Czemu niektórzy dziennikarze biorą się za motoryzację? Czemu zamiast pisać recenzje filmów (na tym podobno znają się wszyscy) lub przepisy kulinarne (to z kolei jest podobno tak banalne, jak parzenie herbaty ekspresowej) zajmują się motoryzacją? Jak twierdzi stugębna plotka, robią to, dlatego, że nic innego nie potrafią tylko… prowadzić samochód. Oczywiście to żart. Przyznam jednak, że ilekroć ktoś z moich znajomych robi prawo jazdy i drży ze strachu, że nie zda, podpowiadam, by przyjrzał się twarzom niektórych kierowców. Co drugi wygląda tak, jakby nie potrafił do trzech zliczyć, a egzamin najwyraźniej jakoś zdał, bo przecież jeździ.
Polskie środowisko dziennikarzy motoryzacyjnych nie jest duże. Liczy góra sto osób (tak twierdzą niektórzy), choć oczywiście zależy, jak kto liczy i jakie sobie kryterium stawia. Ja siebie do dziennikarzy motoryzacyjnych nie zaliczam, ale ktoś może mnie zaliczyć, bo w końcu, czasem coś skrobnę o samochodach. A na dodatek od dziecka chciałam prowadzić samochód, zaś prawo jazdy zrobiłam, bo po nocach śniło mi się, że kradnę ojcu malucha i jeżdżę nim po mieście bez prawka. No i za kierownicą psychicznie odpoczywam. Może więc jednak jestem „Pani Samochodzik”?
Faktem jest, że z roku na rok przybywa ludzi piszących o motoryzacji. Dzieje się tak dlatego, że rozrasta się blogosfera. I tak, jak zwiększa się liczba blogów, których autorzy piszą o książkach, filmach, modzie (szafiarki), czy o gotowaniu, tak i jak grzyby po deszczu wyrastają blogi motoryzacyjne. Dla dystrybutorów aut, bloger to też ważny opiniodawca. Ja jednak nie chciałam zajmować się blogerami. Ci zresztą często pobierają pieniądze od dystrybutorów za przeprowadzanie testów aut. (Tak, jak piszący o modzie za pokazywanie ciuchów.) Taki barter. Blogerzy motoryzacyjni często nie tylko dostają auto do testu, ale też i maja płacone za częste i dobre pisanie o samochodzie, bo traktowane to jest po prostu, jak artykuł sponsorowany. To zresztą powoduje, że ci dziennikarze, którzy nie piszą na zamówienie koncernu produkującego, a ich teksty nie są artykułami sponsorowanymi, ale pisanymi dla ludzi, na przetestowanie auta muszą czekać w kolejce. Pierwszeństwo bowiem – zdarza się – ma bloger-lizus-bałwochwalca.
Wolałam, więc skupić się na dziennikarzach z tzw. prawdziwych redakcji. Jak dotrzeć do tych kilku żurnalistów z górnej półki? Tych najważniejszych albo najpłodniejszych? Tych, z których zdaniem liczą się fani motoryzacji? Jak podpytać o ich pracę? Jak zadać pytania? Czy to zawód czy pasja? Czy ci ludzie mają swoje ulubione marki? Czy może tak, jak ja – wyznają zasadę kolegi Bigosa z „Pana Samochodzika”, który zwykł był mawiać: „zabawny wozik. Byle się toczył”? No i przede wszystkim… czy udaje się im (ich zdaniem) być obiektywnymi dziennikarzami, czy może zwyczajnie po ludzku zdarza się, że oceniają auta poprzez swoje prywatne widzimisię?
