Na Krym ruszyliśmy dwoma samochodami, jakie udostępniono nam w Peugeot Polska – gwiazdą wyprawy był Peugeot 3008 I generacji z silnikiem 2.0 HDi 150 KM, a jako tragarz i auto wspomagające służył przestronny van Peugeot 807. W niniejszym tekście skupimy się oczywiście na tym pierwszym samochodzie, bo to jego test odbyliśmy za naszą wschodnią granicą.
Dlaczego Krym? Z co najmniej kilku powodów. Gdy Wy tu walczyliście z październikowym atakiem zimy, my wygrzewaliśmy się na czarnomorskim wybrzeżu w ponad 20-stopniowym ciepełku. Ale to była tak zwana wartość dodana. Chcieliśmy sprawdzić, jak naprawdę wyglądają ukraińskie drogi (dlatego wybraliśmy crossovera…), jak spiszą się nowoczesne silniki wysokoprężne HDi zasilane ukraińskim olejem napędowym, jak traktowani są Polacy w różnych regionach tego dużego kraju. A do tego wszystkiego szukaliśmy przygody, ruszając w nieznane, niczym bohaterowie książek Zbigniewa Nienackiego. I choć ani Pan Samochodzik, ani nikt z jego bohaterów stworzonych przez Nienackiego, na Ukrainę się nie wybrał, to choćby dlatego warto było tam pojechać. A podziwiać na Krymie jest co, zarówno w sensie widokowym, jak i historycznym.
O tym wszystkim pisaliśmy Wam w codziennych relacjach o podróży Peugeot 3008 na Krym, pisała Małgosia Piekarska na swoich blogach, mówiła Marzena na antenie Radia Zet. Dziś czas na kwestię motoryzacyjną, bo Peugeoty się w naszych relacjach przewijały regularnie, ale nie było tam zbyt wiele materiałów o tym, jak się jeździ niemałymi przecież „lwami” po ukraińskich drogach, które uchodzą w naszym kraju za niezły tor przeszkód. Sprawdziliśmy to osobiście, oba Peugeoty powróciły do kraju w dobrym stanie technicznym, nie złapaliśmy żadnej „gumy” i nie wlepiono nam ani jednego mandatu, choć pokonaliśmy łącznie ok 5.000 km. Po raz kolejny więc rozprawiliśmy się z mitami, jakich mnóstwo krąży z ust do ust naszych rodaków.
Jak pewnie pamiętacie z naszych relacji, pierwszy etap prowadził z Warszawy przez Lubelszczyznę, fragment Podkarpacia, do Lwowa. Po Polsce jechało się dobrze – do naszych dróg już zdążyliśmy przywyknąć i nie robią one na nas większego wrażenia. Peugeot 3008 również prowadził się niewzruszenie – nie wytrącały go z równowagi ani różnego rodzaju nierówności, ani droga z odcinkami pełnymi zakrętów między Niskiem, a Jarosławiem.
Zatankowaliśmy oba samochody na ostatniej sensownej stacji benzynowej po polskiej stronie, po czym w nocy przekroczyliśmy – raczej szybko i bezboleśnie – granicę polsko-ukraińską. Wprawdzie celniczka na przejściu w Korczowej bardzo chciała zobaczyć trzeci numer VIN w Peugeocie 807, ale ostatecznie zrezygnowała z tego uwierzywszy, że naprawdę mamy samochody testowe z parku prasowego Peugeot Polska, zgodę na wyjazd za granicę tymi autami mamy autentyczną i nie zamierzamy ich na Ukrainie zostawić, lecz planujemy powrót do kraju w konfiguracji takiej, w jakiej wyjeżdżaliśmy. Przy okazji pozdrawiamy uroczą Panią celniczkę.
Drogi na Ukrainie rzeczywiście powitały nas nieco gorszą nawierzchnią, niż w Polsce, ale tragedii nie było. Problemem były tylko mało przyjemne progi zwalniające, na których kilka natrafiliśmy na drodze M-10 – po dwa, przy przejściach dla pieszych, ale na tyle paskudne, że w nocy trzeba było mocno uważać, bo te asfaltowe muldy wyrastały w światłach dobrych reflektorów dość nagle. To dlatego, że były nieco rozjeżdżone w miejscach najczęściej stykających się z kołami aut, a wysokie na skraju jezdni. Zawieszenie Peugeota 3008 radziło sobie z nimi dość dobrze i – co ważne – cicho.
W środku nocy dotarliśmy do Lwowa. To piękne miasto jest niezłym torem testowym dla zawieszeń właśnie – mnóstwo brukowanych ulic, torów tramwajowych sterczących wysoko ponad płaszczyznę drogi, kręte uliczki z zapadniętymi studzienkami – przeszkód jest sporo, a całości dopełniała osiadła na drogach wilgoć, która sprawiała w tą październikową noc, że bruk był dość śliski. I choć 3008-ka jest oparta o płytę podłogową Peugeota 308, to auto jest jednak nieco wyżej zawieszone. A własności jezdne udało się zaadaptować z bardzo dobrego pod tym względem bazowego kompaktu!
