stosunkowo mało zadeptany przez hałasujących turystów. Jeśli macie ochotę wybrać się w Bieszczady, to prosimy – uszanujcie resztki ich dzikości.
Przekraczając granicę zaopatrzcie się w winietkę. Tygodniowa na samochód osobowy, to wydatek rzędu 30 zł, przynajmniej w czasie, kiedy my jechaliśmy. A potem już – uważając oczywiście na słowackie służby – ruszamy w stronę Svidnika. To tylko 20 km od granicy. W Svidniku skręcamy na rondzie w lewo, kierując się na Prešov i Košice. Dojeżdżając do wioski Šarišsky Štiavnik uważajcie na kilka zawijasów na drodze. Gdy tamtędy jechaliśmy, to na jednym z nich wypadł z trasy TIR. Trzeba zwolnić, bo zakręty dochodzą do 180°. Droga sympatyczna, ale nie warto – zwłaszcza przy pierwszym tamtędy przejeździe – szarżować.
A potem już jedziemy na Prešov. Dojeżdżając do tego miasta uważajcie na stacjonarne patrole policji z ręcznymi miernikami prędkości. Już kilka razy jadąc tamtędy widziałem ich próbujących łapać kierowców jadących zbyt szybko szeroką dojazdówką do miasta. Biorąc pod uwagę, że niektórzy mogą się zagapić na widniejące na pobliskim zboczu góry ruiny zamku – o mandat nietrudno.
Z Prešova udajemy się na Košice, a większą część dzielącej te miasta odległości pokonujemy autostradą. Przejazd przez same Košice nie powinien już nastręczać trudności – większość remontów ukończono i przez miasto przelatuje się dwupasmówką. Zjeżdża się z niej akurat w stronę granicy słowacko-węgierskiej, ale ta droga jest prosta i można na niej przycisnąć ;-) Oczywiście w granicach obowiązującego prawa i rozsądku, bo ruch bywa spory, a prostopadle do drogi E71 dochodzą liczne dojazdówki. Mimo to symboliczne przejście graniczne Milhost’ osiąga się szybko i bezboleśnie.
Wjeżdżając na terytorium Węgier powinniście się zaopatrzyć w winietkę, ale kupić ją można dopiero jakieś 20 km od granicy, na stacji benzynowej, którą zobaczycie po prawej stronie drogi (jadąc na południe). Koszt takiego bileciku na 4 dni, to niespełna 1.200 HUF, czyli poniżej 19 zł. Za to uzyskacie prawo do jazdy po praktycznie wszystkich węgierskich drogach, w tym po niezłych autostradach. Co ciekawe od bodajże dwóch lat nie uda Wam się zdobyć nalepki na szybę – winietka ma postać wydruku komputerowego i trzeba ją ze sobą wozić na wypadek kontroli, a te rozpoczynane są zwykle poprzez system kamer wpiętych do monitoringu. Lepiej więc na opłacie nie próbować oszczędzać…
Ale wróćmy do naszej podróży. Zaopatrzywszy się w winietkę ruszyliśmy na południe w stronę Miszkolca. To miasto chętnie odwiedzane przez Polaków, a słynna dzielnica Tapolca przyciąga amatorów kąpieli termalnych. Warto przy tym podkreślić, że Miszkolc-Tapolca, to unikat na skalę co najmniej europejską – jedyne miejsce na Starym Kontynencie, które dysponuje kąpieliskiem termalnym w jaskini. Zdjęcia z tego miejsca możecie obejrzeć tutaj.
My jednak minęliśmy Miszkolc bardzo późnym wieczorem i nie wstępowaliśmy na tereny kąpieliska. Wskoczyliśmy na autostradę M30 rozpoczynającą się na wschodnich rubieżach miasta i ruszyliśmy jeszcze bardziej na południe, aż do skrzyżowania z autostradą M3. Wówczas skręciliśmy na wschód kierując się do Debreczyna. To miasto z kolei zna wielu Polaków, którzy jeżdżą do popularnego w naszym kraju kompleksu basenowego w węgierskim Hajduszoboszlo. To raptem tylko 20 km na południowy zachód od Debreczyna, a w bardzo wielu miejscach dogadacie się po polsku, co stanowi spory plus tej wypoczynkowej miejscowości.
My jednak zanocowaliśmy w Debreczynie, w hotelu Fönix. To miejsce w środku miasta, ale niezbyt drogie – dwuosobowy pokój oznacza wydatek 7.900 forintów (bez śniadania), a za usługi można płacić kartami. 7.900 forintów, to w połowie marca było ok. 120 zł, czyli całkiem znośnie. Pokój był wyposażony w telewizor i lodówkę, była łazienka z prysznicem i ubikacją, ale pokój sprawiał wrażenie, jakby pamiętał jeszcze czasy Imre Nagy ;-) No, może nieco późniejsze, raczej następcy Imre, czyli Janosa Kadara.
Z Debreczyna ruszyliśmy rano na południe, w stronę miasteczka Berettyóújfalu, gdzie skręciliśmy w stronę granicy rumuńsko-węgierskiej. Owszem – granicy, bo Rumunia nie weszła jeszcze do strefy Schengen. Planowane przystąpienie tego kraju do schengeńskiego układu datuje się na rok 2011, podobnie zresztą, jak i Bułgarii. Po szybkiej kontroli paszportowej (a w zasadzie „unijnych” dowodów osobistych) przejechaliśmy na rumuńską stronę i od razu kupiliśmy winietkę (możliwa płatność w euro, sprzedawca rozmawia po angielsku) pozwalającą na korzystanie z tamtejszych dróg. Jak się zresztą wkrótce miało okazać, miano „dróg” wydaje się tu być pewnym nadużyciem…
No ale z przejścia granicznego w Borş do miasta Oradea odległość jest niewielka i jeszcze o stanie dróg przesadnie wiele powiedzieć nie mogliśmy. Oradea zaś była miejscem, w którym zatrzymaliśmy się „na popas”, czyli zjedliśmy śniadanie. Sympatyczna knajpka z bardzo miłą kelnerką nazywała się zresztą
Omerta, czyli mocno mafijnie. Mimo to zjedliśmy tam bardzo dobre śniadanko, a dodatkową zaletą był bezprzewodowy darmowy dostęp do Internetu. Byliśmy mile zaskoczeni. Co ważne – można płacić w
Omercie w euro, ale niestety nie można kartami.
