Parafrazując starą piosenkę Majki Jeżowskiej zabieram głos w sprawie, o której poprawność polityczna zwykle nie pozwala dyskutować, ale mnie osobiście drażni. A że lubimy czasem na naszym wortalu wsadzić kij w mrowisko, więc nadszedł czas na kolejne tego typu wydarzenie ;-)
Sieć drogowa jest w naszym kraju taka, jaka jest. Niby się z roku na rok coś tam poprawia, po każdej zimie się pogarsza, generalnie narzekać wciąż mamy na co i pewnie się to szybko nie zmieni. Nawet, gdy jakimś cudem będziemy mieli już znakomite drogi, bowiem Polak narzekać musi i basta.
Ja też postanowiłem sobie ponarzekać, ale podejrzewam, że przynajmniej część z Was przyłączy się do mojego głosu. Guzik z tego wprawdzie będzie, bo zmiana prawa na sensowne w tym kraju niemal się nie zdarza, ale warto chyba zaprezentować punkt widzenia, który dla wielu jest zrozumiały, a do niektórych może po tej publikacji coś trafi.
Europa, która przeprasza wszystkich za to, że wciąż istnieje, kombinuje na wszelkie możliwe sposoby, jak to zrobić, żeby utrudnić nam życie. Nie widzą niczego głupiego w pomysłach ograniczających prędkość w terenie zabudowanym do 30 km/h. Oznaczałoby to, że w Polsce przez połowę dystansu trasy liczącej ponad 50 km poruszalibyśmy się w tempie rowerów, które musiałyby na podstawie tychże przepisów zwalniać. Po prostu u nas jadąc krajówką co chwilę wpada się w teren zabudowany, jakże często pilnowany przez fotoradar lub choćby jego atrapę. Rozumiałbym ograniczenie takowe (do 30 km/h) w dużych miastach, gdzie z uwagi na korki i tak często jeździ się wcale nie szybciej, ale to i tak wariactwo! Jadąc wolniej zaczynacie się bowiem rozglądać, rozpraszacie się, i o stłuczkę korkującą miasto dużo łatwiej, niż przy prędkościach, jakie rozwijamy dzisiaj.
Zgodziłbym się na te 30 km/h na drogach osiedlowych, gdzie i tak zwykle jeździ się wolno, a miejskich ścigaczy nierzadko i tak ograniczają progi zwalniające (skutecznie wydłużające też czas pogotowiu ratunkowemu lub straży pożarnej), ale nie na arteriach przecinających obszar zabudowany. Co więcej – swego czasu postulowałem już zwiększenie prędkości na terenach zabudowanych, ale po wprowadzeniu pewnych zmian w infrastrukturze drogowej.
Dziś jednak nie o prędkości chciałem, a na pewno nie bezpośrednio. Temat moich rozważań jest zaś bardzo aktualny, bowiem mamy jesień, już nie „złotą polską”, tylko zimną i pochmurną, kiedy wcześnie i na długo zapada zmrok. A że Polacy uwielbiają się ubierać na ciemno, szaro-buro z elementami czerni, i za nic mają i swoje bezpieczeństwo, i przepisy wszelakie, więc niejeden rodak stwarza zagrożenie.
Niedawno w radiowej Trójce był program, podczas którego zadzwonił do studia jeden ze słuchaczy i zaproponował, by zdjąć pełną odpowiedzialność z kierowców, którzy spowodowali wypadek z pieszym nie posiadającym odblasków. Ja bywam radykalny w swoich sądach i ocenach, ale proponowałbym takie zasady: kierowca jest z marszu uznany za niewinnego, jeżeli dochodzi do wypadku z pieszym, rowerzystą, pojazdem rolniczym itp., który nie jest oświetlony (w przypadku pieszych – nie ma elementów odblaskowych), a porusza się po drodze biegnącej poza terenem zabudowanym. W przypadku pieszych dorzuciłbym jeszcze ograniczenie, że porusza się on niewłaściwą stroną drogi, ale jednocześnie jeśli wzdłuż tejże drogi jest chodnik – nawet na terenie zabudowanym – to każde wtargnięcie takiego nieoznakowanego pieszego na szosę przesądzałoby o jego winie.
Mam po prostu dosyć myślenia za wszystkich. Ludzie łażą po drogach, jak pozbawieni mózgu (bo rozumu, to nie mają na pewno), plączą się po drodze nawet wtedy, gdy mają do dyspozycji chodniki, a ja mam na nich uważać i „dostosowywać prędkość do warunków”. No sorry, ale drogi są dla pojazdów, a nie dla pieszych. Człowiek chodzący po drodze jest na niej intruzem dokładnie na takich samych zasadach, jak samochód na chodniku. Czemu zawsze to na nas, kierowców, spada odpowiedzialność? Wszak to my płacimy za budowę dróg i ich utrzymanie, więc są to obiekty nasze. Pieszy nie płaci, nie ma OC, niech więc spada z szosy na chodnik, a jeśli chodnika nie ma, to niech korzysta z drogi tak, jak mu to prawo wyznaczyło, a nie jak cielę. Skończmy ze zrzucaniem odpowiedzialności na kierowców, kiedy faktyczna wina tak często leży po stronie pieszych!