O ile sobie przypominam, deska rozdzielcza Peugeot 3008 ani razu nie zasygnalizowała interwencji układu ESP. Auto, osadzone na dobrych oponach przeznaczonych również do jazdy w mniej stabilnym terenie, a także wyposażone w układ Grip Control, dostosowujący pracę napędu do różnych rodzajów nawierzchni, zachowywało się bardzo stabilnie i dawało ogromne poczucie bezpieczeństwa.
Lwów, to jednak jeszcze Europa ;-) Od granic Polski dzieli go raptem kilkadziesiąt kilometrów, mentalność ludzka jest tam zbliżona do naszej, identyfikacja z Polską i Europą Zachodnią – dość duża. Drogi wprawdzie takie sobie, ale przecież brukowanych ulic mamy sporo nawet w centrum Wrocławia. Zresztą to chyba właśnie lwowski akcent – wszak wielu mieszkańców Dolnego Śląska, to imigranci ze Lwowa właśnie ;-)
Czekaliśmy jednak, co napotkamy na swojej drodze jadąc na wschód. Czy w miarę przesuwania się w stronę Krymu temperatura będzie rosła, a jakość dróg spadała? Na ile hrywien złupią nas ukraińscy milicjanci? Czy wykorzystujące nowoczesne technologie silniki HDi wytrzymają traktowanie ich ukraińskim olejem napędowym?
Ruszyliśmy więc na wschód. Drogi krajowe, którymi staraliśmy się poruszać, rzeczywiście nie zachwycają, ale żeby były jakieś tragiczne, też powiedzieć nie możemy. Te, które przećwiczyliśmy chociażby w rumuńskim Siedmiogrodzie, wielokrotnie miały duuużo gorszą nawierzchnię. Na Ukrainie dziur w asfalcie jest stosunkowo niewiele, mają tam jednak innego rodzaju „atrakcje” – trafia się sporo asfaltowych muld, pofałdowań, których w świetle dnia praktycznie nie widać, a i nocą, w światłach reflektorów, dostrzec ich nie sposób. To krótkie i wąskie fałdy asfaltu o kilkucentymetrowej wysokości, na które łatwo najechać, co czuje się w całym samochodzie. Tego typu przypadków mieliśmy co najmniej kilkadziesiąt, bo wcale nie jest powiedziane, że te „atrakcje” zlokalizowane są przy skraju jezdni – nierzadko można na nie natrafić na samym środku! Zawieszenia zarówno „Gwiazdy”, czyli Peugeota 3008, jak i „Rosomaka”, jak ochrzciliśmy na potrzeby naszej wyprawy 807-kę, przetrwały te utrudnienia rozprawiając się z mitem o nietrwałych zawieszeniach francuskich aut. Do końca wyprawy nic w zawieszeniach nie stukało, nie pukało, a przecież na pokładzie każdego z aut były po trzy osoby i naprawdę dużo bagażu. Auta były więc podczas testu mocno obciążone.
Jeszcze drobna uwaga – mimo wgrania, jak zapewniano nas w Peugeot Polska, najświeższych dostępnych fabrycznych map do pokładowych nawigacji, trudno byłoby się oprzeć o to rozwiązanie – w większości wypadków byliśmy po prostu na jakiejś wielkiej czarnej plamie. Fabryczna nawigacja z jej mapami miała dosłownie kilka czerwonych kresek na terenia Ukrainy, w tym żadnej w pobliżu Krymu. Dobrze, że w naszą wyprawę „wmieszała się” AutoMapa dając nam do testowania najnowszą, jeszcze w handlu niedostępną wersję „beta” swojego oprogramowania. W oparciu o nią, a także o papierową mapę Ukrainy, ciągle wiedzieliśmy dokładnie, gdzie jesteśmy, a uspokajający głoś Krzysztofa Hołowczyca dobrze wpływał na podróżujące z nami dziennikarki ;-)
Dlaczego nawigacja się na Ukrainie przydaje? Cóż – tamtejsze drogi wymagają nieco uwagi, jak już wspominałem, bo nawierzchnia potrafi niemile zaskoczyć. Wiele dróg jest pozbawionych oznakowania poziomego, co utrudnia jazdę po zmierzchu. Gorzej jednak, że oznakowanie drogowskazami też pozostawia sporo do życzenia. O ile jeszcze w zachodniej, czy centralnej Ukrainie, napisy są w większości dwualfabetyczne (cyrylicą i alfabetem łacińskim), tak bliżej Krymu króluje jednak ten pierwszy alfabet i jeśli ktoś nie pamięta ze szkoły bukw, to może mieć spory problem. Ewentualnie musi zwalniać, żeby nie pogubić drogi.