Posileni ruszyliśmy w dalszą drogę, na południowy wschód, w stronę miast Deva i Sibiu. Droga… Jaka droga? To było coś, jak powierzchnia Księżyca z jego licznymi kraterami! Nie sądziliśmy, że jest kraj w Unii Europejskiej, który ma drogi gorsze, niż Polska. Zapewniamy Was – jest… To Rumunia. Piękne krajobrazy Siedmiogrodu, których nie dało się specjalnie kontemplować, bo oczy zarówno kierowcy, jak i pilota, zajęte były wyszukiwaniem jak najmniej dziurawego toru jazdy. A zaręczamy – nie było to łatwe zadanie. Siłą rzeczy zwolniliśmy, ale zauważyliśmy, ze Rumunia, to jednak cywilizowany kraj. Jesteście zdziwieni? Oni po prostu stosują naturalne ograniczenia prędkości i w efekcie oszczędzają niemałe kwoty na niestawianych znakach drogowych. W Polsce, choć drogi nierzadko nie są dużo lepsze, i tak stawia się okrągłe tablice z niedużymi wartościami na białym tle otoczonym czerwonym pasem. A jeden znak kosztuje od kilkuset do nawet tysiąca złotych… Policzcie, ile kasy stoi w poboczach naszych dróg na przeciętnym kilometrze. Pewnie dałoby się wybudować kilka procent drogi więcej ;-)
Rumunia, zwłaszcza Siedmiogórd, to niesamowity koloryt. Biedne wioski, przy wielu domach stareńkie Dacie pamiętające jeszcze Nicolae Ceauşescu. Na drodze również ten popularny model 1310, ale i kolejne wariacje na jego temat. Zauważyliśmy na przykład mnóstwo pick-upów opartych właśnie o Dacię 1310, w tym wersje z dwu-, a nawet pięcioosobowymi kabinami. Te auta, mimo ewidentnej dorosłości i mocnego wyeksploatowania, wciąż jeżdżą i mają się całkiem dobrze. Na drogach, zwłaszcza w miastach, widać też sporo Loganów (w tym także MCV) i niezbyt jeszcze liczne Sandero. Nie dziwne więc, że ludność przyglądała się naszej testowej Dacii – nie dość, że to wciąż jeszcze nowość, to na dodatek na zagranicznych numerach rejestracyjnych.
Ciekawie wyróżniane są rumuńskie taksówki, w znakomitej większości Logany zresztą. Mają oklejone żółtą folią dachy i słupki, a reszta karoserii pozostaje w fabrycznym kolorze. Taksówkowe „koguty” wyposażono w lampki – zielona świeci się, gdy taksówka jest wolna, czerwona – gdy zajęta.
To zresztą tylko jeden z drobiazgów ułatwiających życie. W kilku miastach, nawet tych stosunkowo niedużych, widzieliśmy znakomity patent na skrzyżowaniach z sygnalizacją świetlną. Dodatkowy sygnalizator odlicza sekundy podając w ten sposób dokładny czas informujący o tym, jak długo jeszcze palić się będzie aktualne światło. Mała rzecz, a znakomicie upłynnia ruch – wszyscy bowiem widzą, że już niedługo, mogą się przygotować i płynnie ruszyć nie wprowadzając znanego choćby z polskich ulic efektu dżdżownicy.
Warto podkreślić, że praktycznie w całej Rumunii napotykaliśmy wiele serdeczności ze strony tubylców ;-) To bardzo mili ludzie, chętni do pomocy, czasem aż do przesady (o obsłudze stacji benzynowej w Konstancy napiszemy za chwilę…), a wielu napotkanych przynajmniej próbowało rozmawiać po angielsku. Prysł mało przyjemny wizerunek Rumuna, jako złodzieja, nieroba, nieuka, który tylko patrzy, jak tu zakombinować. Rumuni, to dziś zupełnie inny naród. Owszem, nie wszyscy, ale spójrzmy prawdzie w oczy – czy wśród Polaków nie ma osobników, których powinniśmy się wstydzić?
Oczywiście rumuńska prowincja, to zupełnie inna bajka. Widać, że w dużej mierze żyje tam lud raczej prosty, niezbyt dobrze wykształcony, ale czy w Polsce jest inaczej? Owszem – są takie obszary w Rumunii nieco zacofane w stosunku do naszego kraju, ale coś nam mówi, że jeszcze kilka lat i kto wie, czy nie znajdziemy się w sytuacji odwrotnej!
Wróćmy jednak na górskie drogi Siedmiogrodu. Spotkanie tam nowego samochodu jest rzadkością, a auta klasy średniej, bądź jeszcze wyższej graniczy niemalże z małym cudem. Prowincja żyje swoim rytmem wyznaczanym porami roku i przejeżdżającymi podróżnikami. Na pewnym odcinku dosłownie co kilkadziesiąt metrów napotykaliśmy na przydrożne prowizoryczne stoliki, które nosiły na swych blatach różnej wielkości i autoramentu butelki z jakąś żółtawą zawartością. Alkohol? Olej? Trudno zgadnąć, ale chyba jednak to drugie – obok leżały sery, coś a’la polskie oscypki, ale nie zdecydowaliśmy się na kupno i degustację. Trochę żałujemy. Sprzedażą tych wyrobów zajmują się ludzie starsi, a większość z nich ma przy sobie co najmniej jednego psa. Ot – taki koloryt.
Zresztą to podobnie, jak u nas – również przy drogach można kupić czy to runo leśne, czy produkty spożywcze pochodzące z małych gospodarstw. Także u nas widuje się sporo furmanek, choć chyba przeciętny wyraz twarzy woźnicy jest sympatyczniejszy, niż pasażera na poniższym zdjęciu.
Za to koń – chociaż chudy – najwyraźniej był zadowolony, że ktoś wreszcie docenił jego urodę :-) Widząc naszą Dacię nawet przyspieszył.
Również w Polsce przejeżdżając przez wioski, widuje się grupki mężczyzn żywo perorujących nad aktualną sytuacją społeczno-polityczną i gospodarczą. Rumunia więc niewiele się od Polski różni, choć bardzo trudno nam w to uwierzyć. No – drogi (w zachodniej części!) mają gorsze, ale za to jeżdżą samochodami, które sobie z tych dziur nic nie robią. Również nasza testowa Dacia Sandero radziła sobie z wyrwami doskonale. W wielu miejscach bowiem nie dało się znaleźć takiego przejazdu, gdzie któreś z kół nie wpadłoby do głębokiej dziury. Ale to wszystko też warto było przeżyć i mówię Wam – cieszymy się, że pojechaliśmy testować Sandero właśnie w tamte rejony!
A gdzie teraz jesteśmy? Witajcie w mieście Deva. Gdy wjeżdża się do niego od zachodniej strony, to widać wielką górę, a na niej jakąś budowlę. To chyba jakieś centrum hotelowo-konferencyjne na bazie starego zamku. Od wschodniej, czy też północno-wschodnie strony można pokonać spore zbocze w wagoniku naziemnej kolejki linowej. Coś w stylu tej na Gubałówkę w Zakopanem, ale jest bardziej stromo. Jeździłem czymś takim w zamku Riegersburg w Styrii. Jeśli będziecie mieli okazję – polecam. W Devie wprawdzie nie skorzystaliśmy z tej niewątpliwej atrakcji, ale podejrzewamy, że warto podjechać na górę – widok musi być stamtąd imponujący!
Mijamy kolejno Devę, Sebeş i Sibiu, by dotrzeć do Fǎgǎraş. Stąd już niedaleko do Braşov, gdzie zamierzamy rozpocząć poszukiwania jednego z domniemanych zamków Drakuli. Zanim jednak tam dotrzemy (to już tylko ok. 80 km do Bran), zatrzymujemy się w Fǎgǎraş przy murach innego imponującego zamczyska.
