Raz wiozłam dwie modnisie na dyskotekę. Jedna postanowiła robić make-up na przednim siedzeniu. Było, na co popatrzeć. Cały czas czekałam, kiedy wyjdzie szminką poza wargi. Oczywiście wyszła. Wiozłam babcie do kościoła, pana do pracy, panią do urzędu gminy i tak dalej… Nasłuchałam się życiorysów, historii prawdziwych, szpanerskich zmyśleń, (kogo to ja nie znam, proszę pani) i miejsko-wiejskich legend.
Najbardziej jednak wspominam, jak wiele lat temu, w ulewny deszcz (jak nie przymierzając te ostatnie) na trasie Warszawa-Urle (droga przez Tłuszcz) zabrałam maluchem trzech przemoczonych facetów w garniturach z wielkim wieńcem żałobnym. Stali na przystanku, deszcz lał jak z cebra. Woda ciekła im strumieniami po twarzach, a wiatr tarmosił wieniec. Zatrzymałam się oferując pomoc. Jakoś wcisnęli się do środka. Z wieńcem wprawdzie był kłopot, bo zasłaniał widoczność z tyłu, ale postanowiłam jechać bardzo wolniutko. No i tak jedziemy. Tego, ze na pogrzeb, panowie mówić nie musieli. Wieniec mówił za nich. Miny mieli grobowe. A jednak w połowie drogi jeden chrząknął i spytał:
– Nie bała się pani tak nas trzech zabrać na raz?
– Gdyby nie lał deszcz, panowie nie mieli smutnych min i wieńca, to bym was nie wzięła – odparłam.
– A może to tylko kamuflaż? – Spytał jeden z nich. Może my złodzieje i bandyci.
– Panowie! Ten wieniec wart więcej niż mój maluch – odparłam. – A o morderstwie za pomocą wieńca jeszcze nie słyszałam.
Pan pokiwał smętnie głową. Dość szybko dojechaliśmy przed wiejski cmentarzyk, panowie wysiedli, zabrali wieniec i poszli na pogrzeb. I tylko w aucie jeszcze przez kilka dni walała się ułamana gałązka – jedyny widomy znak, ze maluch był w stanie pomieścić 4 osoby z wieńcem. A wtedy ja w myślach i wyobraźni snułam straszne historie o morderstwie popełnionym w maluchu za pomocą wieńca. Tylko żaden rozsądny motyw (poza banalnym gwałtem) nie był mi w stanie przyjść do głowy…
Najnowsze komentarze