Tak więc nawigacja pokładowa Peugeota 3008 dobrze spisuje się w krajach Unii Europejskiej, ale poza wschodnimi rubieżami Polski trzeba ją traktować raczej tylko jako gadżet, lub wskaźnik mocno ogólnego kierunku jazdy. Na pokazywanie dróg nie ma co liczyć, a o planach nawet większych miast, to już całkowicie zapomnijcie. Tak, czy inaczej, doposażenie Peugeota w pokładową nawigację ma sens. Kosztuje ona w podstawowej wersji WIP NAV jedynie 3.300 zł, co nie wydaje się ceną wygórowaną. Dla wymagających jest dostępna (w wersjach Premium i Premium+) nawigacja WIP COM 3D z telefonem pokładowym, ale wymaga ona dopłaty aż 8 tys. zł.
Testowy Peugeot 3008 był bogato wyposażony. My akurat jesteśmy do różnych bajerów na pokładzie przyzwyczajeni, ale na podróżujących z nami dziewczynach z Radia Zet i TVP Info, które przecież też już niejedno widziały, ogromne wrażenie zrobił zwłaszcza szklany dach „Gwiazdy”. Roletę zasunęliśmy (ma elektryczne sterowanie) tylko demonstracyjnie – poza tym nie było chętnych na jazdę z zakrytym oknem dachowym. A ten bajer nie kosztuje wiele i warto sobie go kupić nabywając Peugeota 3008. Przy czym nie można go zamówić dla podstawowej wersji Trendy, a w najbogatszej odmianie Premium+ jest standardem. Jeśli jednak wybierzecie pośredni poziom wyposażenia, czyli Premium, to za szklany dach zapłacicie 1.750 zł. To niezła cena, zwłaszcza, że w innych modelach PSA ten element wyposażenia kosztuje więcej, czasem nawet dwukrotnie więcej.
System Grip Control dostosowuje ustawienia przekazywania napędu i czułości układu ESP w zależności od warunków panujących na drodze. Sterowanie odbywa się przy pomocy okrągłego przełącznika umieszczonego na konsoli środkowej, a dostępnych jest pięć różnych ustawień – szosa, błoto, piasek, śnieg oraz wyłączenie ESP. Nasze testowe auto nie miało problemów z trakcją i oczywiście niemal cały dystans pokonaliśmy na ustawieniu standardowym (szosa), ale przełączyłem Grip Control na ustawienie „piasek”, gdy zjechaliśmy na nabrzeżną plażę w Sudaku na Krymie. Auto wprawdzie doskonale radziło sobie nawet na zwykłych ustawieniach, ale ciekawy byłem, czy poczuję różnicę po zmianie. Cóż – nie poczułem, ale może dlatego, że piasek był gruby, mokry, mocno ubity – to było miejsce, gdzie podjeżdżało wiele samochodów, także z przyczepkami, na których były łódki, więc piasek nie był kopny i najwyraźniej 3008-ka radziła sobie tam i bez specjalnych kombinacji.
Bardzo przydatnym gadżetem jest system Head-Up Display, rozwiązany nieco inaczej, niż np. w Citroënie C6, ale nie mniej funkcjonalny. Peugeot 3008 w wersji Premium+ ma w standardzie pleksiglasową przezroczystą płytkę wysuwaną po uruchomieniu samochodu na podszybiu przed kierowcą (oczywiście można ją złożyć i z tego elementu nie korzystać). Na owej szybce wyświetlana jest przede wszystkim bieżąca prędkość, ale też – po włączeniu – odległość w sekundach od samochodu jadącego przez Peugeotem 3008 uwzględniająca prędkość poruszania się obu aut. Innymi słowy Peugeot oblicza, ile czasu upłynie przy aktualnej prędkości, zanim 3008-ka znajdzie się w miejscu, w którym w danej chwili znajduje się poprzedzający ją samochód. Doliczcie do tego czas reakcji kierowcy, a przestaniecie jeździć komuś „na zderzaku” ;-) Choć ja nie przestałem… :-)))
Dodajmy, że czas podawany jest z dokładnością do 0,1 sekundy, a radar nie działa przy niewielkich prędkościach, na przykład w wolnym ruchu miejskim.
Zostawmy na razie wyposażenie auta i wróćmy na ukraińskie drogi. Peugeot 3008 czuł się na nich, jak ryba w wodzie. Dobrze tłumiące nierówności zawieszenie izolowało nas od większości problematycznych zjawisk asfaltowych, jakie można sobie tam wyobrazić. Wyciszenie kabiny również jest znakomite – jak na auto zbudowane na bazie kompaktu, wręcz rewelacyjne! Podwójne uszczelki drzwi robiły swoje. Silniczek delikatnie mruczał, jak na diesla przystało, choć wzbudził pewien niepokój w Jędrzeju. Mieliśmy akurat wyruszać z Symferopola. Zapakowaliśmy nasze bagaże do kufra, silnik pracował na wolnych obrotach, a nasz Wydawca stwierdził, że dostrzega drobne falowanie obrotów. Nie było tego zupełnie widać po obrotomierzu, ale gdy podnieśliśmy maskę na hotelowym parkingu, istotnie usłyszeliśmy pewną nierównomierność pracy. Zdarzyło się to jednak tylko raz, właśnie w Symferopolu i, być może, było związane z jakością paliwa. Później, choć przecież pokonaliśmy jeszcze wiele kilometrów, jednostka napędowa „Gwiazdy” nie wzbudzała najmniejszych podejrzeń co do swojej pracy, chociaż warunki miała ciężkie.