W życiu stawałam przed różnymi dziennikarskimi zadaniami. Niektóre wydawały mi się trudne, jak np. znalezienie odpowiedzi na pytanie, czy naprawdę pan, o którym zrobiłam reportaż i po którym płakała pewna pani twierdząc, że to jej mąż był za życia… księdzem? A jednak szybko ustaliłam, że mąż był tez księdzem i reportaż powstał. Miałam też zadania banalne, jak przepytać mieszkańców Warszawy o piosenki, które im się kojarzą ze stolicą. I szybko okazało się, że to wcale takie proste nie jest, bo społeczeństwu słoń na ucho nadepnął i nikt mi nic nie chciał śpiewać.
Z motoryzacją jest podobnie, jak z tymi piosenkami o Warszawie. Dziennikarze motoryzacyjni są, ale tak, jak Warszawiacy nie chcą śpiewać, tak i oni nie chcą mówić o swoim zawodzie. Powód? Ba! Chciałabym wiedzieć, bo wyobraźnia podpowiada mi wiele możliwych przyczyn. Zwłaszcza, że padła nawet odpowiedź, że dla portalu francuskie.pl jeden pan wypowiadać się nie będzie. Dlaczego? Nie wiem. Mogę się domyślać i w tym domyśle popełniać błędy, bo nacisk położony na nazwę portalu sugeruje, że coś z nazwą jest nie tak. Czyżby się komuś kojarzył z miłością francuską? Hm. Toż to chyba świntuch jakiś jest, a nie dziennikarz motoryzacyjny! Spiskowych teorii snuć nie chcę, bo to nie mój styl.
Wśród tych, których chciałam podpytać byli zarówno dziennikarze radiowi, jak i telewizyjni, no i rzecz jasna prasowi. Do wielu z nich zdobycie telefonu graniczyło z cudem, bo przecież redakcja nie może mi go podać, bo „jest ustawa o ochronie danych osobowych”, a przekazanie mojego telefonu danemu dziennikarzowi jest dla wielu redakcji chyba zbyt skomplikowane. Dzwoniłam więc uparcie i…. Bezskutecznie. Pisałam listy na ogólne adresy redakcyjne. Rozmawiałam osobiście z zaledwie kilkunastoma. Na udzielnie odpowiedzi zgodziło się kilku, a w ostatecznym rozrachunku porozmawiałam z dwoma, którzy zgodzili się na rozmowę z podaniem nazwisk. Reszta mówiła ogólnie i prosiła o anonimowość, a na odpowiedzi od pozostałych cały czas czekam. Ponieważ obawiam się, że z tym czekaniem będzie, jak ze szkieletem blondynki w szafie, która została zwyciężczynią ubiegłorocznej zabawy w chowanego, więc… siadłam piszę i myślę. Ładny bilans – prawda? Przyznaję się tylko bez bicia, że nie dzwoniłam do Państwa Zientarskich, czyli tak zwanych „Odjechanych” z Antyradia. Pozwoliłam tu sobie na kompletny brak dziennikarskiego obiektywizmu. Jest to niestety audycja, której wyjątkowo nie znoszę i traktuję, jako absolutnie nieprzydatną ludziom lubiącym motoryzację, a nawet wręcz przeszkadzającą w słuchaniu radia tym, którzy motoryzacji nie lubią lub w najlepszym wypadku im ona wisi. (Na marginesie dodam, że przez wiele miesięcy myślałam, że w swojej negatywnej ocenie Zientarskich jestem odosobniona, a tu ostatnio przy okazji wielkiej obronnych słuchaczy Antyradia programu Pawła Lorocha „Gastrofaza”, okazało się, że Zientarscy mają masę antyfanów. To mnie uspokoiło. Uspokoiło też moje sumienie. Nie ja jedna uważam „Odjechanych” za motoryzacyjnie przejechanych lub rozjechanych.)
W każdym razie na polu walki zostali z odsłonięta przyłbicą…. Jacek Balkan z radia TOK FM i kilku innych mediów oraz Marcin Klonowski z tygodnika Motor.