Krótka sesja zdjęciowa i ruszamy w dalszą drogę, bo powoli zaczyna się ściemniać, a my bardzo chcielibyśmy zrobić zdjęcia zamku w Bran. To jedno z najsłynniejszych miejsc, o których opowiada się w związku z Vladem Palownikiem, czyli hrabim Drakulą. Takich zamków jest bowiem w Rumunii wiele i dla ściągnięcia turystów wciska się im teksty właśnie o związkach ze słynnym wampirem. Czy w Bran istotnie bywał Drakula? Trudno zgadnąć, ale podjeżdżamy tak blisko zamku, jak to tylko możliwe, by zrobić jakieś fotki. Coś jednak z tym wampirem musi być – różne opady przeżyliśmy już na terenie Rumunii od rana, ale taki śnieg, jaki sypał w drodze z Râşnova do Branu, to po prostu szok! Momentalnie wszystko zostało oblepione białym puchem, który za skarby świata nie chciał odpaść! Służby drogowe jednak – jak wspominaliśmy – walczyły nie tylko z przejezdnością dróg, ale i z… bezrobociem. Rumuńska piaskarka, to zwykła ciężarówka z piachem, na tym piachu dwóch ludzi z szuflami i… Szok! Kolejny kolorowy slajd w naszej wyprawie, acz uwiecznić tego na karcie aparatu nie zdążyliśmy. Nie spodziewaliśmy się po prostu tak nowatorskich rozwiązań… ;-)
W śnieżycy dojechaliśmy jednak do Bran, a tam bez trudu znaleźliśmy zamek Drakuli. Pora była późna, więc nie było już szans na zwiedzanie, ale na pamiątkową fotkę u stóp zamkowego wzgórza – i owszem.
W Bran postanowiliśmy coś zjeść. Nie było to proste, bo w restauracji, którą wybraliśmy, nikt nie mówił w żadnym języku poza rumuńskim. Próbowali wprawdzie po rosyjsku, ale szło im to jeszcze gorzej, niż nam ;-) Po prostu minęło już zbyt wiele czasu, żeby pamiętać ten język, zarówno dla nich, jak i dla nas. Największym problemem było ustalenie formy płatności – czy na pewno nie akceptują żadnych kart płatniczych, i czy na pewno przyjmą euro. Najwyraźniej bardzo im zależało na zarobieniu paru lei, bo summa summarum osiągnęliśmy jakimś cudem porozumienie. Złożyliśmy zamówienie, ale będąc w tak rumuńskim miejscu, jakie może być tylko w pobliżu zamku Drakuli, nie mogliśmy sobie odmówić spróbowania słynnej mamałygi. Oprócz więc standardowych dań, którymi mieliśmy zamiar się najeść, poprosiliśmy o tę lokalną potrawę. Ku naszemu zdziwieniu okazała się po prostu… nijaka. No nie, może nie do końca tak. Mamałyga jest całkowicie neutralna smakowo i nadaje się idealnie jako dodatek do dań – czy to w miejsce różnych postaci kartofli, czy ryżu, czy innej kaszy. Nie wiedzieć czemu spodziewaliśmy się mdlącej słodyczy… Mamałyga zaskoczyła nas niezmiernie, ale trudno nam jednoznacznie ocenić, czy in plus, czy in minus. To trzeba po prostu spróbować podczas pobytu w Transylwanii, a zapewniamy zwłaszcza miłośników gór, że warto tam pojechać.
No ale czas było opuścić malowniczy Siedmiogród. Udaliśmy się z powrotem do Braşova, skąd pojechaliśmy w kierunku Ploieşti, a stamtąd – licząc na dobrej jakości drogę – w kierunku Bukaresztu. Droga jednak nas zawiodła… Za jakieś dwa lata będzie pewnie całkiem fajna, ale w tej chwili to jeden plac budowy, mnóstwo objazdów, z ciekawymi oznaczeniami, żeby broń Boże nikt się nie zgubił… ;-)
Docieramy wreszcie po ciemku do stolicy Rumunii, ale pomni przeczytanych przed wyjazdem przestróg nie zapuszczamy się w głąb miasta. Zatrzymujemy się tylko po napoje na jakiejś stacji przy czymś, co tylko wyjątkowi optymiści nazywają obwodnicą, i ruszamy dalej. Naszym celem tego wieczoru (późnego, jak zwykle) jest Constanta na wybrzeżu Morza Czarnego. Normalnie nie porwalibyśmy się na pokonanie przeszło 200 km, ale Bukareszt z wybrzeżem podobno łączy autostrada…
Rzeczywistość okazuje się nieco mniej różowa, ale nie narzekajmy – pod Bukaresztem rzeczywiście wpadamy na autostradę A2 i pędzimy na wschód, aż do miasta Cernavodǎ. Stamtąd do morza jest już tylko ok. 60 km, ale autostrady póki co brak. A na niektórych mapach była… Może jednak lepiej, że jej nie ma – przejeżdżamy mostem w pobliżu ogromnej śluzy, a wszystko jest malowniczo oświetlone. To było warto zobaczyć nocą!
Przy okazji z pewnym zdziwieniem zauważamy widok znajomy z niektórych polskich szlaków drogowych – parking dla TIR-ów i czekające na klientów panie.
Do Konstancy docieramy nocą. Nawigacja twierdzi, że GPS jest zmęczony (mamy chyba omamy słuchowe) i naprawdę zaczyna się gubić. Zeznaje, że poszukiwany przez nas hotel jest w zupełnie innym miejscu, niż faktycznie! Stajemy chwilę przy jednej z głównych arterii i ponownie wklepujemy w navi poszukiwaną ulicę, a tymczasem obok zatrzymuje się stareńki Opel, którego załoga, najwyraźniej na jakichś dopalaczach, poszukuje szpitala. Niestety nie dogadaliśmy się po rumuńsku, za to udało nam się wreszcie zmusić nawigację do pracy i – mimo zmęczenia GPS-u ;-) urządzenie doprowadziło nas do celu. Wynajmujemy pokój z widokiem na morze (jest noc, więc i tak nie potrafimy tego stwierdzić) bez trudu porozumiewając się w recepcji po angielsku, jedziemy na górę elegancką windą i zaskoczeni zajmujemy lokal z naprawdę fajną łazienką, aneksem kuchennym, klimatyzacją, sejfem i telewizją satelitarną. Luksus, a wszystko to kosztuje równowartość ok. 150 zł za pokój na jedną noc. Bez śniadania. Możemy więc szczerze polecić Wam hotel Arion Residence.
Rano zaskoczenie – z pokoju faktycznie widać morze, choć w okolicy hotelu – za portem. Na plażę trzeba przejść nieco bardziej na południe, ale nie mamy na to czasu – wolimy rzucić okiem na samo miasto. Podjeżdżamy więc na północ od portu i parkujemy niemal przy samym starym kasynie, budynku niemal 100-letnim, który wprawdzie stoi w ruinie, ale w którym już rozpoczęły się prace renowacyjne. Za 5 lei od osoby strażnik pilnujący rozbabranego remontu wpuszcza nas do środka, dzięki czemu możemy obejrzeć wnętrza, jakimi były przez poprzednie lata. Jeśli zostanie przywrócony ich wygląd, to będzie tu naprawdę ciekawie. Czy na powrót będzie tu kasyno? To dość prawdopodobne, bo w Rumunii i Bułgarii o takie lokale nietrudno. A lokalizacja tego jest niesamowita – z jednej strony promenada, z drugiej – wody Morza Czarnego. Bezpośrednio przy budynku. Zrozpaczony gracz, który stracił fortunę, może się śmiało rzucić w morze ;-) Nie utopi się jednak raczej, za to połamać o falochron i głazy na pewno mu się uda.