Dwulitrowy motor generujący 150 KM jest doskonały na taką wyprawę. Nie daje powodów do narzekania ani na dynamikę, ani na spalanie. Jak już w codziennych relacjach z wyprawy wspominał Jędrzej, auto zadowalało się żenującą ilością ok. 5,5 l/100 km, co przy cenach oleju napędowego na Ukrainie mocno poprawiało nam humory ;-) Oczywiście wysokich prędkości przelotowych u naszych wschodnich sąsiadów nie da się uzyskać, co również miało wpływ na niewielkie zapotrzebowanie na paliwo, ale z drugiej strony nie wlekliśmy się też jakoś przeraźliwie. Staraliśmy się utrzymywać prędkości przelotowe nieco powyżej obowiązujących na Ukrainie limitów. Wystarczyło to w zupełności do uniknięcia kontaktów z dość licznie rozstawionymi patrolami lokalnej milicji.
Przy okazji – naprawdę nie ma się czego obawiać, jeśli jeździ się chociaż z grubsza zgodnie z przepisami. Milicji przy ukraińskich drogach jest sporo, ale nie zauważyliśmy, żeby czepiali się każdego i za nic. Wystarczy – jak w Polsce – utrzymywać mniej więcej dozwoloną prędkość, nie wyprzedzać na podwójnych ciągłych (a tych jest sporo…), a praktycznie żaden patrol nie popatrzy nawet w Waszą stronę. I nie ma znaczenia, że jedziecie autem z polską rejestracją. Przez całą podróż milicja zatrzymała nas jeden jedyny raz – przedostatniego dnia, już we Lwowie, gdy jechaliśmy kręcić materiał dla TVP Info o postępach budowy stadionu na Euro 2012. To była jakaś większa akcja, bo zatrzymywano wszystkich. Nas zresztą – na widok kamery i legitymacji prasowych oraz naklejki testowego auta nie tylko od razu puszczono, ale wręcz wytłumaczono, jak dojechać na budowę. Jedyny kontakt z milicją okazał się więc całkiem miły i krótkotrwały, a co najważniejsze – bezbolesny ;-)
Ogólnie Ukraińcy jeżdżą zdecydowanie ofensywniej, niż Polacy. To nie dziwi – mają albo stareńkie samochody, których po prostu już nie szkoda, albo naprawdę nowe i drogie auta; właścicieli tych ostatnich z kolei z pewnością zaś stać na remonty zawieszenia, albo sprzedaż rozniesionego i kupno nowszego modelu ;-) Jeśli jednak wybierzecie się na Ukrainę, zwłaszcza tą dalszą, to pilnujcie się, bo nawet po zmroku możecie trafić na samochód jadący z całkowicie wygaszonymi światłami – czy to osobówkę, czy autobus, a nawet ciężarówkę. A gdy zmierzch dopiero zapada, naprawdę niewielu kierowców uznaje za słuszne włączenie świateł.
Zresztą kwestię zaufania do ukraińskich kierowców należy rozszerzyć na inne zagadnienia. Jędrzej już wspominał o ciekawej przygodzie, jaka nas spotkała. Jechaliśmy za jakąś Ładą ciągnącą przyczepkę, dwukółkę. W pewnym momencie mocowanie pojazdu i przyczepki puściło, ta druga wskrzesiła snop iskier i pojechała w prawo (na szczęście), prosto na pobocze, a kierowca auta… nawet się nie zorientował, że coś zgubił! Uniknęliśmy kolizji, ale od tamtej pory wzmogliśmy uwagę – nigdy nie wiadomo, czy przyczepka ciągniona przez auto jadące na przykład z przeciwka nie zechciałaby – zamiast na pobocze – pojechać na przeciwległy pas ruchu. A to mogłoby się zakończyć boleśnie…
Wróćmy jednak do Peugeota 3008, bo to o nim miał być ten tekst. „Gwiazda”, jak już wspominałem, doskonale nadaje się na długie wyprawy i to nie tylko z powodu świetnego silnika (tez akurat mieliśmy mocny, ale są przecież słabsze i tańsze wersje crossovera). Dużą zaletą jest funkcjonalność 3008-ki. Mieliśmy na pokładzie sporo wody, zarówno w 1,5-litrowych, jak i trzykrotnie mniejszych butelkach. Półlitrowe PET-y, z których wygodnie się pije podczas podróży, mieszczą się doskonale w kieszeniach drzwi – nie ma problemu z zapakowaniem do każdej z nich nawet pięciu takich butelek.