Panowie są tak różni, jak różne są media, które reprezentują i różne jest ich podejście do motoryzacji. Rozmowa z nimi (a także z tymi proszącymi o anonimowość) może jednak powiedzieć sporo o kondycji polskiego dziennikarstwa motoryzacyjnego. Marcin Klonowski, jak sam wyznaje, z dziennikarstwem motoryzacyjnym zetknął się na studiach na Politechnice, gdzie jak sam mówi „studiował samochody”. A Jacek Balkan, który z wykształcenia jest muzykiem, po prostu od zawsze lubił poza fortepianem i saksofonem „grzebanie” w samochodzie.
Obaj panowie twierdzą, że dziennikarstwo motoryzacyjne to ciężki kawałek chleba i… odpowiedzialność. Cóż… pisanie o rzeczach prawdziwych, a do takich należą samochody, jest odpowiedzialne. Ktoś potem bierze z tego wiedzę. Wszystko trzeba więc dokładnie sprawdzić zanim poda się do publicznej wiadomości. Jacek Balkan słusznie zresztą zauważył, że samochód jest drugim po mieszkaniu towarem, którego kupno dla każdej rodziny jest wydarzeniem.
Marcin Klonowski, który specjalizuje się w tekstach poradniczych mówi, że pisze te teksty od ponad 10 lat i „gdy policzy się, że mamy średnio 50 numerów gazety rocznie, to daje 500 tekstów poradniczych. O czym mam pisać, by się nie powtarzać? Trudno znaleźć nowy temat na porady. I jak znajdę to uważam, ze sprostałem wyzwaniu.” Przyznaje też, że najtrudniej pisać mu tekst, kiedy „auto jest przewidywalne.” Tak jest w przypadku skody. Jak pisać tekst, by był ciekawy?
Obaj panowie twierdzą, że bycie obiektywnym dziennikarzem motoryzacyjnym jest trudne, ale nie niemożliwe. Marcin Klonowski przyznaje jednak, że gdy w jakimś samochodzie w kolejnych modelach, jakieś ewidentnie złe rozwiązanie techniczne jest powielane, a wielu dziennikarzy o tym pisze, to on fakt, że nikt tego nie zmienia odbiera, jako brak szacunku do konsumenta i traci serce do takiego samochodu. Jednak w rozmowie ze mną nie potrafił podać konkretnego przykładu. Przyznał, że po tylu latach pracy w zawodzie, wezwany przeze mnie do motoryzacyjnej tablicy – ma pustkę w głowie. Obaj panowie nie odczuwają żadnych nacisków ze strony swoich szefów. Nikt nie każe im mówić czy pisać źle o jakimś samochodzie. Szefowie mają jedno wspólne życzenie. Proszą, by to, co robią ich dziennikarze – było ciekawie. Dlatego zarówno Balkan, jak i Klonowski przyznają, że piszą i mówią o tym, o czym chcą. „Być może są tacy, którzy piszą dobrze o jakichś samochodach, bo pewnie za to im płacą i ktoś, być może reklamodawca, naciska, ale ja akurat do takich dziennikarzy nie należę” – mówi Marcin Klonowski. A mnie przed oczami stają oczywiście motoryzacyjni blogerzy, bo oni pierwsi mi się nasuwają, gdy myślę o pisaniu dobrze na zamówienie producenta. Klonowski podkreśla też, że testowanie samochodów i pisanie o tym, jak wypadły jest łatwiejszym zadaniem dziennikarskim, bo po prostu tekst dyktuje życie i doznania kierowcy w czasie testu. W przypadku tekstu poradniczego nie jest już tak różowo.
