Było sobie małżeństwo z pięcioletnią córką. Była zima i chcieli pojeździć na nartach. Nie chcieli rozstawać się z córką na długi czas, a jednocześnie córka była za mała, by z nimi szusować po górach. Dlatego na wyprawę na narty we włoskie Alpy zabrali babcię. Babcia była zdrowa jak rzepa i dziarska, jak mój pies, gdy w zatłoczonej knajpie rusza na żebry. W każdym razie babcia we Włoszech opiekowała się dzieckiem, gdy młode małżeństwo oddawało się slalomom po alpejskich trasach. Pewnego razu, rano okazało się, że… babcia nie żyje. Są za granicą. Co robić? Małżonkowie szybko sprawdzili, że procedury sprowadzania ciała zza granicy są skomplikowane, więc postanowili nie zgłaszać zgonu, ale korzystając z panujących w zimie mrozów zapakować babcię wraz z nartami do bagażnika na dachu. Babcia wielka nie była, więc spokojnie zmieściła się w bagażniku. Ponieważ było to już po naszym wejściu do strefy Schengen, więc w czasie powrotu do Polski, uszczuplona o babcie rodzina nie natrafiła na żadne kontrole. Gdy cała trójka stanęła na polskiej ziemi ucieszyli się tak, że poszli do McDonalda. Gdy posileni wyszli z lokalu okazało się, że auto zniknęło. Kradzież zgłosili natychmiast, ale słowem przed organami ścigania nie zająknęli się w sprawie zwłok babci, spoczywających spokojnie obok nart. Po kilku tygodniach auto się znalazło. Babcia nie. Małżeństwo przez pół roku pobierało za nią rentę. Wreszcie zgłosili na policję, że babcia nie wróciła z Włoch.
Historię opowiedział mi kumpel, potem poznałam kobietę, która o tym też słyszała, ale miało to miejsce na Słowacji. W sieci wyczytałam, ze to historia z granicy USA-Meksyk. Przed laty słyszałam jednak o podobnym zdarzeniu od kumpla, który pracował trochę w Polsce, a trochę w Niemczech. Otóż opowiadał on, że w jakieś wakacje na granicy z NRD (jeszcze!) rodzinka cygańska próbowała przemycić żywą babcię zawiniętą w dywan umocowany gumowym krzyżakiem na aluminiowym bagażniku na dachu auta. W historii najbardziej mnie fascynowało jedno: czy ta kochająca rodzinka tę babcię w dywan zawinęła na 20 kilometrów przed granicą, czy 100? I kiedy zamierzano starowinkę odwinąć? Z jaką prędkością przewożono babcię? No i jeśli babinka jechała tak np. kilka godzin, to jak powiadamiała rodzinę, że chce jej się siusiu? A może beztrosko lała w majciochy? A nie wsiąkało to przypadkiem w ów cenny, perski dywan? Pampersów przecież wtedy jeszcze nie było. A może to właśnie ta historia i brak logicznych odpowiedzi na pytania o załatwianie przez zawiniętą w dywan babcię fizjologicznych potrzeb, stały się początkiem legendy o zwłokach babci? Jak nie możemy wyjaśnić jak babcia siusiała, to lepiej zatłuczmy staruszkę. Zamiana dywanu na narty, to już tylko taki drobny szczegół datujący historię na konkretną porę roku. Oczywiście zimę, bo tylko mrozy są w stanie wytłumaczyć, że ktoś wiezie trupa przez wiele granic i nikt nie czuje jego smrodku.
Ostatnio jednak czytając ksiązki o miejskich legendach wyczytałam, że podobno historia ze zwłokami na dachu ma swoje korzenie w latach 40-tych, gdy ustalały się granice powojennej Europy. A że legendy miejskie ewoluują, więc ciągle się zastanawiam, kiedy ta przejdzie kolejną przemianę. Innymi słowy, kiedy pojawią się legendy o trupkach w tych bagażnikach na dachu typu box… Pewnie nieprędko, bo jest pewien problem. Aby się tam zmieścił trup trzeba będzie pociąć na kawałki…
Najnowsze komentarze