Znakomicie mieszczą się w kieszeniach drzwi także płyty kompaktowe. Stwierdziliśmy jednomyślnie, że 10 dni tylko z ukraińską muzyką i wiadomościami, to będzie przesada, więc zabraliśmy z Polski sporo płyt CD. Duża w tym zasługa Marzeny Chełminiak, która uraczyła nas krążkami wydanymi z inicjatywy Radia Zet i mogliśmy posłuchać wielu różnych klimatów.
Naturalnie mieliśmy też do dyspozycji ogromny schowek w podłokietniku między przednimi fotelami. Niestety jest on przy swoich rozmiarach nieco niepraktyczny – wrzucić tam można dużo, ale znaleźć w nim cokolwiek już tak łatwo nie jest. Poza tym schowek jest uchylany na bok, w stronę pasażera, co utrudnia w pewnym stopniu zaglądanie doń osobie siedzącej na prawym fotelu. Korzystniej byłoby, gdyby otwieranie tego schowka zlokalizowano bardziej tradycyjnie – wzdłuż jego tylnej krawędzi.
A skoro już byliśmy przy butelkach z napojami, to trzeba zauważyć pewną rzecz. Picie nawet z półlitrowego PET-a, gdy siedzi się na przednim fotelu, jest troszkę utrudnione, zwłaszcza, gdy napoju w butelce zostało już stosunkowo niewiele. Fotele (co zauważyliśmy już podczas prezentacji Peugeota 3008 na lotnisku w Ułężu) są wygodne i zapewniają wysoki komfort, ale przednia szyba zachodzi nad nie dość znacząco. W efekcie nie da się wygodnie unieść butelki, bo przeszkadza przednia krawędź dachu. W podróży takie rozwiązanie nie stanowi problemu, ale pić „z gwinta” się wygodnie nie da. Kierowcy oczywiście takiego czegoś i tak nie polecamy, ale ten sam problem dotyczy pasażera z przodu.
Mieliśmy okazję pojeździć Peugeotem 3008 w bardzo różnych warunkach i nie chodzi tu tylko o zmienną pogodę. Krym, to półwysep o bardzo zróżnicowanej rzeźbie lądowej. Z jednej strony potężne góry wznoszące się na blisko 2 km ponad poziom morze, z drugiej zaś płaskie tereny (zwłaszcza na wschodzie, w okolicach Kerczu, czy Teodozji). Po zwiedzeniu pałacu chanów krymskich w Bakczysaraju dzielimy się na dwie grupy – część idzie zwiedzać Monastyr Uspieński, a my z Jędrzejem bierzemy „Gwiazdę” i wjeżdżamy w malownicze ciasne uliczki wijące się na okolicznych wzgórzach. Czasem drogi prowadzą pod dużym kątem, skręcają o 180°, a wszędzie jest ciasno. Na Peugeocie 3008 te spadki i wzniesienia, te kręte dróżki, nie robią jednak wrażenia. Auto przechyla się momentami wzdłuż własnej osi wzdłużnej o dobrych 20° (a może i lepiej, kątomierza nie mieliśmy ze sobą), ale więcej strachu budzi to w kierowcy, niż w samochodzie ;-))) „Gwiazda” niewzruszenie pokonuje wszystkie dziwne miejsca, w które ją wprowadziliśmy.
Ale tego nam było mało… Ruszamy między góry, jakąś bitą drogą z wymieszanych z ziemią kamieni. Z lewej i z prawej wyrastają wysokie masywy skalne, u podnóża których są łagodniejsze stoki porośnięte trawą poprzecinaną pojedynczymi skałami różnej wielkości. Nie możemy sobie odmówić przyjemności wjechania w ten teren, choć samochód znowu niebezpiecznie się przechyla. Ale co tam – przecież Peugeot 3008, to crossover, więc powinien sobie doskonale poradzić w takim terenie. I radzi sobie! Zachodzące za górami słońce pozwala nam zrobić kilka dość ciekawych zdjęć, ale nam wciąż mało. Postanawiamy sprawdzić, jak zachowa się nasze testowe auto na wspomnianej drodze, po której tubylcy jeżdżą głównie quadami i furmankami. Korzystając z tego, że trakt ten jest mało uczęszczany i jednocześnie z góry dobrze widać, czy odpowiednio długi odcinek jest pusty – ruszam w jedną stronę. Po jakimś kilometrze zatrzymuję się, odwracam samochód i ruszam nieco ofensywniej. Wykroty, wystające spod ziemi kamienie, duże kępy trawy i mnóstwo kurzu – 3008-ka walczy z tym wszystkim dzielnie zachowując niczym niezmąconą stabilność. Jędrzej robi kilkanaście zdjęć, po czym wsiada do auta i już razem wracamy do reszty naszej ekipy, która już schodzi z wykutego w skale Uspieńskiego Monastyru.