Nasza Dacia zresztą pojawia się na samym brzegu, na opustoszałej o tym roku promenadzie w pobliżu kasyna i pozuje do zdjęć.
Ale budynek kasyna w Konstancy, to nie jedyne ciekawe miejsce w tym mieście. Tuż obok znajduje się kilka interesujących świątyń, w tym meczet. Nota bene ciekawy architektonicznie, ale całe wrażenie psują zupełnie do niego niepasujące drzwi z białego PCV. Oprócz tego Konstanca to całe mnóstwo innych ciekawych miejsc, a my bardzo żałujemy, że brak nam czasu i obiecujemy wrócić tu jak będzie cieplej i dokładniej pozwiedzac te okolice.
Podjeżdżamy też Dacią do zatoki mieszczącej port jachtowy, opustoszały jeszcze o tej porze roku. Na klifie otaczającym zatokę ulokowały się drogie hotele i faktycznie widok z nich musi być imponujący. Niestety plaża robi na nas mało przyjemne wrażenie – jest totalnie zaśmiecona. Zakładamy jednak, że przed rozpoczęciem sezonu urlopowego wszystko to zostanie jakimś cudem uprzątnięte. Tym bardziej, że plaża owa jest dość szeroka i piaszczysta, naprawdę przyjemnie musi się tu leżeć w miesiącach letnich…
No ale czas zatankować i ruszać dalej. Przed nami jeszcze kawał drogi, a że w Rumunii straciliśmy więcej czasu, niż planowaliśmy, więc musimy skorygować plany podróży. Chyba Grecji nie uda nam się tym razem zobaczyć, nie pojedziemy też pewnie do Dubrownika. Na razie jednak mamy plany o wiele bliższe – chcemy przekroczyć granicę rumuńsko- bułgarską. Udajemy się więc na południe, w Mangaliji (jeszcze po stronie rumuńskiej) zjadamy śniadanko i ruszamy do granicy. Tam zwyczajowa kontrola paszportowa, za 5 euro kupujemy winietkę (można płacić europejską walutą, ale nie przyjmują monet!) i ruszamy. Pierwszy cel w Bułgarii, to Kaliakra – wysoki klifowy cypel na północny wschód od Warny z ruinami twierdzy. To może wyglądać ciekawie…
Pogoda nie daje nam odpocząć – to gęsty deszcz, to słońce – wciąż nie wiemy, czym aura zaskoczy nas za 5 minut. Na szczęście gdy docieramy na Nos Kaliakra, świeci słoneczko, acz trochę nieśmiało. Najważniejsze jednak, że nie mokniemy ;-) Możemy zrobić parę zdjęć, z których dwa prezentujemy poniżej.
Morze u podnóża tego skalistego cypla ma piękny szmaragdowy kolor. Fale rozbijają się o skały, na szczęście jednak nie wiało, bo w tym miejscu mocny wiatr potrafi pewnie nieźle narozrabiać.
Ciekawostką jest spora farma wysokich wiatraków przy drodze dojazdowej na Nos Kaliakra. Bułgarzy na coraz szerszą skalę wykorzystują to, co daje im przyroda, a taki wiatrak jest świetnym źródłem praktycznie niewyczerpanej energii, w dodatku czystej ekologicznie. No ale nie narzekajmy – wszak sami widzieliśmy pół roku wcześniej podobną farmę na polskim wybrzeżu, między Kołobrzegiem i Koszalinem, gdy testowaliśmy nową Lagunę.
Ruszamy jednak dalej będąc pod wrażeniem tego wspaniałego miejsca. Teraz przed nami legendarny czarnomorski kurort – Zlatni Pjasǎci. Starsi Czytelnicy zapewne pamiętają komiksy z Kapitanem Żbikiem. Akcja jednego z nich rozgrywała się właśnie w Złotych Piaskach, czujemy więc na karku oddech legendarnego polskiego milicjanta i poprzez Balčik i malownicze okolice Albeny dojeżdżamy do miejsca tej kryminalnej opowieści. A tu – szok!
W Polsce najsłynniejsze nadmorskie kurorty, ale i te mniej słynne też, funkcjonują praktycznie przez cały rok. Jedźcie poza sezonem do wspomnianego wyżej Kołobrzegu, czy Ustki, jedźcie do Władysławowa, czy Międzyzdrojów. Wszędzie tam przez dwanaście miesięcy w roku znajdziecie przynajmniej kilka czynnych hoteli, przynajmniej parę setek wypoczywających ludzi, przynajmniej kilka otwartych knajpek. Złote Piaski są inne – w połowie marca, w czasie weekendu (był piątek!), ten słynny kurort wyglądał, jak po ataku bronią biologiczną. Poza naszą ekipą w zasadzie nie było widać życia. Dopiero gdy zagłębiliśmy się między hotele, to zobaczyliśmy kilku robotników, którzy udawali, że zaczynają sprzątanie niesamowicie zabrudzonej plaży i remonty zniszczonej infrastruktury. Hotele generalnie imponujące, wysokie, ładne. Na plaży brodziki i… restauracja McDonalds, a wszystko nieczynne od kilku miesięcy.
Puściutka od ludzi plaża zaskoczyła nas za to ogromną ilością muszelek. Większość z nich była połamana, ale udało się znaleźć wcale niemało takich, które wzięliśmy ze sobą. Niektóre były naprawdę piękne – nad polskim morzem też można takie kupić, ale chyba są robione z plastiku. Tam były prawdziwe. Zebranie ładnych egzemplarzy nie było najmniejszym problemem.
I mała ciekawostka – Złote Piaski są prawie, jak Paryż. I choć „prawie” czyni sporą różnicę, to jednak Złote Piaski mają swoją Wieżę Eiffla. Stoi na plaży, oczywiście „ciut” niższa od oryginału, ale czyż my, miłośnicy francuskich samochodów, mogliśmy nie sfotografować tego francuskiego symbolu? Nie mogliśmy! Oto i bułgarska miniatura (niezbyt wierna) paryskiego pomnika techniki stojąca na plaży w Złotych Piaskach:
Zniesmaczeni odrobinę brakiem uroczystego przyjęcia przedstawicieli naszej redakcji w Złotych Piaskach ;-) ruszyliśmy dalej. Od Warny dzieliło nas niewiele kilometrów, raptem kilkanaście, więc drogę pokonaliśmy szybko. W samej Warnie zaś mieliśmy problem, gdzie najlepiej się zatrzymać, żeby coś zobaczyć. Postanowiliśmy pojechać gdzieś do centrum. Po chwili błądzenia maleńkimi, w większości jednokierunkowymi uliczkami, znaleźliśmy szersze arterie, którymi dotarliśmy w okolice mocno zaludnione. Zaparkowaliśmy Dacię Sandero i ruszyliśmy pieszo na jakiś deptak, a w zasadzie w okolice, gdzie deptaków było kilka. Minęliśmy bardzo ciekawą świątynię, przeszliśmy podziemnym przejściem na drugą stronę i stanęliśmy obok drzewa przystrojonego białymi i czerwonymi wstążkami. A więc jednak polskie powitanie redakcji Francuskie.pl zgotowano.
