Jest taka stara anegdota o Stańczyku, królewskim błaźnie, która pokazuje, jak to my – Polacy znamy się… na wszystkim! Świetnie opisał ją Józef Ignacy Kraszewski w swoim „Skarbczyku”. Anegdota brzmi tak:
„U jednego z tych panów, którzy radzi przy biesiadzie pragnęli Stańczyka dla zabawy gości, zdarzyła się rozmowa, jakiego też stanu ludzi najwięcej na świecie. Każdy co innego mówił: ten krawców, ten szewców, ten innych rzemieślników. Stańczyk stojąc podle za czyimś krzesłem, odezwał się na to:
– Najwięcej jest lekarzów na świecie, ot, jeśli nie wierzycie waszmość, pokażę ich stu w Krakowie, w przeciągu trzech dni.
Aż którenś z przytomnych panów obróci się i ofiaruje zakład o sto złotych. Przyjmuje Stańczyk i tak się rozchodzą. Nazajutrz zawiązał sobie gębę i chodzi po mieście skrzywiony od jednego do drugiego. Pytają się:
– Co to ci Stańczyk? Czyś nie chory?
– Gęba mi opuchła – odpowiada – od strasznego bólu zębów.
Aż tu każdy dyktuje mu lekarstwo najpewniejsze od bólu zębów, co kto tylko umiał. Stańczyk miał kałamarz u pasa i kartę i spisywał doradców, tak ich już długi rejestr nazbierał. Nareszcie na trzeci dzień, jeszcze z zawiązaną gębą, przychodzi do owego pana.
– A co to ci Stańczyk? – powiada on.
– Straszliwie mnie zęby bolą.
– Ot, ja cię zaraz uleczę, poślij tylko do apteki po piretrum i chmielu w occie umoczywszy, płucz tym gębę.
Skłonił się trefniś, nic nie rzekłszy, aż gdy przyszła pora zakład rozwiązać i zebrali się wszyscy, on prosi, żeby mu wolno było czytać rejestr. Słuchają więc. Na przodzie położył tego, z którym się założył.
– A toż co? Albom ci ja lekarz?
– Przecieżeś mię waszmość na zęby lekarstwa nauczył.
Wszyscy w śmiech i sto złotych wygrał Stańczyk.”
Dzisiaj Stańczyk nie musiałby biegać po mieście z obwiązaną gębą. Wystarczyłoby, że napisałby na Facebooku’u, że np. boli go brzuch. Dostałby tysiące porad, i być może większość „fejsbukowych lekarzy” rekomendowałaby mu wódkę z pieprzem, ale jestem pewna, że receptur byłoby tysiące. Tylko czy dziś aby na pewno najwięcej jest lekarzy? Czy może jednak… znawców motoryzacji? Co usłyszałby dziś Stańczyk, gdyby przebiegł przez krakowski rynek i zadał przechodniom pytanie: jaki jest najlepszy samochód na świecie? Wszyscy odpowiedzieliby tak samo? Co by mu na takie pytanie napisano… na Facebooku?
Gdy rozmawiamy ze znajomymi o samochodach, prawie każdy ma jakieś ulubione auto, markę, model. Dla jednych jest to auto dzieciństwa. Te nie łatwo jest zresztą zachwalać, bo im jesteśmy starsi, tym trudniej znaleźć je na drogach. Po prostu przestają być produkowane. Ale miło pogawędzić np. o tym, kto jeszcze pamięta i ośmielił się zajrzeć do popielniczki w kanapie „Warszawy”, gdy jako pasażer siedział z tyłu tego polskiego „luksusowego” auta. Większość samochodów pamiętanych z dzieciństwa czy wczesnej młodości wspominamy zresztą ze względu na przeżyte z nimi przygody niż na komfort jazdy. Kolega opowiadał kiedyś „piękne” wspomnienie ze skodą, której niklowane ozdoby zerwała rogiem przechodząca przez szosę krowa. Wpadła przy tym w szał i z tą niklowaną ozdobą na rogu popędziła w pole. Za nią, porzuciwszy auto na poboczu, ojciec kolegi, pragnący odzyskać samochodową ozdobę, bo w końcu skoda kupiona była w Peweksie na talon. Ja do dziś wspominam jazdę maluchem w sześć osób. Nikt nikomu jednak nie wmówi, że taka jazda była wygodna, ani nawet, że „maluch” jest wygodniejszy od „Mini”, że o większych autach nie wspomnę.
