Często słyszy się, że lepiej jest kupić używany samochód wyższej klasy, niż nowy w salonie, a nierzadko jako „nowy” wstawia się np. Dacię Logan, choć nie tylko. Czy rzeczywiście lepiej?
Nie obawiajcie się – nie będę nikogo gonił do salonów po nowe auta. Zastanawiam się jednak od pewnego czasu, skąd w społeczeństwie takie dziwne przekonanie. Dlaczego niby ten używany, nierzadko powypadkowy, samochód ma być lepszy, niż nowiutki, objęty gwarancją (czasem nawet kilkuletnią)? Czy tylko dlatego, że będzie tańszy? Zwykle nawet niespecjalnie, bo mówi się często, że za trzy dychy, to ja sprowadzę kilkuletnie BMW i inne takie rzeczy. Więc co – nie chodzi o pieniądze?
Pewnie w wielu wypadkach za porównywalną kwotę potencjalny kupujący woli nabyć auto większe. To bym nawet zrozumiał – więcej przestrzeni, większy bagażnik, większe problemy przy parkowaniu przy zatłoczonych centrach handlowych ;-) Żartuję – rozumiem chęć posiadania większego samochodu – sam mam rodzinę ;-) I często właśnie do najtańszych, a więc i najmniejszych autek nowych porównuje się kwoty przeznaczane na „ledwie przechadzane” samochody z drugiej ręki. Albo i rąk dalszych ;-)
A może chodzi o to, by nie serwisować samochodu w autoryzowanej stacji obsługi, które są drogie i nie zawsze kompetentne? Wiadomo, że auto nowe, na gwarancji, powinno być serwisowane w warsztacie z autoryzacją, pod groźbą utraty gwarancji. Że co? Że nowe prawo unijne? Sami wiecie, jak jest – nikt nic nie wie, a przepisy się zmieniają, są niejasne, a nie chcemy ryzykować itp. Poza tym części do kilkuletnich samochodów są zwykle tańsze niż do rynkowych nowości, a – co w Polsce najważniejsze – za grosze kupi się zamienniki. Co z tego, że przynajmniej niektóre z nich będą miały mizerną trwałość – liczy się złotówka wydana w tej chwili, a nie w dłuższej perspektywie…
No właśnie – i tu dochodzimy do chyba głównej przyczyny takich wyborów. Nas po prostu na nowe samochody w większości wypadków zwyczajnie nie stać. Nowe auto kosztuje praktycznie minimum 30 tys. zł. I będzie to samochód mały, który zadowoli stosunkowo niewielu nabywców. Większość potrzebuje czegoś większego, co najmniej kompaktowego, a to już oznacza wzrost kwoty do co najmniej 40 tys. zł. Klasa średnia, to na wejście przeszło 70 tys. zł. To dużo pieniędzy, pewnie ze 25-30 średnich krajowych (nawet nie wiem, ile ona wynosi, ale kto ją osiąga?…). Czyli trzeba nie jeść, nie żyć, tylko odkładać taką pensję przez 2-3 lata, by kupić nowe auto. To niemożliwe. A prestiż trzeba sobie podnieść. Sąsiedzi nie mogą mnie przecież zobaczyć w Dacii, co z tego, że nowej, bo pomyślą, że mi się w życiu nie wiedzie. A kilkunastoletnie BMW obojętne której serii, to już prestiż i poważanie.
Niestety w Polsce porównuje się przede wszystkim ceny i wartości użytkowe, ale nie bierze się pod uwagę praktycznie w ogóle stanu technicznego, w jakim znajdują się te samochody. Nowy, jak to nowy – sprawny i nie powinien być źródłem kłopotów, a jeśli nawet, to zostaną one usunięte najprawdopodobniej w ramach gwarancji. A kilkunastoletni? Czy nawet tylko kilkuletni? Nierzadko będzie miał sporo elementów w nienajlepszym stanie, bo kto by się pozbywał całkowicie sprawnego auta? Wyjątki! Po co inwestować w auto, które zamierza się sprzedać? I nie ma tu znaczenia to, czy sprzedającym jest Polak, Niemiec, czy nawet Szwajcar.
Auta sprowadzane do Polski mają średnio ok. 10 lat. To dużo. Wiele z nich ma „zjechane” opony, problemy ze zbieżnością, zużyte hamulce, wyeksploatowane płyny ustrojowe ;-) czy domagające się wymiany elementy zawieszenia. To normalne – choćby samochód był regularnie serwisowany i nawet zadbany. Te rzeczy po prostu nie będą nowe, bo nowe być nie mogą. A zużyte mają wpływ na bezpieczeństwo jadących takim samochodem osób. Luzy w zawieszeniu, cieniutkie tarcze hamulcowe, zużyte klocki, czy opony z mocno spłyconym bieżnikiem – to wszystko może być źródłem kłopotów na drodze, zwłaszcza w nieprzewidzianych sytuacjach, kiedy liczą się centymetry i milisekundy. Przeciętne nowe auto, choćby nawet po roku eksploatacji, na pewno będzie w lepszym stanie, niż kilkunastolatek. W pewnym wieku (samochodu) przestaje się bowiem wymieniać części zamienne na oryginalne, bo to traci po prostu ekonomiczny sens. Zresztą nastoletnimi autami na Zachodzie też nie jeżdżą krezusi, więc trudno oczekiwać, żeby taki człowiek kupował części dobre. On kupuje części tanie. Tak, jak przeciętny Polak.
