Nie dalej, jak miesiąc temu wybrałam się z kumplem na dokumentację do jego książki do powiatu węgrowskiego. Przygody mieliśmy zupełnie nie motoryzacyjne za jednym wyjątkiem. Kumpel, który prawo jazdy jedynie widział u kogoś w portfelu, miał nieprzemożną chęć dyrygowania mną – bądź co bądź kierowcą z przeszło dwudziestoletnim stażem. I tak co i rusz wskazywał mi drogę, którą jego zdaniem powinnam jechać. Za każdym razem tłumaczyłam mu, że się tu zakopię i odmawiałam jazdy. Dzięki temu z wyprawy wróciłam cała i zdrowa, a i mój pojazd przeżył węgrowskie drogi. Wczoraj pojechaliśmy jeszcze raz do Węgrowa i… przeżyłam koszmar.
Kumpel chciał od jednego z naszych informatorów kupić kury na święta. Ponieważ przecież nie ma prawa jazdy, więc ja jako kierowca mu towarzyszyłam. Kur nie chcę, bo skubać nie będę, oprawiać też nie. Wolę poczytać książkę. Ot, co! Ale kumpel, jako zwolennik tradycyjnego podziału ról, którego dziwnym trafem nie stosuje w działce motoryzacyjnej, postanowił uraczyć żonę kurami. Niech kobita skubie i sprawia. On chciał, jak prawdziwy facet, jedynie sam je zaciukać, a w moim bagażniku przewieźć. Gospodarz mieszkał na obrzeżach Węgrowa w chacie, którą nazwaliśmy Domem Wampirów, a jego samego Wampirem. Wszystko dlatego, że w czasie pierwszej wizyty poczuliśmy, że w sieni śmierdzi trupem. Na szczęście przy świetle latarki stwierdziłam, że był to trup barana. Niesmak jednak pozostał. Teraz mieliśmy z obejścia Wampira zabrać trupy kur.
Gospodarz-Wampir jest mechanikiem samochodowym, więc obejście pełne było trupów aut. W wielu siedziały kury, które chyba dzięki temu, że mogły znosić jaja we wraku mercedesa czy volkswagena, nie skarżyły się na brak kurnika. Do Domu Wampirów jechało się wyboistą drogą. W pewnym momencie ukazała mi się wąska ścieżynka, po bokach ktorej stała woda. Powiedziałam, że to jest nie do przejechania dla mojego auta, bo to osobówka, a nie terenówka, a są tu błotniste koleiny. Kumpel zadzwonił do gospodarza i uzyskawszy informację, że to dobra droga, bo tak twierdzi Wampir-mechanik samochodowy, kazał wjechać. A ja głupia blondynka, zamiast zbuntować się, jak miesiąc temu i odmówić, posłuchałam kumpla bez prawa jazdy, bo powołał się na autorytet mechanika-wampira. Efekt był taki, że zakopałam się w błocie po stu metrach i ani w przód ani w tył ani w bok. Zaczęłam dzwonić po assistance, ale mechanik-wampir przyjechał ciągnikiem i powiedział, że wszystko da się załatwić bez assistance, co on, jako mechanik, potwierdza swoją motoryzacyjną wiedzą.
Protestowałam, ale panów było trzech, bo jeszcze sąsiad mechanika-wampira, a ja przecież jestem tylko kobietą, a te wiadomo – głupie z natury. Jak twierdzi koszarowy kawał wierzyć im nie można, bo "jak wierzyć czemuś, co trzy dni krwawi i nie zdycha".
Oszczędzę szczegółowych opisów wyciągania auta z błota, kiedy to prawie wylądowałam bokiem od strony kierowcy w szczerym polu na niezaoranym ugorze pełnym wody modląc się w duchu, by nie narobić w spodnie z grozy! Mechanik się śmiał, bo jak ktoś grzebie w ciągnikach i starych pełnoletnich polonezach, to małe pierdzidełko o pojemności silnika 1100 ccm jest dla niego czymś bardzo śmiesznym i mało istotnym. Dlatego widać uważał, że można je ciągnąc za ciągnikiem niczym ratlerka za jeepem. Niestety, gdy mój samochód wyjechał na drogę i włączył się wiatrak wydobył się spod maski taki odgłos, jakby w silniku siedział wiezień i błagał o wypuszczenie. Mechanik-wampir próbował wmówić, że to normalny odgłos. Tłumaczyłam, że pierwszy raz w życiu ten odgłos w tym samochodzie słyszę. Mówiłam, że wiatrak od klimatyzacji się włącza, gdy chodzi klimatyzacja, a auto stoi, ale nigdy tak nie wyje i nie stuka.
Ponieważ mechanik-wampir był najwyraźniej przyzwyczajony do takich stuków i wydawały mu się one normalne, a klimatyzację widział chyba tylko na filmie, więc… machnęłam ręką. Nie wytłumaczę mu. Dlatego pojechałam najpierw do myjni. Może to błoto? Może po wymyciu będzie ok? Wiatrak oczywiście się wyłączył, bo na trasie przecież nie działa. Po myjni wszystko było w porządku, aż do czasu przyjazdu do Warszawy i zatrzymania się na światłach w pierwszym korku. Od wjazdu do miasta wiatrak poczynał wyć i stukać średnio co pięć minut. Nie dało rady rozmawiać. Odwiozłam kumpla do domu, a sama w nerwach pojechałam do warsztatu, z którego poprzedniego dnia odebrałam auto po przeglądzie po zimie. Przegląd kosztował mnie kupę pieniędzy, więc jechałam z duszą na ramieniu. Opowiedziałam, że wjechałam w błoto i może to są przyczyny, ze wiatrak stuka i wyje. Panowie wzięli auto na podnośnik, a tam… wypięte całe mocowanie przedniego zderzaka i chłodnicy. Co ja piszę „wypięte”! Wyrwane przez ciągnik mechanika-wampira. Koszt naprawy 200 złotych, chyba, że coś się jeszcze okaże. Oczywiście okazało się dość szybko. Wiatrak jest tak powyginany, że nadaje się jedynie do wymiany. Koszt całej naprawy 600 złotych, bo mam upusty, a wiatrak będzie zamiennikiem.
Zła jestem tylko na siebie, bo na całe życie mam nauczkę. Jak ktoś, kto nie ma prawa jazdy, każe mi gdzieś jechać, a ja wiem, że to nie jest droga dla samochodu, to powinnam się zaprzeć rękoma i nogami! Zaprzeć jak święty Piotr Jezusa. Inaczej kaplica! I szkoda tylko, że kumpel nie wierzył w moje przeczucia. A przecież tłumaczyłam, że z Wampira jest taki mechanik samochodowy, jak z mysiej cipy worek na mąkę, bo skoro ma w obejściu same wraki to widać, że nic nie umie poza zamianą żywego na martwe. Choć być może do tego też trzeba jakiegoś talentu…
Najnowsze komentarze