Nie tak dawno jadąc ulicą, przy której mieszkam, miałem ciekawe zdarzenie. Oczywiście teren zabudowany, ulica lokalna, ograniczenie prędkości różne – w niektórych miejscach standard (50 km/h), w innych tylko 40 km/h), a przy paru progach zwalniających tylko 20 km/h. I bardzo dobrze, bo uliczka to w tych miejscach wąska, z licznymi ogrodzeniami w jej skrajni, z wieloma wyjazdami z posesji. Generalnie trzeba uważać. Dodatkowo przy uliczce nie ma chodnika, bo zwyczajnie by się nie zmieścił – nie ma nań miejsca. Chodzą więc po tej uliczce i piesi, do czego mają prawo. Ale jadąc, że podejmę przerwany koniecznością wyjaśnienia realiów wątek, tą drogą, być może nawet z lekkim przekroczeniem prędkości (może 50 km/h w miejscu, gdzie było 40 km/h, a może i tego przekroczenia nie było) natknąłem się na parę z psem idącą tą drogą. Pani i pies nie zareagowali, ale pan zaczął się zachowywać dziwnie, zaczął machać w moim kierunku, i nie były to, bynajmniej, gesty pozdrowienia, czy inny wyraz sympatii. Pan zdecydowanie wyglądał na zirytowanego (delikatnie mówiąc) i żałuję po dziś dzień, ze się spieszyłem (jak zwykle zresztą), bo jestem ogólnie dość zajętym człowiekiem. Żałuję, bo chętnie bym się zatrzymał i zapytał, czy pan ów sobie czegoś życzy, a potem zmieszałbym go z błotem.
Jechałem w miejscu, w którym jechać mi wolno. Droga, to miejsce dla pojazdów. Pan poruszał się pieszo po moim terenie – terenie zmotoryzowanego, musiał więc przyjąć moje zasady. Jeśli nawet (a nie jestem o tym przekonany) przekroczyłem prędkość, to po pierwsze nieznacznie, a po drugie pan ów wiedzieć tego nie mógł – żadnym urządzeniem pomiarowym nie dysponował. Niech więc spada na drzewo banany prostować, że sięgnę po cytat klasyka z jednego z filmów o poruczniku Borewiczu. Pan się może odwołać przez okno, bo był na moim terenie. Jego agresja była więc tyleż warta, co zeszłoroczny śnieg.
Jako kierowca mam dosyć ciągłego ograniczania naszych praw przy jednoczesnym zwiększaniu naszych obciążeń. Coraz więcej kasy się z nas wyciąga przy każdej okazji, i coraz więcej nam się zakazuje, bądź nakazuje. Tak dalej być nie może. To nie samochody w największym stopniu są odpowiedzialne za dziurę ozonową, nie samochody są jedyną przyczyną wypadków z udziałem pieszych (niewidocznych, pijanych, łażących, jak po polu), nie samochody odpowiadają za deflorację córki pani Gieni. Skończmy wreszcie z tym obarczaniem samochodów wszystkimi plagami, zawinionymi, czy niezawinionymi. Nie chcę być chłopcem do bicia przy każdej okazji.
Jestem człowiekiem, który po mieście nie jeździ przesadnie szybko, a zwalnia jeszcze bardziej w miejscach szczególnie niebezpiecznych. Jako ojciec dwóch córek i zaangażowany działacz struktur szkolnych (wieloletni już przewodniczący Rady Rodziców) mam na uwadze bezpieczeństwo dzieci i młodzieży. I gotów jestem podpisać się wszystkimi czterema rękami pod projektem postawienia fotoradaru przy każdej szkole leżącej w pobliżu drogi. Ale nie zgodzę się nigdy, by kierowca był co najmniej podejrzany w sytuacji, gdy brał udział w wypadku z udziałem pieszego, gdy do nieszczęścia doszło poza terenem zabudowanym, a pieszy nie był widoczny, lazł drogą, po niewłaściwej stronie i może był jeszcze „po spożyciu”. Bo to ów pieszy sam prosił się o nieszczęście. Skończmy ze stawianiem kierowców pod pręgierzem przy każdej okazji – przecież wszyscy użytkownicy dróg powinni mieć równe prawa. A gdy ktoś ma z natury mniejsze szanse (jak pieszy) wykazać się powinien chociaż cieniem myślenia i instynktu samozachowawczego.
Ograniczanie prędkości nic tu nie da. Będziemy jeździć bardzo wolno, ale jeśli durny człowiek nagle wtargnie na jezdnię, to kierowca samochodu nie ma nawet cienia szansy, żeby się zatrzymać w miejscu. Pieszy dozna zapewne obrażeń, mniejszych, czy większych, ale bez nich się nie obejdzie. Nawet, gdy będziemy jechać 30 km/h. Niech więc ów pieszy ponosi odpowiedzialność za swoje czyny, bo ja takowej odpowiedzialności za wszystkich brać na swoje barki nie zamierzam.
Drogi są dla pojazdów. Każdy, kto na drodze się znajduje, musi przestrzegać pewnych zasad. Jeśli się do nich dostosować nie potrafi, bądź nie chce – jego problem. Skończmy więc z wprowadzaniem kolejnych ograniczeń i utrudnień dla samochodów, bo jak tak dalej pójdzie, to będzie, jak za wczesnego socjalizmu – jeździć będą tylko dygnitarze i dwa razy dziennie autobusy.
A przecież socjalizm podobno był zły…
Krzysztof Gregorczyk
Najnowsze komentarze