Uwielbiam polski styl jazdy. Jeśli na drugiej nitce ruchu jest wypadek, to większość kierowców musi koniecznie sporo zwolnić i dokładnie przyjrzeć się, co się stało. Do pomocy chętnych jakoś nie ma, ale do obserwacji – jak najbardziej.
Piątkowe popołudnie, wyjazd ze stolicy w stronę Łodzi. Kilkadziesiąt kilometrów za Warszawą nawigacja pokazuje ogromny korek na obu pasach. Co się stało? Najwyraźniej coś poważnego. Samochód powoli toczy się w gęstniejącym ruchu aż w końcu jest miejsce zdarzenia. Na obu jezdniach korek aż miło, ale wypadek tylko na jednej, tej w stronę Warszawy. Zderzyły się trzy auta, nie wygląda na to, żeby było to coś poważnego – poza stratami materialnymi. Nie przeszkadza to kierowcom jadącym w drugą stronę mocno zwolnić, bo przecież trzy rozbite auta to widok rzadki, niezwykły, niesamowity wręcz.
Efekt? Momentalnie, przy tak gęstym ruchu, tworzy się korek. Ale nikt się nie zatrzymuje, nikt nie pomaga. Ludzie tylko się patrzą, zwalniają przy stłuczce maksymalnie. Nic nie można zrobić – trzeba czekać, aż przejedzie się dalej. Mijając wypadek nagle przyciskają gaz do dechy, jakby mijana „atrakcja” nie miała już żadnego znaczenia.
Jakąś taką mamy naturę, że trzeba się pogapić. Nie można przejechać obojętnie. Jeden z drugim nie pomyśli, że jego decyzja o zahamowaniu w tym miejscu wywołuje daleko idące skutki wiele kilometrów dalej a w ogólnym rozrachunku może być niebezpieczna, w końcu ktoś się zagapi (bo akurat patrzy w komórkę) i w gęstniejący korek wjedzie i kolejne nieszczęście gotowe. Jakby nie było połączenia o przyczynach, skutkach i możliwych konsekwencjach.
Korki powstają gdy płynny zwykle ruch ulega zakłóceniom – tu zwolnisz, zwolnią inni – i trochę jak efekt domina – ruch zwalnia na ogromnym odcinku. Gdyby w miejscu zdarzenia ludzie nie zwalniali do 5-10 km/h problemu by nie było a tak cała samochodowa stolica, próbująca uciec do domu na weekend w piątek, miała problem. Ile nerwów potracono, ile mięsa powrzucano w przestrzeń, nie zliczy nikt… Ot, polskie drogi.
Najnowsze komentarze