Zagłębiwszy się dalej w zabudowę zauważyliśmy więcej takich drzew. No dobra – a komitet powitalny? ;-) Nie było, więc uznaliśmy, że albo jest to po prostu powitanie „na wszelkie wypadek”, albo nie ma to związku z naszą wizytą… Poszliśmy więc do bardzo klimatycznej knajpki coś zjeść i tam zapytaliśmy sympatycznego kelnera, o co chodzi. Tłumaczył, że te zdobienia mają związek z bułgarskim świętem, ale szczegółowo nie dowiedzieliśmy się, o co chodzi. Czy to były pozostałości po przypadającym 3. marca (a więc dziesięć dni wcześniej) Świętem Odzyskania Niepodległości, czy może miało związek z Wiosną Ludów, hucznie obchodzoną dwa dni później m.in. na Węgrzech?
Warna robi na przyjezdnych całkiem dobre wrażenie. Owszem – to drogie miasto, a pieniędzy nie opłaca się wymieniać w kantorach z uwagi na bardzo wysokie prowizje (przy minimalnych różnicach między cenami skupu i sprzedaży walut), ale popatrzeć jest na co. Oczywiście nie pozostawimy Was bez kilku zdjęć z tego nadmorskiego miasta.
W Warnie wałęsa się mnóstwo psów, więc jeśli ktoś ma jakąś fobię związaną z tymi zwierzętami, to musi się mieć na baczności. Co ciekawe wszystkie te zwierzaki mają w uszach jakieś oznaczenia. Trzeba też przyznać, że nie trafiliśmy na psa agresywnego, czy w ogóle przejawiającego nami jakieś niezdrowe zainteresowania ;-) Chyba po prostu nie ma wśród nich miłośników niemieckich pojazdów ;-)))
Udało nam się także uchwycić (przy jednym z deptaków) reklamę Citroëna C1.
A skoro już wspomnieliśmy o restauracjach. Polecamy Wam właśnie to miejsce, gdzie sami jedliśmy. Trzeba się zagłębić w jedną z bocznych uliczek przy deptaku, a jak zobaczycie taki budyneczek…
…to śmiało do niech wejdźcie. Wnętrze składa się z jakby trzech salek. W jednej z nich jest ruszt (polecamy kiełbaskę z rożna), a na miejscu można zjeść naprawdę całkiem sporo różnorodnych dań. My zdecydowaliśmy się na lokalny specjał, czyli żeberka jagnięce. Palce lizać! Owszem – to było jedno z droższych dań, ale przecież wcale nie zamierzaliśmy się żywić w fast-foodach, tylko skontrolować to, co warto w odwiedzanych krajach zobaczyć, powąchać, zjeść i wypić ;-)
A wypić w tej knajpce też można – bułgarskie wina są całkiem niezłe, a przy tym zwykle nie rujnują kieszeni. My pozwoliliśmy sobie na jedną lampkę na dwie osoby ;-))) po to, by być w zgodzie z przepisami drogowymi, a jednocześnie spróbować „lokalnych apelacji”.
Po obiadokolacji wyszliśmy w znakomitych humorach wywoływanych napełnieniem żołądków i piechotką wróciliśmy do zaparkowanej Dacii po drodze robiąc kilka zdjęć.
Jak widać – ściemniło się już, więc zrobiliśmy małe zakupy w jednym ze sklepów, wsiedliśmy do Dacii i ruszyliśmy w stronę Burgas. Po drodze zamierzaliśmy odbić na zachód, a wybraliśmy drogę wzdłuż wybrzeża, żeby potem nie przebijać się przez wysokie partie gór. I tak ich zresztą nie uniknęliśmy, bo jechaliśmy całkiem sporo po górskich serpentynach, ale z pewnością były niżej położone, niż te kilkaset kilometrów na zachód od wybranek przez nas drogi. A ta droga pełna wspaniałych zakrętów, na których Dacia świetnie sobie radziła, położona była w okolicach miasta Banya.
Nie dojeżdżaliśmy do Burgas, lecz w miasteczku Aheloy skręciliśmy na zachód. Przedtem jednak trafiliśmy na niesamowity objazd. Droga się skończyła i trudno było zgadnąć, gdzie jechać. Wyprzedził nas (i parę innych aut) TIR, więc wszyscy ruszyliśmy zanim. Jak się okazało po kilkuset metrach – on też wymiękł ;-))) Nasze nawigacje nie wiedziały, gdzie są, więc pewnie ów kierowca ciężarówki miał podobny problem. Wybawieniem okazał się Citroën Berlingo, za którym ruszyliśmy. Okazało się, że człowiek wiedział, co robi i po kilkuset metrach jazdy przez pola i ledwo widoczną ziemną drogę dotarł do asfaltu, który błysnął także na ekranach naszych urządzeń nawigacyjnych – byliśmy uratowani ;-)))
Z Aheloy ruszyliśmy przez Kableszkowo w kierunku Sliven. Stąd przez Nową Zagorę dotarliśmy po północy do Starej Zagory, w której wymyśliliśmy sobie nocleg. Odszukaliśmy hotel Žehleznik, zameldowaliśmy się i… postanowiliśmy spróbować wina kupionego przed opuszczeniem Warny. To były trunki z gatunku tanich, ale nie marudziliśmy. Dobrze się piły do jedzonej w hotelowym pokoju późnej kolacji.
Czy możemy polecić ten hotel? Cóż – pokoje są całkiem fajne, wyposażone w sporej części w klimatyzację i telewizję satelitarną, ale łazienki, to porażka. Bateria prysznicowa umieszczona jest na ścianie zaraz za drzwiami do łazienki, odpływ wody w podłodze, a kąpiąc się zalewacie dokumentnie całą łazienkę. W zasadzie trzeba tam wchodzić nago, bo nie ma jak ochronić ubrań przed zalaniem. Cała łazienka jest malutka, ma mocno obniżony sufit podwieszany, więc osoby z klaustrofobią powinny tam uważać. Śniadania są na życzenie (tzw. kontynentalne, za dopłatą) i byliśmy jedyni, którzy tego ranka zdecydowaliśmy się je zjeść. Otrzymaliśmy centymetrowej grubości plaster czegoś zbliżonego do mortadeli (nie ryzykowaliśmy konsumpcji), podobny plaster twarogu, kawałek żółtego sera i tzw. hotelowe opakowanie dżemu. Aha – było jeszcze masełko, również „hotelowe”. Całość nie była warta pieniędzy, jakie sobie hotel za śniadanko życzył (bodajże 4 euro od osoby).
Wyruszyliśmy więc ze Starej Zagory, darując sobie jej zwiedzanie, i obraliśmy kierunek na Sofię planując jak najszybciej wskoczyć na autostradę. Tak też się po kilkudziesięciu kilometrach stało, a tam od razu zobaczyliśmy ciekawe autko – Peugeota 206 w wersji sedan.
Autostrada, jak autostrada – na południe od nas widzieliśmy góry, więc powróciły marzenia o Grecji, nie tak znowu wówczas odległej. Rozsądek jednak zwyciężył i omijając m.in. Płowdiw dotarliśmy do stolicy Bułgarii, Sofii. Najpierw objechaliśmy ją od północy obwodnicą, a potem zagłębiliśmy się w miasto. Uznaliśmy, że trzeba złożyć wizytę w tym starożytnym mieście – wszak pierwsze wzmianki o osadzie w tej okolicy pochodzą sprzed ponad 2,5 tysiąca lat!