Zostawimy samochody na parkingu i udajemy się do orientalnej knajpki. Składa się z kilkunastu wolnostojących altanek, w których brak jednej ścianki. Siedzi się bez obuwia, po „turecku”, wokół niskiego stołu. Próbujemy lokalnych herbat, w tym znakomitej zielonej, dajemy się też skusić na bakławę. Kolację jednak zostawiamy sobie na sam wieczór, bo choć zapadł już zmrok, jest jeszcze dość wcześnie, i planujemy dotrzeć do Symferopola, stolicy Krymu.
Opuszczamy więc orientalny Bakczysaraj i ruszamy do niezbyt odległego miasta, gdzie znajdujemy hotel Moskwa. Krym, to bowiem miejsce, które mocno opiera się na czasach świetności Związku Radzieckiego, a i dziś ciąży w kierunku imperialnej Rosji. Znajdziecie tam mnóstwo pamiątek z minionych czasów, w tym pomniki Lenina, czerwone pięcioramienne gwiazdy, czy… język rosyjski. W zasadzie trudno się Kriemczanom dziwić – za czasów ZSRR byli jednym wielkim kurortem tego ogromnego państwa, cieszyli się wieloma przywilejami, stacjonująca na Krymie Flota Czarnomorska dawała tubylcom wiele dobrego ;-))) Do dziś zresztą po Sewastopolu kręci się mnóstwo matrosów – wszak w dalszym ciągu kotwiczy tu wiele rosyjskich okrętów, a miasto w dużej części z tego korzysta, nie tylko materialnie.
Wróćmy jednak do Symferopola. W świetle powyższego nazwa hotelu chyba nie dziwi, prawda? Szczerze możemy Wam polecić to miejsce na nocleg – ceny przeciętego Polaka w żadnym razie nie zabijają, śniadanko w formie szwedzkiego stołu jest bardzo dobre, w hotelu jest bezprzewodowy dostęp do Internetu (acz tylko w hotelowym lobby, do tego trzeba za to zapłacić, choć ceny są co najmniej akceptowalne), a pokoje urządzone są bardzo przyjemnie.
Udajemy się do pobliskiej restauracji, w której pozwalamy sobie na rujnację naszego budżetu – rachunek sięga 1.600 hrywien, czyli przeszło 500 zł, ale jemy porządnie, popijamy niezłe wina, w tym Muskat Czerwonego Kamienia z Massandry – jedno z najlepszych win deserowych świata. Decydujemy się też na trunek jakże znamienny w nazwie – pokazany na jednym ze zdjęć poniżej ;-)))
Drogi na Krymie są znacznie lepszej jakości, niż te w centralnej i zachodniej części Ukrainy. Tutaj jeździ się praktycznie, jak po Europie. Autostrad nie ma, ale nawierzchnia przeciętnego traktu jest gładka, pozbawiona dziur i fałd i to bez względu na to, czy jedzie się odcinkami prowadzącymi przez góry, czy po płaskim terenie. Peugeoty biorące udział w wyprawie nie protestują przeciwko takim warunkom – przemieszczamy się szybko i sprawnie. Warto zresztą pojechać drogą z Symferopola do nadmorskiej Ałuszty – to najdłuższa na świecie trasa trolejbusowa! Pełna wzniesień i dolin. Warto zwrócić uwagę na ciekawostkę drogową – długie i strome zjazdy kończą się zwykle dość ostrymi zakrętami, ale na wypadek awarii hamulców samochodu, na wylocie takiego spadku nie ma barierek ochronnych, tylko… szutrowe drogi, zwykle prowadzące dość ostro pod górę, w które można w awaryjnej sytuacji wjechać i momentalnie wytracić prędkość. Ciekawe rozwiązanie.
Nasze hamulce jednak spisują się doskonale. Staramy się ich oczywiście nie przeciążać i hamujemy silnikiem, na ile to się da, ale układ hamulcowy zapewnia dobre czucie podczas zwalniania i jest odporny na jazdy w terenie górskim.
Po szybkim pobycie na nabrzeżu w Ałuszcie udaliśmy się do Jałty, w której postanowiliśmy zostać na nocleg, a czas niemal całego dnia poświęcić na zwiedzanie atrakcji związanych z tym miastem, na stałe wpisanym do historii ludzkości. Stosunkowo niewiele osób wie jednak, że słynna konferencja jałtańska, która na kilka dziesięcioleci zamieniła Europę na dwa wrogie obozy, odbyła się nie w samej Jałcie, ale w pobliskiej Liwadii. Tam też pojechaliśmy utwierdzając się w przekonaniu, że oznakowanie dróg i atrakcji turystycznych na Ukrainie w ogóle, i na Krymie w szczególności, wciąż pozostawia wiele do życzenia.
Sama Jałta jest miastem dość zatłoczonym, nawet po szczycie sezonu turystycznego. Bardzo przydały nam się czujniki parkowania, które pomogły nam wcisnąć się niemałym wszak Peugeotem 3008 w ciasne miejsce, które wypatrzyliśmy przy jednej z ulic blisko nadmorskiej promenady. Czujniki zamontowane w zderzakach informują graficznie i dźwiękowo o zbliżaniu się do przeszkody. Skalibrowane są z odpowiednim zapasem i jeśli planujecie wciskanie się gdzieś bardzo ciasno, to poćwiczcie, na ile możecie sobie pozwolić mimo generowanych alarmów.
