Gdy w hotelu kompanii Transatlantyckiej w Tozeur zwróciłam się o informację, czy nie możnaby przyłączyć się do jakiejś karawany, zdążającej przez Saharę z Tozeur do Tugurtu (250 kilometrów), otrzymałam odpowiedź: „Jak to, pani zamierza przebyć tę drogę na wielbłądach? Ależ to jest nie do opisania uciążliwe, przecież lepiej przejechać tę przestrzeń autem”. Samochód na Saharze, pomyślałam, popsuje mi te wszystkie wrażenia, bo i jakże można wystawić sobie w bezmiernej przestrzeni piasków przy cudnych wschodach i zachodach słońca, wobec majestatu i potęgi pustyni sapiące i warczące auto.
Próbowałam bronić mego projektu. „Czy pani jechała kiedy na wielbłądzie, czy paniwyobraża sobie, co to jest jedna noc takiej jazdy, bo teraz tylko nocą jechać można? A potem dzień w namiocie pod zabójczemi promieniami afrykańskiego słońca. I dziewięć nocy takiej jazdy i dziewięć dni skwaru słonecznego. Jeszcze w zimie, to można tę drogę odbyć z przyjemnością. ale teraz, w końcu kwietnia, to nie pora na taką podróż”.
Ostatni argument zachwiał poważnie moim zapałem do jazdy na wielbłądach. Jak się przedstawia jazda autem zapytałam i jakie to są auta? Dwie firmy Renault i Citroen robią tu sobie konkurencję. Firma Citroen wyzyskała ideę czołgu, zastępując koła gąsienicową wstęgą gumową, która, opierając się o powierzchnię piasku, posuwa samochód. Renault poszedł w innym kierunku. Samochody jego, zbudowane specjalnie do jazdy po bardzo nierównej powierzchni, mają ruchomą ramę, której poszczególne części są związane z sobą elastycznie, co daje możność podwoziu przystosować się do wszelkich nierówności terenu, zmniejszając przez to do minimum ewentualność uszkodzenia samochodu. Koła posiadają podwójne obręcze i pneumatyki, co znacznie powiększa płaszczyznę ich oporu i pozwala utrzymać się maszynie na powierzchni lotnych piasków.
Renault zastosował 6kół, z których cztery tylne otrzymują siłę z motoru. Na razie kursują 3 auta tego typu pomiędzy Tozeur i Tugurtem. Poszłam obejrzeć to auto. Wielka 6 kołowa maszyna bez śladu wygody czy komfortu. Siedzenia wąskie bez poręczy, jak w omnibusach. – Jutro wyjeżdżam do Tugurtu,—zaczął mówić szofer, stamtąd do Algieru, gdzie pakują auto na statek, dążący do Marsylji, no a z Marsylji do Paryża, to już jeden dzień jazdy. W fabryce Renault rozbiorą całkowicie maszynę i zobaczę które części zostały najbardziej nadwerężone, aby ewentualnie na przyszłość zrobić je silniejszemi. Namęczyło się już to auto, bo cóż – stepy, szoty to nic, ale diuny!
Zdecydowałam się jechać samochodem. Na drugi dzień rano, zaopatrzeni w wodę, wino, konserwy i t..d., wyruszyliśmy z Tozeur. Obok szofera siedział doświadczony przewodnik karawan, Arab, w wielkim białym burnusie i zawoju na głowie. Segir zna pustynię doskonale — udzielił mi informacji dyrektor hotelu – w trudnych warunkach zawsze wskaże drogę i niema obawy, aby przy jego przewodnictwie zabłądzić. Jechaliśmy równą twardą drogą; naokoło, jak okiem sięgnąć, nic nie było widać prócz równiny piasczystej z jakiemiś jaśniejszemi białemi plamami.
Przejeżdżaliśmy przez tak zwany szot, dawne dno słonego jeziora, które prawie całkowicie wyschło, gdzieniegdzie zaledwie ukazując grząską powierzchnię z zaskrzepłą skorupą soli na wierzchu. Pustynia jest krainą miraży, chce to zaakcentować również i mapa, na której kilkudziesięciokilometrową przestrzeń, którą przebywaliśmy, oznaczono niebieskim kolorem. Cały czas sądziłam, że będę przejeżdżała koło jakiegoś jeziora, tymczasem nigdzie wody nie było. A jednak niektóre miejsca, zwłaszcza tam, gdzie piasek był zmieszany z dużą ilością soli, robiły zdaleka tak łudzące wrażenie jakiejś dalekiej przestrzeni wodnej, iż trudno było uwierzyć, że wody niema tam nawet na lekarstwo.