Najpierw chwilę po Sofii jeździliśmy (to wcale niemałe miasto – liczy sobie ok. 1,3 miliona mieszkańców), podziwiając zresztą jej przepiękne położenie…
…robiliśmy zdjęcia samochodów na ulicach i reklamach (oczywiście tych, które nas szczególnie interesowały)…
…aż wreszcie zatrzymaliśmy się w pobliżu Pałacu Prezydenckiego i budynków ministerstw. Tuż obok parkował zresztą Citroën BX, którego nie mogliśmy nie uwiecznić ;-)
Sofia jest dość kolorowym miastem, a nowoczesne budynki mieszają się z zabytkami. Udało nam się zresztą trafić na żebrzącą rumuńską rodzinę – w Rumunii tego nie było! Forum Romanum na dziedzińcu Pałacu Prezydenckiego, starorzymskie ruiny odkryte w centrum miasta – to wszystko dowody na to, że Sofia była ważnym miastem już przed dwoma tysiącami lat.
Kościół-rotunda św. Jerzego z IV wieku naszej eryAle Sofia, to miasto tętniące życiem. Oto kilka zdjęć, spośród wielu, które zrobiliśmy podczas mniej więcej godzinnego spaceru po centrum bułgarskiej stolicy.
Czas jednak było opuścić Bułgarię i udać się w kierunku Serbii. Tak też zrobiliśmy kierując się drogą E80 w stronę miasteczka Dragoman, a stamtąd prosto do granicy bułgarsko-serbskiej. Aby wjechać na teren Serbii, nie będącej w strukturach Unii Europejskiej, potrzebny jest paszport, ale problemów z pokonaniem granicy nie mieliśmy żadnych. Wszystko poszło sprawnie. Obyło się bez konieczności wydawania pieniędzy na winietkę, bo takowe w tym kraju nie obowiązują samochodów osobowych, trzeba się jednak liczyć z koniecznością opłat za autostradę (na bramkach). Na terenie Serbii trzeba też posiadać
Zieloną Kartę, ale musicie się w nią zaopatrzyć jeszcze w Polsce – na granicy kupić się jej nie da.
Serbia już od samej granicy zrobiła na nas bardzo przyjemne wrażenie. Raczej zadbane domy, choć na południu chyba ludziom się specjalnie nie przelewa, niezła nawierzchnia dróg, ale i liczne ograniczenia prędkości. Typowo bałkańska zabudowa zdecydowanie może się podobać. Wkrótce jednak wyżynny, dość płaski horyzont szybko zmienił się w przepiękne góry. Właśnie doliną między nimi, wzdłuż niedużej rzeczki, poprowadzono drogę E80 oraz linię kolejową. Okolica jest bardzo malownicza, droga przebiega licznymi tunelami o długości od kilkunastu do nawet ok. 200 metrów, a samochodom zagrażają (realnie!) spadające mniejsze i większe odłamki skał ze stromych zboczy. Naprawdę warto na nie uważać. Nam wprawdzie nic na Dacię Sandero nie spadło, ale niewielkie kamyczki opadające z góry rzeczywiście widzieliśmy.
Niemniej widoki były imponujące!
Po przejechaniu przez góry, tuż przed początkiem autostrady, zatrzymaliśmy się, żeby coś zjeść. Knajpka z zewnątrz może nie wygląda rewelacyjnie, ale naprawdę jeśli ktoś z Was będzie tamtędy przejeżdżał – szczerze polecamy wizytę.
Chłopak z obsługi dobrze mówił po angielsku, był bardzo miły, przyjaźnie nastawiony i chętnie tłumaczył, co się kryje pod konkretnymi pozycjami w menu, dzięki czemu nie zamówiliśmy śledzi w czekoladzie ;-) Nie ma tam najmniejszych problemów z płatnością w euro, możliwa jest też płatność kartą (Visa). A co warto zjeść? Zdaliśmy się na pana z obsługi, który zaproponował nam mieszane rozwiązanie na jednym półmisku.
To, co widać powyżej, to szaszłyk z kurczaka zawijany w plasterki boczku, schab z… nie wiem, z czego ;-), wątróbka barania, pikantne kiełbaski i oczywiście ziemniaczki. Do tego surówka z białej kapusty, herbata/kawa i widoczna fragmentarycznie na powyższej fotografii pikantna papryczka (gratis od firmy). Trudno wnioskować na podstawie zdjęcia, ale powyższa porcja była na tyle duża, że wystarczyć może nawet dla trzech osób. Co ważne – wszystko to było baaardzo smaczne, a co istotne w naszej podróży – reprezentowało dania kuchni regionalnej.
Posileni znakomitym posiłkiem ruszyliśmy dalej. Po chwili wjechaliśmy na serbską autostradę, której południowy kraniec zaczyna się właśnie w tych okolicach, i ruszyliśmy w stronę Belgradu. Planowaliśmy zanocować w serbskiej stolicy, ale że dotarliśmy tam – jak na nas – wyjątkowo wcześnie, a ceny hoteli do szczególnie atrakcyjnych nie należą, postanowiliśmy jedynie pozwiedzać Belgrad, a potem skoczyć za węgierską granicę.
Tak też zrobiliśmy. Wieczorna rundka samochodem po serbskiej stolicy przekonała nas, że to prześliczne miasto, tętniące nowoczesnością, ale nie wstydzące się swoich licznych zabytków. Zresztą przeszło 7 tysięcy lat historii do czegoś zobowiązuje… Najstarsze znaleziska archeologiczne pochodzące z wykopalisk na terenie Belgradu pochodzą bowiem z początkowego okresu kamienia łupanego!
Swoje kroki skierowaliśmy przede wszystkim do twierdzy Kalemegdan górującej nad miastem. Z jej murów doskonale widać Dunaj i drugi brzeg rzeki, a miejsce to chętnie wybiera młodzież, która chce spotkać się bądź to w większym gronie, bądź też w parach przeżyć miłe chwile na ukrytych w wieczornej ciemności ławeczkach…
Przeszło 1,5-milionowa stolica Serbii zrobiła na nas niesamowite wrażenie. To była chyba największa niespodzianka całej tej podróży, jaką odbyliśmy w ramach wiosennego testu Dacii Sandero. Jak najbardziej pozytywna niespodzianka!
No ale skoro zrezygnowaliśmy z noclegu w Belgradzie, trzeba było o jakiejś ludzkiej godzinie opuścić serbską stolicę. Wróciliśmy na autostradę (uwaga na patrole policji z radarami na wylotówkach z miasta) i ruszyliśmy na północ. Jeszcze na terenie Serbii, przy autostradzie, zatrzymaliśmy się, żeby zatankować, a przy okazji wstąpiliśmy na niezłą kawę. Zrobiliśmy też szybkie zakupy w działającym przy stacji sklepie. Szczególnie polecamy śliwowicę – litrowa butelka tego alkoholu (o mocy 50°) kosztowała tam niespełna 350 dinarów.
Na stacji benzynowej uwieczniliśmy serbski radiowóz – właśnie Peugeotami porusza się większość tamtejszej policji.