I właśnie o to chodzi – o pieniądze. Nie stać nas, ale pokazać się musimy. Wolimy więc kupić kilkunastoletnie BMW, Mercedesa, czy Volkswagena, niż fabrycznie nową Dacię, Renault Thalię, czy komfortowego Citroëna C5. Musimy sobie samochodem dodawać prestiżu, bo czasem niczym innym go uzyskać nie potrafimy. A do tego boimy się tego, czego nie rozumiemy, jak na przykład działania układu hydropneumatycznego w Citroënach. Bo jak samochód może jeździć na oleju i powietrzu, skoro wszystkie inne jeżdżą na metalowych częściach?
W Polsce ludzie żyją w oparciu o mitologię. U nas wiara jest ważniejsza, niż wiedza i doświadczenie. I podobnie jest z samochodami – wolimy być złomowiskiem motoryzacyjnym (i nie tylko) Europy, niż przyznać, że nas nie stać na samochód klasy średniej i po prostu pojeździć przez parę lat autem kompaktowym, bądź z jeszcze niższych segmentów, ale za to nowym. Owszem – traci się na zakupie nowego sporo już po wyjechaniu z salonu, ale bezpieczeństwa nie kupi się za żadne pieniądze…
Polakom zawsze wydawało się, że są kimś lepszym, a co najmniej tak samo wspaniałym, jak Niemcy, zaś Francuzi, czy Włosi powinni nam czyścić buty. Jedynie straszne zawirowania historyczne nigdy nie pozwalały nam się wybić, pokazać, co jesteśmy warci. To prawda – tak nam się zawsze wydawało. Zupełnie bezpodstawnie, pomijają drobne wyjątki, które jedynie potwierdzają tę regułę. Polskie skłonności do bitki i wypitki, polskie mieszanie się w każdy konflikt, polski talent do nieumiejętnego rozwiązywania problemów wewnętrznych, do wiecznych waśni o cokolwiek, byle tylko moje było na wierzchu… W takiej atmosferze nie da się niczego budować. Co gorsza – weszliśmy do Unii, mamy XXI wiek, a dalej tkwimy w takich zaściankowych czasach. Próbujemy więc dodawać sobie prestiżu kupowaniem używanych samochodów. Dożynamy to, czego nie udało się zajechać zachodnioeuropejskim użytkownikom, a do tego sami sobie nawzajem wciskamy ciemnotę, że to efekt naszej zaradności, że nam się dobrze powodzi, że jesteśmy wspaniali.
Nie, tak wcale nie jest. Gdybyśmy byli zaradni, to mielibyśmy już co najmniej o kilka montowni samochodów więcej. Jak Słowacja, na przykład. Przez wielu Polaków pogardzana, postrzegana, jako kraj mały i oparty na turystyce, a tymczasem to Słowacja weszła do strefy euro, montuje sporo samochodów i bogaci się. Co? Że prezydent Sarkozy zamierza wstrzymać francuskie inwestycje w Czechach i na Słowacji? Te inwestycje już tam powstały! To, że może nawet czasowo zwolnią część pracowników, to nie znaczy, że zlikwidują fabryki, które jeszcze się nie zwróciły. A kryzys minie, pewnie nawet szybciej, niż myślimy, i znowu produkcja samochodów na Słowacji ruszy pełną parą. Francuzi i Koreańczycy będą tam produkować samochody, nowoczesne samochody. A Polacy co? Zresztą u nas branża motoryzacyjna też zwalnia – tempo rozwoju i ludzi. Czy więc jesteśmy lepsi? Nie sądzę. Nasza sytuacja wcale nie jest lepsza. W dodatku my jesteśmy zwykle tylko poddostawcą części, a oni odczuwają wszelką dekoniunkturę wcześniej i boleśniej, niż wielkie wytwórnie. Czemu więc nie mamy dużych montowni? Bo procesy decyzyjne, przetargi, podejrzenia o korupcję i sama korupcja, bo wreszcie waśnie o wszystko i na każdym szczeblu. Czy chcielibyście prowadzić swój duży biznes w takich warunkach?
Warto byłoby telepnąć wieloma naszymi rodakami i wbić im do głów, że oznaką prestiżu wcale nie jest poruszanie się zagazowanym kilkunastoletnim samochodem z dziurawym tłumikiem i odpadającymi zderzakami. To nie o to chodzi. Każdy myślący człowiek woli rozsądniej wydać swoje pieniądze, kupując czasem auto mniejsze, albo marki mniej prestiżowej w danym regionie Europy. Ale wiecie, co może dzięki temu zyskać? Opinię człowieka łamiącego stereotypy, gotowego podejmować nowe wyzwania, potrafiącego myśleć niekonwencjonalnie, mającego własne zdanie… A takich ludzi w biznesie się bardzo ceni. Co więcej – kupując np. Dacię Logan MCV nie będziecie postrzegani, jako osoba rozrzutna, lecz licząca swoją kasę, co – zwłaszcza w dobie spowolnienia gospodarczego – może Wam przynieść całkiem sporo korzyści: wzrost notowań w oczach Waszych kontrahentów. O ile oni również mają choć trochę oleju w głowie, a nie są tylko ludźmi bez własnego zdania, kupującymi Volkswageny i Škody…
Krzysiek Gregorczyk
Najnowsze komentarze