Po dwudziestu kilometrach takiej jazdy zobaczyliśmy dużą oazę: była to Nefta, zwana perłą pustyni. Potem znów równa droga kamienista, samochód jedzie z szybkością 30-40 kilometrów na godzinę. Naokoło straszna pustka, cza sami widać stada wielbłądów, szukających kępek twardej, suchej trawy. Aż dziw, że stworzenie taką trawę jeść może. Jestem zupełnie rozczarowany — mówi jeden z towarzyszów podróży, stary profesor, Holender — tędy możnaby przejechać każdem autem. — Czy to tak ciągle będzie?— zapytujemy przewodnika Araba. Zaraz ukażą się diuny — odpowiada — już je widać. Zamajaczyły gdzieś w dali jakieś faliste wyniosłości i wkrótce wjechaliśmy we wzgórza piasku, które dochodziły miejscami do 100 metrów wysokości. Góry te, jak mnie objaśniono, mogą w ciągu jednego dnia zmienić miejsce i tam, gdzie teraz jest równa przestrzeń, po huraganie wyrastają wielkie piramidy piachu, które trzeba wokoło objedżać. Po okrążeniu kilku albo i kilku-nastu takich pagórków można zupełnie stracić orjentację co do kierunku drogi. S
zukając w tych diunach drogi, nasz przewodnik Segir wchodził na ich szczyty niejednokrotnie wraz z szoferem i długo naradzali się, dysputowali, którędy przejechać. Auto dokonywało cudów: w piachu, gdzie nogi literalnie grzęzły, przechodziło zupełnie lekko. To znów wjeżdżało na wielkie piaskowe wzgórza, aby zsunąć się z kilkunastu metrów prawie prostopadłej góry. Niejednokrotnie jednak grzęzło w świeżo nawianym piasku i wtedy wszyscy wydobywaliśmy nasz wehikuł, podkładając deski, które w tym celu wieźliśmy ze sobą.
Słońce zaczynało grzać nie-miłosiernie. Dopiero wtedy zrozumiałam konieczność okrywania głowy, tak jak to czynią Arabowie, zwijając w rulon kilka metrów białej materii i obwijając tem głowę wielokrotnie. Na taki zawój kładą dopiero wielki słomiany kapelusz, najczęściej podbity skórą. Krajobraz był coraz to groźniejszy. Tutaj nikt już nie mówił o rozczarowaniu, wszyscy byli do głębi poruszeni straszliwą potęgą i grozą pustyni.
Pustynia śladu życia tu niema, żaden tu ptak nie przyleci, żaden owad nie zabrzęczy, nic tylko piach, morze piasku, góry piasku, a nad tern wszystkiem oślepiający błękit nieba, z którego spływają potoki zabójczych promieni słonecznych.
Żadna istota tu nie wyżyje, śmierć, śmierć każdemu tchnieniu życia, wszędzie panuje wielka złowroga cisza. Zaczęły mi przychodzić do głowy refleksje, że jednak bardzo lekkomyślnie wybrałam się w tę drogę: zapas wody i wina był minimalny, jedzenia też niewiele, a jeśli maszyna się popsuje? Na domiar wszystkiego czułam się fatalnie: czy ustawiczna jazda z góry na dół, czy też szalony upał i suchość powietrzna były temu winne — dość, że dostałam czegoś w rodzaju morskiej choroby.— To choroba piasków – objaśniał mnie szofer, dodając, iż niejednokrotnie tak chorował, że nie mógł prowadzić samochodu.
Jechaliśmy w milczeniu, wszyscy już byli bardzo znużeni. Z wielką też radością ujrzeliśmy na horyzoncie wierzchołki palm, które zwiastowały nam El Ued, osadę arabską, położoną wśród diun, za-opatrzoną w studnie i stale walczącą z zasypującym ją pieskiem pustyni. W El Ued mieliśmy zabawić cały dzień następny. Stanęliśmy za miastem w miejscu, gdzie kompania Transatlantycka ma dla swych turystów parę namiotów do rozporządzenia.
Od zasypywania przez piasek namioty są chronione w ten sposób, iż wierzchołki najbliższych diun obsadza się palmowemi liśćmi. Nie zapomnę nigdy zachodu słońca w El-Ued: zaróżowiły się piaski, nabrały dziwnej przezroczystości, a potem zsiniały nagle i cienie od diun stały się prawie granatowe. Noc zapadła prędko, po szalonym upale dnia nastąpił taki chłód, że wszyscy pookrywali się całą posiadaną ilością zabranej ze sobą cieplejszej garderoby.
Zdala, od miasta, dochodziły dźwięki arabskiej monotonnej muzyki, jakieś białe postacie Arabów snuły się koło na-miotów, z za diuny wyłaniał się ogromny czerwony księżyc. Znużenie i coraz silniejszy chłód zmusiły mnie do wejścia do namiotu i położenia się do łóżka. Na drugi dzień wobec szalonego upału dopiero koło 5-ej po obiedzie można było wyjść i zwiedzić miasteczko.
Weszłam na szczyt minaretu i stamtąd przedstawił się rozległy widok. Na żadnej z oaz nie widziałam tak wyraźnie zaznaczonej walki ludzi i roślin z zasypującym wiecznie domostwa i palmy piaskiem: niektóre palmy tylko wierzchołki miały widoczne, pnie całe tkwiły w piasku. Domy szare z surowej niewypalonej cegły z dachem sklepionym w szereg kopułek tak strasznie smutne robiły wrażenie na tle tego bezmiernego obszaru diun, że zgroza opanowywała na myśl o przepędzeniu tu całego życia.
J. Garczyńska
źródło: Tygodnik Illustrowany 1924.11.01 Nr 44
Najnowsze komentarze