Ze stacji ruszyliśmy w dalszą drogę. Wkrótce jednak skończyła nam się autostrada, a przy zjeździe, po zapłaceniu za drogę (łącznie wydaliśmy w Serbii na przejazd autostradą 15 euro, można płacić monetami) zatrzymała nas policja. To była rutynowa kontrola trzeźwości, a żeby było ciekawiej – przeprowadzona zbliżeniowym alkomatem. Żadnych ustników, długiego dmuchania, po prostu rozmowa z funkcjonariuszem i po chwili widać wynik. Wszystko było w porządku, więc ruszyliśmy w dalszą drogę. Pełna kultura i higiena ;-)
Jak wspomnieliśmy, autostrada się skończyła, ale Serbowie budują ostatni brakujący odcinek aż do granicy z Węgrami. Co ciekawe na drodze, która przebiega wzdłuż budowy, choć to arteria jednopasmowa, w zasadzie bez poboczy, ograniczenia prędkości są zbliżone do tych autostradowych. W większości odcinków można zgodnie z prawem jechać 100-110 km/h. W Polsce rzecz nie do pomyślenia!
Dojeżdżamy do granicy serbsko-węgierskiej, gdzie celniczka nakazuje nam zgasić silnik i prosi o otworzenie bagażnika. Skóra nam ścierpła, gdy obmacywała butelki z winem i śliwowicą (na szczęście nie wszystkie – umiejętnie je rozlokowaliśmy), ale po szybkiej kontroli celno-paszportowej pozwolono nam jechać dalej. W paszportach pojawiły się tylko po raz drugi tego dnia serbskie stempelki i znowu byliśmy na terenie Unii. Czas się było rozejrzeć za noclegiem…
Zaraz za granicą Węgrzy zapraszają na swoją autostradę, z czego skwapliwie skorzystaliśmy. Nie jechaliśmy nią jednak długo – niebawem pojawił się zjazd na Szeged, a właśnie tam postanowiliśmy zanocować. To bardzo ładne miasto, o którym – pod obecną nazwą – słyszano już blisko 900 lat temu. Sam obszar, na którym Szeged się znajduje, zamieszkany był już jednak w czasach starożytnych. Dziś Szeged jest jednym z większych miast na Węgrzech – liczy sobie ok. 170 tys. mieszkańców żyjących na powierzchni niemal 281 km². Miasto jest urokliwe, zabytkowe kamienice w dużej mierze są pięknie odnowione, a nad całością góruje Kościół Wotywny.
Szeged jest miastem bardzo chętnie odwiedzanym przez Węgrów. Dość bogata baza noclegowa jest jednak w dużej mierze droga. Ponieważ u naszych bratanków trwał właśnie świąteczny weekend, niełatwo było znaleźć jakiś przyzwoity, a nie rujnujący naszego budżetu hotel. Wreszcie się udało – zanocowaliśmy w Belli. Bardzo przyzwoite pokoje z dobrze wyposażonymi łazienkami, a w cenie – śniadanie w formie szwedzkiego stołu. Rewelacyjne pieczywo, niezłe węgierskie wędliny, dania mleczne, soki, kawa, herbata – standard, ale bardzo smaczny.
Po śniadaniu szybka sesja fotograficzno-filmowa i opuszczamy urokliwy Szeged. Wskakujemy na autostradę, którą po dość krótkim czasie docieramy do stolicy Węgier, Budapesztu. To pierwszy przypadek w czasie całej podróży, kiedy szukamy noclegu ok. 12:00-1:00 w południe, a nie w nocy ;-) Nasz wybór pada na hotel Charles położony blisko centrum i Dunaju. Mimo to korzystamy z Dacii Sandero, by poruszać się po Budapeszcie, bo pogoda nie nastraja zbyt optymistycznie – w niedzielę co trochę pada, czy to deszcz, czy tylko drobna mżawka.
Po zameldowaniu się w hotelu postanawiamy ruszyć „w miasto”. Zdając sobie sprawę z tego, że w Budapeszcie parkuje się niełatwo, podejmujemy to ryzyko. Na początek zamierzamy wdrapać się na Wzgórze Zamkowe i zwiedzić tamtejsze podziemia. Parkujemy na „polskiej ulicy”.
A za chwilę wtapiamy się w tłum Węgrów, który idzie w tym samym kierunku, co my. Wszystko to z powodu uroczystych obchodów święta Wiosny Ludów. Oficjalna manifestacja odbywa się właśnie na Wzgórzu Zamkowym, a mrowie ludzkie tam zebrane wydaje się nieprzebrane. Zdajemy sobie sprawę z tego, że w Budapeszcie mieszka przeszło 1,7 miliona ludzi, ale dlaczego nagle wszyscy przyszli tam, gdzie my? ;-) Uciekamy więc w podziemia, gdzie już na wstępie trafiamy na ciekawostkę – nie można kupić biletów płacąc kartą, nie akceptuje się też euro. Wychodzimy więc na powierzchnię i w kantorze zamieniamy euro na forinty. Dopiero z węgierską walutą w dłoni wracamy do podziemi, płacimy po 1.500 forintów za pojedynczy bilet (to dość drogo – około 23 zł) i zapuszczamy się w pogrążone w mroku korytarze labiryntu.
Oglądamy wszystko, co jest do obejrzenia, a w końcu trafiamy do pieczary, w której z czterech ozdobnych kraników leci na cztery strony świata czerwone wytrawne wino. Niestety nie ma kubeczków ;-) nie pozostaje więc nic innego, jak oblizywać palce ;-)))
Potem znajdujemy jeszcze głazy sprzed kilkudziesięciu milionów lat z odciśniętymi w nich klawiaturami, monitorami, butami, a nawet wielką butelką Coca-Coli, zaglądamy do całkowicie zaciemnionych pieczar, odsuwamy zwisające ze stropów łańcuchy i wreszcie udaje nam się wyjść na powierzchnię.
Zwiedzamy jeszcze kawałek budapeszteńskiej starówki, oglądamy piękne kamieniczki, kościoły, a wokół nas wciąż przepływa niekończący się tłum Węgrów. Każdy z nich ma w klapie kotylion w barwach narodowych, a niektórzy niosą flagi. Wielka atmosfera święta i radości.
Ale – jak się okazuje nieco później – wcale nie wszędzie… Wracamy po samochód i przeskakujemy na drugą stronę Dunaju. Zostawiamy Dacię na parkingu i korzystając z tego, że przestało padać, zagłębiamy się w ulice i uliczki. Szukamy miejsca, w którym chcielibyśmy coś zjeść, a trafiamy na jedną z większych antyrządowych manifestacji, których zaplanowano tego dnia w Budapeszcie aż 16. Widzimy członków partii Magyar Gárda a ich zapał do wyrażania opinii studzi niemała grupa policjantów. Nad naszymi głowami krąży policyjny śmigłowiec obserwując rozwój sytuacji w centrum Budapesztu. Ot, demokracja.
Powoli wycofujemy się w spokojniejsze rejony miasta. Wolimy się nie mieszać w wewnętrzne sprawy Węgier ;-) chociaż pomysł na scenę filmową, w której obwieszona węgierskimi i polskimi flagami Dacia Sandero z napisami Lengyel, magyar – két jó barát, együtt harcol, s issza borát (Polak, Węgier, dwa bratanki, i do szabli, i do szklanki) wydaje się być kusząca. Po drodze zczytujemy z internetu informacje w polskich mediach o Budapeszcie, komentując nakręcanie spirali emocji, w polskich przekazach sytuacja w stolicy Węgier wygląda jakieś 100 razy bardziej napięta niż jest w rzeczywistości. Zresztą na kanwie tych opisów rano co poniektórzy znajomi wysyłają do nas smsy z pytaniami o to, czy aby jesteśmy na wolności, czy może nas już zgarnięto w ramach tych rzekomych “zamieszek”.