Ciasnota panująca na jałtańskich ulicach, zatłoczone ulice, pozajmowane parkingi, sporo uliczek jednokierunkowych wiodących przez liczne wzniesienia i spadki. W tych warunkach wysokoprężny silnik ze swoją charakterystyką przebiegu momentu obrotowego radzi sobie doskonale. Nie ma potrzeby, jak by to było w benzyniaku, częstego sięgania do lewarka skrzyni biegów, ale nawet gdy zmienia się przełożenia, wszystko działa płynnie, a moment wskoczenia każdego biegu jest charakterystycznie dla peugeotowskiej rodziny aut serii 3 jednoznacznie wyczuwalny. Mieszanie lewarkiem jest po prostu przyjemne, a lekko działające sprzęgło w niczym tej przyjemności nie zakłóca.
Jałta i okoliczne miejscowości lub tzw. osiedla typu miejskiego – Liwadia, Ałupka, czy Massandra – są godne odwiedzenia. Oczywiście zaliczamy je wszystkie, choć czujemy ogromny niedosyt – wszędzie warto byłoby zostać dłużej. Drogi pomiędzy nimi, choć w większości mają dobre nawierzchnie, są kręte i niespecjalnie oznakowane, jeśli chodzi o atrakcje turystyczne. Osobiście jednak uwielbiam jeździć po drogach składających się z samych zakrętów ;-) a tych mam tutaj pod dostatkiem. Peugeot, mimo relatywnie wysokiego nadwozia, prowadzi się jak klasyczny hatchback. Najwyraźniej jego środek ciężkości położony jest dość nisko, a zawieszenie – świetnie dostrojone do ofensywnej jazdy. Oferuje przy tym naprawdę sporo komfortu. Opony doskonale przylegają do asfaltu nie pozwalając na uślizgi. Wiemy oczywiście, że czuwa nad nami ESP, ale na razie nie miało specjalnie wiele do roboty. Krymski asfalt jest przyczepny i dobrze współpracuje z ogumieniem testowego Peugeota. Inna sprawa, że pogoda nam sprzyja, jest ciepło, sucho i słonecznie, a w tych warunkach można sobie pozwolić na dużo ;-) Mój zapał studzi nieco Janusz prowadzący 807-kę, nieco zachowawczy w stylu jazdy, ale nie dziwię się – na co dzień jeździ Oplem, a gabaryty dobrze się przecież prowadzącego „Rosomaka” wciąż zdają się go onieśmielać i studzić zapał do szybszej jazdy.
Kręte drogi nie są jednak najprzyjaźniejszym miejscem dla pasażerów jadących z tyłu. To akurat normalne w samochodach, które nie mają indywidualnych foteli zamiast kanapy – tego drugiego rozwiązania nie profiluje się tak, jak odrębnych siedzisk, w efekcie czego nie można mówić o praktycznie żadnym trzymaniu bocznym. Wspomniana cecha jest jednak charakterystyczna dla większości dostępnych samochodów, więc trudno ją uznać za wadę akurat Peugeota 3008. Za to pozycja osób siedzących na kanapie naszego crossovera jest inna, niż w klasycznym hatchbacku na przykład – siedzi się wyżej, rzekłbym nawet, że wygodniej. Spać też można bez problemów – Marzena, która nie zaśnie w aucie prowadzonym przez kierowcę, któremu nie ufa, drzemie w najlepsze. Nie wie, biedna, co ją może czekać, gdy to ja siedzę za kółkiem… ;-)
Kręte drogi dopiero jednak na nas czekały… Po wyjeździe z Jałty ruszyliśmy w stronę Sudaku, na wschód, dokąd wielu turystów już nie dociera. Po części dlatego, że nikt im tego nie proponuje (tubylcy nierzadko sami nie znają walorów Krymu wschodniego), po części z powodu niewielu informacji w przewodnikach na ten temat, a po części dlatego, że nie wydaje im się, by na wschodzie była jakaś cywilizacja ;-) A poważniej – mało atrakcyjnie jawią się typowe socrealistyczne miejsca, bo właśnie tak postrzegany jest na przykład Kercz.
Drogę do Sudaku pokonujemy po zmroku. Przydają się dobre reflektory „Gwiazdy” i ksenony „Rosomaka”. Szosa wije się, jak wąż przyczajony do ataku, a różnice wzniesień sięgają 200 metrów! Jazda wymaga sporej uwagi, ale we mnie oczywiście odzywa się diabełek i namawia do odrobiny szaleństwa. Uwielbiam takie trasy. Na Ukrainie jednak, jak już wspominałem, trzeba uważać – dogoniliśmy ciężarówkę z przyczepą, w której jedynie w pierwszym elemencie składu były zapalone jakiekolwiek światła. Przyczepa była całkowicie pozbawiona oświetlenia. Takie „kwiatki” się zdarzają u naszych wschodnich sąsiadów co trochę.
