W komentarzach pod wieloma artykułami zamieszczanymi na naszym portalu pojawiają się całkiem liczne wpisy może nie tyle wrogie elektrycznym samochodom (choć są i takie), co poddające w wątpliwość ich sens. Rozumiem obawy wielu osób, sam wychodzę z założenia, że samochód elektryczny jest dziś nie dla każdego, i nie mam tu na myśli cen, ale coś mi mówi, że tej rewolucji nie zatrzymamy. Co więcej – ona może dość szybko znacząco przyspieszyć.
Skąd taka teza? Mieliśmy ostatnio do czynienia z naprawdę dużą podwyżką cen paliw w Polsce. Mocno mnie ona – jeszcze przed osiągnięciem maksimum – zirytowała, bo nie widziałem uzasadnienia dla aż takich wzrostów cen. Owszem – rosła cena ropy na rynkach międzynarodowych, co było m.in. skutkiem napaści Rosji na Ukrainę. Ale ceny owej ropy wzrosły wówczas o 30% (nie licząc chwilowego piku), a paliwa skoczyły u nas w podobnym stopniu (mam na myśli ceny detaliczne). Po pewnym, dość krótkim czasie, ceny ropy brent nieco spadły, nawet o 25-30%, czego o cenach paliw w Polsce powiedzieć się nie dało… Spadki tych ostatnich wyniosły mniej więcej 6%, po czym w ostatnich dniach benzyna i olej napędowy znowu zaczęły drożeć. Obserwuję niemal codziennie jedną stację, należącą do Orlenu, ale dokładnie takie same ceny są na innych stacjach sieciowych w mojej okolicy. Jedna podwyżka o 5 groszy na litrze bezołowiowej 95-tki, po kilku dniach druga, o kolejne 5 groszy. I to w czasie, gdy ceny ropy brent spadają. Owszem, ropa zwyżkowała do nawet przeszło 123 USD za baryłkę, ale to i tak było o dobrych 6 USD taniej, niż w czasie ostatniego piku w okolicach Dnia Kobiet. Dziś w momencie, gdy pisałem ten tekst, ceny ropy oscylowały w okolicach 107 USD za baryłkę, i spadały, a ceny paliw na stacjach w Polsce… ostatnio lekko rosną.
Co więcej – zagraniczni fachowcy na rynku obrotu surowcami twierdzą, że jeszcze w tym roku cena baryłki może poszybować w okolice 200 USD, i to bez względu na to, jak rozwinie się sytuacja na Ukrainie. Składa się na to wiele czynników. Jednocześnie ci sami fachowcy uspokajają, że takie ceny nie muszą od razu oznaczać krachu. Czternaście lat temu ceny ropy brent dochodziły do 150 USD, ale uwzględniając rozwój gospodarczy i inflację w tym okresie odpowiadało to dzisiejszym 220 USD. Co nie zmienia faktu, że w Polsce ceny paliw poszybowałyby w takiej sytuacji ostro w górę. Dlaczego? Ponieważ mamy dużą inflację, a makroekonomiści twierdzą, że zaplanowana na najbliższy piątek publikacja szacunkowego jej poziomu za marzec może przekroczyć 10% rok do roku. Po drugie – ogromne zadłużenie Polski. Po trzecie – prawdopodobny kolejny wzrost stóp procentowych. Po czwarte – chęć dalszego prezentowania zarządu Orlenu jako cudotwórców generujących ogromne zyski, co w przypadku praktycznego monopolu rynkowego i bardzo ostrożnego obniżania cen paliw przy spadkach cen surowców i bardzo ochoczego podwyższania przy ich wzroście rzeczywiście generuje zyski Orlenu, ale jednocześnie mocno drenuje kieszenie kierowców.
Znalazłoby się jeszcze kilka argumentów za tym, że paliwa w Polsce znacząco podrożeją, szczególnie, jeśli spełni się czarny scenariusz o tak dynamicznym, bo dwukrotnym wzroście cen ropy na światowych rynkach. Ale nie o to tutaj chodzi. Powyższe rozważania, które umieściłem tu tylko po to, by uprawdopodobnić postawioną już w tytule tezę, kierują mnie w stronę zwiększonego popytu na samochody elektryczne.