Współcześnie ulubione przez nas auto często jest odzwierciedleniem stanu czegoś. Dla realistów – stanu finansów. Dla marzycieli – wyobraźni. Jedni lubią to, na co ich stać. Drudzy uwielbiają to, co są w stanie sobie wyobrazić, że mają. Bywa, że przyjmujemy jako swoją, motoryzacyjną opinię kogoś, kto jest dla nas autorytetem w tej dziedzinie. Oto jakiś wujek ciągle mówił, że np. mercedesy są super i my, pamiętni, że zawsze ów wujek miał rację, bo wszyscy liczyli się z jego zdaniem – przyjmujemy to zdanie, jak własne. Często nie sprawdzając nawet, jak się mają do tego przykładowego mercedesa inne marki. Z mercedesem jest zresztą tak, że weszło do obiegowego języka powiedzenie, że cos jest mercedesem pośród czegoś. (Niektórzy twierdzą, że komputer Apple jest mercedesem wśród innych komputerów.) A zarówno ze stereotypami negatywnymi trudno jest walczyć, jaki i polemizować z tymi pozytywnymi. Bo skoro od lat ktoś tak twierdzi? Tymczasem… nie na darmo mówili starożytni, że przyzwyczajenie jest drugą naturą. Warto spróbować się odzwyczajać, a nawet zmieniać przyzwyczajenia. Miło jest siedzieć 20 lat w tym samym spokojnym miejscu, ale jednak to podróże kształcą. A Kora cały czas śpiewa, że „podróżować jest bosko!”
Są też i tacy miłośnicy motoryzacji, w tym ja (ale też i mój syn), którym właściwie podoba się wszystko, co jeździ. Kolega Bigos, bohater pochodzącej z cyklu o Panu Samochodziku książki pt. „Niesamowity dwór” Zbigniewa Nienackiego, mawiał o wehikule: „Zabawny wozik. Byle się toczył.” Był z tych, którym, jest wszystko jedno, co auto ma pod maską. Podobnie z Melchiorem Wańkowiczem, o którym jest taka anegdota, że po powrocie do Polski z powojennej emigracji przez rok jeździł samochodem legitymując się amerykańskim prawem jazdy. Ale po roku, dokument stracił ważność i trzeba było pójść na egzamin. W głębokim PRL rzecz się miała i dzisiejszemu patronowi szkoły dziennikarskiej zadano pierwsze pytanie: „Jak działa mechanizm przyśpieszacza zapłonu?” Wańkowicz uśmiechnął się z wyższością i wyjaśnił: „Widzą państwo, w tym moim samochodzie, pod maska siedzi taki ogromny, czarny diabeł, którego ogon wchodzi do wnętrza samochodu w postaci pedału gazu. Jak ja mu na ten ogon nadepnę z całej siły, to auto mi spod tyłka po prostu się wyrywa.” Zapadła cisza. Wreszcie przewodniczący komisji orzekł: „Dziękujemy, bardzo dobra odpowiedź, więcej pytań nie mamy.”
Paradoksalnie większość użytkowników samochodów jest właśnie taka. Dlatego wielokrotnie dealerzy motoryzacyjni, z którymi rozmawiałam przyznawali, że cenią sobie opinie o samochodach, wygłaszane przez zwykłych ludzi, którzy patrzą na auto ze swojego indywidualnego punktu widzenia, a nawet nie znają się na silnikach, parametrach itd. Znawcy zawsze irytują. To z myślą o nich powstał w warsztatach samochodowych słynny „cennik”, w którym dwustuprocentową dopłatę stosuje się w przypadkach, w których klient „wie lepiej”, a trzystuprocentową, gdy „próbuje pomagać”. Ja znam się na autach o tyle, o ile jest mi to potrzebne. Jako kobieta, która lubi biżuterię, aczkolwiek nie obwiesza się nią, jak choinka, lubię francuskie auta, bo mają coś w sobie z klejnotów. Jest w nich i pewna elegancja i finezja i coś nie „srokowatego”, ale jednak przyciągającego oko. Lubię też auta włoskie, bo jest w nich pewne szaleństwo, które zawsze wprawia mnie w dobry humor. Posiadał je nawet nasz polski Fiat 126p (skrót zresztą oznaczał Fatalna Imitacja Automobilu Turystycznego 1-osobowego, 2-drzwiowego, 6-krotnie przepłaconego) oparty przecież na włoskiej licencji. Nikt mi bowiem nie powie, że nie jest szaleństwem, że taka mała puszka zmotoryzowała całą Polskę. Mam, i to nawet konstytucyjne, prawo do takiego a nie innego subiektywnego wyboru interesujących mnie samochodów. Tak, jak każdy ma prawo do lubienia jakichś gatunków filmowych, literackich czy stylów malarskich bądź muzycznych.