Jacek Balkan jest zdecydowanie rozmowniejszy. Jako mechanik samochodowy z zamiłowania, którego poboczna działalność to dostarczanie samochodów do filmów i seriali, przyznaje, że sam wiele aut naprawia. „Od małego grzebię przy aucie” – dodaje (przyznając, że jak zaczął to „grzebanie” to miał 13 lat), a mnie przed oczami staje stary kawał, w którym rozmawiają dwie kury o kogucie. „Gdzie stary?” – Pyta jedna. „A poszedł pogrzebać przy samochodzie” – odpowiada druga. Jacek Balkan przyznaje, że przy autach grzebie często i dlatego jak mówi, irytują go powtarzane jak mantra opinie o różnych autach. Że jakieś tam są świetne, a inne do bani. Buntuje się przeciwko twierdzeniu, że np. FIATy są kiepskie. (Ja to ciągle słyszę od różnych kolegów, dla których FIAT to nie samochód.) Balkan opowiada, że gdy dostarcza auta do seriali, to często wynikają potrzeby dokonania drobnych napraw. Te stara się wykonywać sam. „Ludzie nie zdaja sobie sprawy z tego, jak doskonale są zaprojektowane fiaty w ostatnich 6-7 latach – opowiada i dodaje: – Jak doskonale wykonane są elementy, jak są precyzyjne.” Podaje też konkretny przykład. „Wyjęcie maglownicy z FIATa Panda to półtorej godziny, a z Opla to cały dzień się zejdzie i wykonanie tego w warunkach amatorskich jest raczej niemożliwe.” Balkan sam o sobie mówi, ze w przeciwieństwie do wielu dziennikarzy motoryzacyjnych, ma ten komfort, że samochody, o których mówi rozbiera bardzo często. Dlatego ma szersze spojrzenie na auta. Dlatego twierdzi, że generalizowanie, to coś najgorszego, co się może zdarzyć dziennikarzowi motoryzacyjnemu.
Cóż… coś w tym jest. W końcu nie ma samochodów idealnych dla każdego. Mnie nie interesują auta sportowe, choć, jak już kiedyś przewrotnie pisałam, gdy będę bardzo stara (tak po 80-tce) chętnie zafunduję sobie jakiś sportowy, dwumiejscowy kabriolet, by wlec się nim 40 na godzinę i doprowadzać do szału 20-latków.
Faktem jest, że coś może mam się podobać, a życie wymusza kupowanie czegoś zupełnie innego. Balkan słusznie zauważa, że może ktoś lubić sportowe auta, ale posiadanie licznej rodziny wymusi na nim kupno Vana. O kupnie samochodu decydują, bowiem różne czynniki. Przede wszystkim portfel. Wszystkie samochody składają się z wad i zalet i to, co, dla kogoś jest wadą, a co zaletą to sprawa indywidulana.
Praca dziennikarzy motoryzacyjnych jest wbrew pozorom niezwykle ważna dla producentów i użytkowników aut. To pierwsi testerzy samochodów. Gdy w swoich dziennikarskich tekstach wymieniają wady auta, producent ma szanse poprawić je w kolejnych wersjach modelu. Użytkownik i potencjalny klient ma z kolei szansę poczytać, co na ten temat sądzą ci, którzy nie jednym już autem jeździli.
Oczywiście zdarzają się auta, o których pisać źle nie można lub jest to trudne, bo po prostu najzwyczajniej w świecie ich dystrybutorzy, jak małe dzieci, obrażają się. Jacek Balkan wspomina, że 9 lat temu dostał pewne auto do testu z tekstem, że, jeśli się samochód nie spodoba, to będzie ostatnim, bo wtedy nie dostanie do testów już nic od tego dystrybutora.
„Skończyło się to tak – mówi Balkan, – że przez wiele miesięcy przytaczaliśmy tę rozmowę na antenie w TOK FM, choć nawet były naciski ze strony dystrybutora na redakcję i groźby wycofania reklam. Myślę jednak, że fakt, że zachowaliśmy się wtedy tak, jak się zachowaliśmy i upubliczniliśmy tę historię spowodował, że nigdy więcej żaden dystrybutor takich sugestii już nie miał.”