Owszem, są one wciąż bardzo drogie. Owszem, mają relatywnie mały zasięg. Owszem, sprawiają czasowy problem podczas uzupełniania energii, co sprawia, że wybranie się nimi w kilkusetkilometrową trasę wydaje się decyzją nieodpowiedzialną. Owszem, mamy słabo rozwiniętą sieć ładowarek. Ale spójrzmy prawdzie w oczy – większość z nas, nawet zawodowo, jeździ na stosunkowo niewielkich dystansach. Znacząca liczba ludzi w Polsce potrzebuje samochodu na kilkadziesiąt kilometrów dziennie. Czy to do przejazdów prywatnych, czy nawet służbowych. Wielu firmom wystarczy auto o zasięgu 200-300 km, zwłaszcza, jeśli będą mogli je ładować każdej doby, choćby tylko z 7-kilowatowego gniazdka. Relatywnie niewielu ludzi, w tym stosunkowo niewielu przedsiębiorców, pokonuje każdego dnia przeszło 300 km. Wykluczam tu, rzecz jasna, transport zbiorowy osób, transport towarów, przewozy transgraniczne itp. Samochody osobowe, czy lekkie pojazdy użytkowe w wielu zastosowaniach realnie pokonują do 300 km dziennie.
Przy bardzo wysokich cenach paliwa, sięgających, a nawet pewnie zauważalnie przekraczających poziom 10 zł za litr (sam powrót VAT-u do normalnej wysokości już przy obecnych cenach bezołowiowej 95-tki oznacza cenę na poziomie ok. 7,65 zł). A jeśli paliwo będzie kosztować dobrze ponad dychę za litr, wiele osób poszuka innej alternatywy. Zdecyduje się na instalację LPG (o ile pozwolą na to możliwości techniczne), w którym to kierunku pójdą kierowcy aut z silnikami benzynowymi i raczej mniej zasobnymi portfelami (ale gaz też zdrożeje!), albo rozważy zakup samochodu elektrycznego (raczej bardziej zamożni i przede wszystkim dysponujący własną nieruchomością). Bo choć dla zamożniejszych ceny paliw może nie będą nie do przełknięcia, ale oni też kupują droższe samochody i wymieniają je – na nowe – znacznie częściej, niż my, mniej zamożni.
Co więcej – przy niedawnych wzrostach cen samochodów kwoty, jakie trzeba zapłacić za „spaliniaka” i za „elektryka” mocno się do siebie zbliżyły, a czasem wręcz zrównały. OK, elektryczne samochody zapewniają mniejszą funkcjonalność, ale dla wielu ludzi już teraz stanowią atrakcyjną alternatywę. Kolega odebrał właśnie jakieś elektryczne Audi. SUV-a. Realny zasięg w jego wydaniu (nie tylko w mieście) oscyluje w okolicach 500 km. Człowiek ma w domu fotowoltaikę, więc jeździ w praktyce za darmo. Zapłacił za ten samochód kwotę wyższą, ale niewiele wyższą, niż kilka lat temu za Audi Q5. Biorąc pod uwagę inflację w tym okresie, a także ogólny wzrost cen samochodów – można zaryzykować stwierdzenie, że zapłacił podobną kwotę, a może nawet nieco mniej. A jazda tym elektrycznym Audi może sprawić więcej przyjemności, choćby ze względu na ciszę. Jechałem tym samochodem – to ma sens. Mam wrażenie, że to ciekawszy model od jego dotychczasowego Q5.
Nowe samochody elektryczne, takie jak na przykład Renault Megane E-Tech Electric, to już zupełnie inne konstrukcje, niż auta sprzed choćby kilku lat. Konstruowane od początku jako „elektryki”, potrafiące w zaawansowany sposób zarządzać energię, bez trudu pokonują 300, 400, a czasem nawet więcej kilometrów. Ich ceny w porównaniu do „spaliniaków” też już tak bardzo nie szokują. Jeśli ziszczą się czarne przepowiednie o znaczących wzrostach cen ropy na rynkach światowych, sprzedaż samochodów elektrycznych może znacząco przyspieszyć. Nawet w konserwatywnej Polsce. Zwłaszcza, że jak wynika z zestawienia opublikowanego przez MOTOR, nawet u nas oferta samochodów z napędem elektrycznym jest już naprawdę szeroka.
Krzysztof Gregorczyk; zdjęcie: archiwum
Najnowsze komentarze