Moja mama powiadała kiedyś, że jednemu podoba się Kaśka drugiemu Maryśka. Co by było, gdyby wszystkim podobały się Kaski? Podejrzewam niestety masowe samobójstwa Marysiek. Na szczęście dla Marysiek świat jest bogaty w mężczyzn, a dzięki temu każda potwora znajdzie swego amatora. Bogaty jest też w lekarstwa, (że tak wrócę do Stańczyka-lekarza), ale również w auta. Gdyby była jedna prawda, że dobry jest jeden model samochodu – zapewne produkowano by na świecie tylko ten jeden. A że każdy ma inny gust, inne potrzebny, inne możliwości finansowe, więc produkowane są setki modeli aut. I tylko dlatego, że każdy ma ten odkryty przez Stańczyka kompleks lekarza, który dziś ewidentnie zmienił się w kompleks znawcy motoryzacji, powstają całe grupy ludzi, chcących za wszelką cenę przekonać do „swojego” typu „najlepszego auta”. To oni wszelkimi sposobami pragną narzucić innym swoje zdanie, jako jedyną obowiązującą prawdę. To oni każdego, kto uważa inaczej, najchętniej wysłaliby z tym jego „ulubionym autem” – na… złomowisko.
W dzieciństwie zaczytywałam się książką Eleanor H. Porter o „Pollyannie”. Oto jej bohaterka – sierota, trafia pewnego dnia do bogatej ciotki, zgorzkniałej starej panny. Sama Polyanna jest bardzo pogodna, bo… gra w specjalną grę, która polega na tym, by we wszystkim co nas spotyka znaleźć powód do zadowolenia. Im trudniejsza sytuacja i trudniej znaleźć powód do radości, tym większa radość, gdy się go w końcu znalazło. Ta zabawa pozwala przetrwać Polyannie najgorsze chwile, kiedy to wskutek wypadku samochodowego traci władzę w nogach. Gra pomaga zmienić się ciotce i całemu otoczeniu bohaterki. Od zawsze gram w grę Polyanny. Dla mnie nie jest to trudne, bo jako wrodzona optymistka, wychowywana w pozytywnym nastawieniu do świata, dla której szklanka jest zawsze do połowy pełna, a ludzie zawsze wydają się dobrzy i sympatyczni, zachwycam się wszystkim, aczkolwiek staram, by plusy nie przesłaniały minusów.
Tym zresztą kieruję się np. w swoich „babskich testach”. oceniam wg. własnego uznania, zwracając uwagę na to, co jest ważne dla mnie. Cieszy mnie każdy samochód, bo jedzie! Cieszy mnie tym bardziej, gdy jedzie tak, jakbym chciała. Cieszy, gdy spełnia wszystkie moje zachcianki i pieści oko. Gdy zepsuje się, cieszę się, że nie na trasie. Gdy na trasie, cieszę się, że nie w zimie, gdy w zimie, cieszę się, że nie wtedy, kiedy jestem chora itd. Myślę, że takim, jak ja, jest łatwiej żyć. Częściej się uśmiecham. I tego ostatniego życzę wszystkim czytelnikom. Także tym zgorzkniałym, którzy zaglądają tu z agresją i uporczywą myślą, którym kijem uderzyć autorów artykułów. Cieszę się z wami, że zawsze jakiś znajdujecie.
Najnowsze komentarze