Szukamy tego jedzenia i szukamy, aż lądujemy w jakimś pubie, w którym barman i kelner w jednym deklaruje się, że za 5 euro ugości nas zupą fasolową, gulaszem węgierskim i herbatą. Domawiamy jeszcze piwo dla Jędrzeja (Krzysiek prowadzi i choć do hotelu niedaleko, wolimy nie ryzykować jazdy nawet po jednym małym jasnym) i poświęcamy się konsumpcji. Już nam się po prostu nie chce szukać niczego innego.
Po obiadokolacji wychodzimy, jeszcze trochę zwiedzania a potem wsiadamy w samochód i robimy kilka fotek w centrum Budapesztu. Jak widać – wciąż było mokro i mało przyjemnie, ale zbliżała się już ostatnia noc naszej podróży i dlatego niedzielę postanowiliśmy zrobić taką relaksującą.
W poniedziałkowy ranek Jędrzej rusza na sesję zdjęciową „gdzieś w miasto”. Budapeszt, choć jest spora metropolią, nie zabija korkami. Ruch odbywa się płynnie, nie stoi się na światłach po kilka zmian, żeby je w ogóle przejechać, choć samochodów jest mnóstwo. W sprawnej komunikacji w mieście pomaga spora liczba mostów łączących Budę z Pesztem, a warto też zwrócić uwagę, że całkiem spora przepustowość budapeszteńskiego metra wspomaga sprawny transport w mieście.
Korzystając ze sprawnego ruchu przemierzamy węgierską stolicę po raz ostatni podczas tego testu i bezbłędnie trafiamy na autostradę M3 prowadzącą na wschód, aż o Debreczyna. I tu pojawia się pytanie:
To co – jeszcze raz? ;-) mając na myśli ponownie Rumunię i Bułgarię. Oczywiście nie mamy na to czasu, dlatego pędzimy mijając zjazd na tor Hungaroring, na którym w ostatni weekend lipca odbędzie się wielkie święto sportu motorowego – wyścig o Grand Prix Węgier. Postanawiamy wstąpić jeszcze tylko do Egeru, żeby wreszcie zrobić jakieś zakupy upominkowe.
Po mniej więcej godzinie jazdy autostradą zjeżdżamy na lokalne drogi, którymi dojeżdżamy do perły węgierskiego baroku, jak o Egerze mówią sami Madziarzy. To naprawdę piękne miasto, które warto odwiedzić z co najmniej kilku powodów – urokliwej starówki, górującego nad miastem zamku, kąpielisk termalnych oraz (a może przede wszystkim) świetnych win, z których najbardziej znana jest mieszanina oferowana w wielu krajach pod nazwą Egri Bikaver, czyli słynna Bycza krew. Eger proponuje jednak wiele win znacznie wykwintniejszych (a również droższych), choć ceny naprawdę nie zabijają, a smak – owszem, jest pierwszym stopniem do piekła, ale czy wyobrażacie sobie piekło, w którym w kadziach bulgoce nie smoła, lecz wino?… ;-)
Szybka wizyta w Egerze stanowi tylko mały przerywnik, chociaż niezwykle istotny dla testów bagażnika Dacii – sporo pamiątek z Węgier kupujemy właśnie tam. Tankujemy jeszcze trochę benzyny, żeby na niej dotrzeć do Polski i wracamy. Skrzyżowanie autostrad M3 i M30 znane już sprzed kilku dni kusi jazdą prosto na Debreczyn, ale wykazujemy silną wolę i skręcamy na północ. Dojeżdżamy do Miszkolca, zjeżdżamy na drogi niższej kategorii, przelatujemy przez granicę węgiersko-słowacką i docieramy do Koszyc. Znowu kawałek autostrady niemal do samego Prešova, zjazd na Svidnik i widzimy już słowacko-polskie góry. Mija trochę czasu i jesteśmy w Barwinku. Ponownie, jak przed wyjazdem, wskakujemy na chwilę do Krosna, tankujemy i decydujemy się na pierwszy w czasie całej wyprawy posiłek w fast-foodzie. Potem wracamy na drogę nr 19. Podróż do domu przebiega jakoś szybciej ;-)
Późnym wieczorem osiągamy nasze domy – Kraśnik około 20:00, Warszawa to prawie północ, rozpakowujemy bagaże i wiemy, że koniec przyjemności, że czas na obowiązki. Że trzeba pisać relację, test samochodu, że trzeba podzielić się wrażeniami z naszymi wiernymi Czytelnikami. Test opublikowaliśmy zresztą dość szybko, bo niespełna dwie doby po powrocie. A dziś zamieszczamy niniejszą relację, z której – mamy nadzieję – skorzystają wszyscy, którym przyjdzie do głowy pojechać w okolice, w których my testowaliśmy naprawdę fajny samochód. Który na tej trasie nas nie zawiódł ani razu, zaskoczył za to pozytywnie :-) Z prawdziwym żalem dzień po powrocie oddawaliśmy go na parking prasowy Renault Polska.
Skrócony suplement do testu
PPPPPP czyli Praktyczny poradnik podróżnika po paru państwachPoniższe informacje powstały na bazie podróży, jaką odbyliśmy po Słowacji, Węgrzech, Rumunii, Bułgarii oraz Serbii w marcu 2009 roku. Ceny winiet, hoteli oraz żywności mogą się różnić od podanych i warto je sprawdzić przed wyjazdem.
Słowacja
Waluta – euro i słowacka korona, przy granicy z Polską można płacić w złotówkach.
Na granicy trzeba kupić winietkę na odpowiednią liczbę dni. Cena nie przekracza 30 złotych przy wyjeździe na tydzień. Winietka – naklejana na szybę – upoważnia do jazdy po drogach krajowych i autostradach.
Polecany nocleg – nie nocowaliśmy
Jedzenie i picie – stosunkowo drogie przez wysoki kurs euro. Ceny wyższe niż w Polsce.
Co warto przywieźć – ze względu na euro na razie zakupów nie polecamy.
Paliwo – drogo
Uwagi – dość wymagająca droga z Rzeszowa do Prešova – dużo zakrętów, choć nawierzchnia niezła.
Węgry
Waluta – forinty, częściowo można płacić w euro.
Na granicy trzeba kupić winietkę na odpowiednią liczbę dni. Cena ok. 1.200 forintów (ok. 19 zł) na samochód osobowy za winietę na 4 dni. Winieta jest w formie wydruku, nic się nie nakleja na szybę. Do jej wystawienia będą potrzebne dokumenty samochodu. Kontrola winiet odbywa się zwykle poprzez kamery umieszczone przy drogach (sprawdza się numer rejestracyjny), więc lepiej nie unikać obowiązku ich zakupu)
Polecany nocleg – Debreczyn, hotel Fönix. Cena za 2-osobowy pokój około 120 złotych, mo
Czytaj nas w Google News:
Zapisz się na nasz newsletter teraz!
Najnowsze komentarze