Oczywiście umówiliśmy się, że zwróci za naprawę itd., ale z czasem jest tak, że przeważnie go nie ma, więc kolejny tydzień jeżdżę samochodem bez anteny. Po prostu nie mam czasu podjechać w tej sprawie do serwisu. Ostatnio brak anteny zaczął dawać mi się we znaki. W centrum miasta jeszcze radio odbiera, ale na obrzeżach już nie bardzo, a poza Warszawą skazana jestem na długie kilometry jazdy w ciszy lub przy odtwarzaczu. Nie pisałabym pewnie o tym, bo to zwykła proza życia, gdyby nie rozmowa z kolegami fanami motoryzacji, którzy… radzili wsadzić pręt, drut, dokręcić cokolwiek i olać jazdę do warsztatu. Spytałam co z tym drutem czy prętem pocznę w myjni. Usłyszałam odpowiedź, że wyrzucę, a potem… wsadzę nowy drut.
– Najlepiej weź sobie pęczek drutu do bagażnika – poradził kumpel „złota rączka”.
Na wieść o pęczku drutu oczywiście chciałam w pierwszym odruchu powiedzieć „sru tu tu tu”, ale machnęłam ręką.
Mam natomiast taką refleksję. Z doświadczenia wiem, że prowizorka jest najtrwalsza. Czuję więc, że jeśli zamiast montować nową antenę wsadzę w uchwyt po starej jakiś drut to chyba nigdy w życiu nie dojadę do warsztatu.
Nigdy natomiast nie zrozumiem czemu prowizorka ma aż tylu fanów. Czyżby był to spadek po PRL? W końcu wtedy ciągle trzeba było kombinować…
Najnowsze komentarze