Obrażalskim okazał się też polski dystrybutor Jaguara. Balkan wspomina, jak w audycji skrytykował Jaguara XJ. Samochód mu się nie spodobał. „Wytknęliśmy cala masę błędów, niedoskonałości i mnóstwo takich dróg na skróty, jak chińska elektronika – mówi. – Opowiedzieliśmy o tym i… Jaguar się obraził.” Ponieważ Balkan napisał jeszcze artykuł o tymże Jaguarze do „Wprost”, więc również redakcja tygodnika odbierała telefony od polskiego przedstawiciela producenta. Balkan mówi, że w tej sytuacji Jaguar sam sobie strzelił w stopę. Nie zwrócił uwagi, że w tej samej audycji, w której skrytykował Jaguara XJ pochwalił drugi model tej marki. Producent skupił się tylko na negatywnej opinii o modelu XJ.
Redakcje pism motoryzacyjnych płacą swoim dziennikarzom za szczere ocenianie tego, co zdaniem zatrudnianych przez nie dziennikarzy jest dobre, a co złe. Bo tak naprawdę liczy się przecież odbiorca, czyli słuchacz, czytelnik, widz. Liczy się poczytność, słuchalność i oglądalność. A ta jest wysoka, gdy czytany, słuchany lub oglądany produkt (audycja, artykuł, program) jest dla odbiorcy wiarygodny. Większość firm produkujących auta ma tego świadomość. Pewnie, dlatego niektóre starają się przypodobać dziennikarzom, ale są takie, które te dobre opinie starają się wymusić dziwnymi zapisami w umowach spisywanych podczas dawania aut do testów. Są marki, które wprowadzają na przykład zapis, że to firma zdecyduje, czy w chwili, gdy dojdzie do jakiejś kraksy (nawet nie z winy testującego), koszty naprawy auta poniesie firma z auto-casco samochodu, czy zapłaci za to testujący auto dziennikarz. Z mojego punktu widzenia byłby to dramat. Podejrzewam, że gdybym rozbiła Land Rovera musiałabym sprzedać dom po prababce, a może i tego byłoby mało. A w Polsce nie można ogłosić bankructwa.
Błędy? Jakie błędy mogą popełnić dziennikarze motoryzacyjni? Teoretycznie różne. Zwłaszcza, że przecież nie myli się ten, kto nic nie robi. W prasie zdarzają się literówki, na antenie radia zdarzają się przejęzyczenia, szczególnie, gdy program jest na żywo. Zdarzają się też palnięte nieopatrznie słowa. Jacek Balkan wspomina, że w jednej z audycji patrzył na wyniki sprzedaży aut pewnej firmy. Były gorsze niż dwa lata temu. Powiedział więc, że nie zdziwiłby się, gdyby producenci wycofali się z polskiego rynku.
„Okazało się, że to było po prostu nieodpowiedzialne – wyznaje ze skruchą. – Zadzwoniono do nas z pytaniem, czy wiemy coś, czego polski przedstawiciel producenta nie wie? Czy może firma bankrutuje? A my mamy jakieś przecieki. Byliśmy bezmyślni mówiąc takie coś na antenie. Niechcący stworzyliśmy plotkę, przez którą ktoś nie mógł spać.”
Dla dziennikarzy motoryzacyjnych najważniejszy jest kontakt z odbiorcą jego dziennikarskich materiałów. Wszyscy zgodnie przyznają: Jeśli czytelnik, słuchacz, widz liczy się z ich zdaniem, pyta o radę, dziękuje za artykuły, audycje, programy to dziennikarz wie, że spełnia swoje zadanie. Bo w końcu to, co się robi, gdy się jest dziennikarzem motoryzacyjnym, robi się z pasji i dla przyjemności, ale też i po to, by inni, którzy nie mają takich możliwości, jakie stwarza fakt bycia dziennikarzem, mogli skorzystać z rad i łatwiej im było podjąć decyzję, czy to auto, o którym tyle się mówi kupić, czy może jednak nie. Jeździ się samochodami dla siebie, ale pisze i mówi o nich – dla innych.
Najnowsze komentarze