Nocleg w Sudaku kończymy poranną pobudką w… deszczu. Najwyraźniej pogoda postanowiła nam się zepsuć, ale nie przeszkadza nam to w szybkiej wizycie na pobliskiej plaży i błyskawicznej kąpieli – Morze Czarne kusi temperaturą rzadko oferowaną przez Bałtyk nawet w szczycie sezonu. Potem jednak pakujemy się do samochodów i jedziemy dalej na wschód. Lampka sygnalizująca interwencję układu ESP w Peugeocie 3008 zaczyna dawać o sobie znać – nie jest zepsuta ;-) co już zaczynaliśmy podejrzewać, gdy nie dawała znaku życia. Zastanawiamy się, co się dzieje – przecież ten drobny deszczyk nie mógł tak diametralnie pogorszyć przyczepności. To prawda – zatrzymujemy się, otwieramy drzwi, a szybki kontakt obuwia z asfaltem daje odpowiedź – w masę, z której zrobiona jest droga, wtopionych jest (na długości co najmniej kilkunastu kilometrów krętej drogi!) mnóstwo drobnych kamyczków. To powoduje, że nawierzchnia jest przeraźliwie śliska! Ruszamy dalej mając na uwadze odkrycie sprzed chwili. Nie szalejemy przesadnie, żeby lampka od ESP mogła się znowu zdrzemnąć, i docieramy do przeszło siedemdziesięciotysięcznego miasta. To Teodozja. Tym razem jednak przeskakujemy przez historyczne miasto założone w VI wieku p.n.e. i żałujemy, że nie możemy sobie pozwolić na zwiedzenie choćby podstawowych zabytków, pochodzących głównie ze Średniowiecza.
Już w miarę prostą i niewymagającą drogą wiodącą przez nizinny krajobraz pędzimy do Kerczu, tak bardzo odradzanego nam przez większość tubylców, jako miasto niewarte zobaczenia. Okazuje się jednak, że Kercz powinien się znaleźć na trasie wędrówki po atrakcjach Krymu. Samo miasto przypomina nieco swoje polskie odpowiedniki – ma około 150 tys. mieszkańców, z których wielu żyje w blokowiskach przypominających nasze osiągnięcia epoki gierkowskiej, ale w centrum widać nieco nowsze trendy w organizacji miasta – skwerki, deptaki, pięknie zadrzewione, z ładnymi lampami. Zostawiamy samochody przy jednym z takich skwerków i pieszo ruszamy na wzgórze, na którym góruje nad miastem wielki obelisk poświęcony bohaterom wojennym. Z tego wzgórza doskonale widać – mimo siąpiącego deszczyku – brzegi Rosji, kiedyś połączonej z Krymem mostem.
Schodzimy na dół, przechodzimy obok kolejnego pomnika Lenina, zwiedzamy przepiękną cerkiew i deptakiem, już w rzęsistym deszczu, wracamy do samochodów. Musimy odnaleźć carski kurhan, jeden z wielu zlokalizowanych w tej okolicy. Carski jest oczywiście największy. Po drodze mijamy Peugeota 206 sedan, co widać na jednym ze zdjęć. Można też zobaczyć, jaką mieliśmy w Kerczu pogodę…
Pod kurhan docieramy o 17:00, czyli dokładnie o godzinie, kiedy kończy się zwiedzanie tego zabytku. Mieszkająca obok przewodniczka zupełnie nie robi z tego problemu – opowiada nam, posiłkując się tablicami poglądowymi, historię kurhanu, po czym prowadzi nas do środka, a Peugeoty czekają niestety na zewnątrz – nie mogą wjechać do środka ;-)))
Potem podjeżdżamy jeszcze dziurawą droga, która nie robi wrażenia ani na „Gwieździe”, ani na „Rosomaku”, pod wielki pomnik poświęcony masakrze dokonanej na okolicznych mieszkańcach w czasie wojny. Monument robi ogromne wrażenie. Niestety nie mogliśmy już – z uwagi na porę – wejść i zwiedzić labiryntu korytarzy, w których schronili się mieszkańcy stawiając długotrwały opór nazistom.
Najciekawszy element krajobrazowy całej wyprawy, co jednogłośnie stwierdziliśmy ostatniego wieczoru już we Lwowie, to Mierzeja Arbacka, Arbatska Striełka. Jej południowo-wschodnia nasada leży niemal całkowicie na północ od Teodozji. Papierowa mapa zeznawała, że przez Mierzeję prowadzi jakaś droga, postanowiliśmy więc pojechać w miejsce, które praktycznie wszystkie przewodniki określają mianem „Krym nieznany”… Lubimy takie klimaty ;-) Jak się okazuje – wyprawa Arbatską Striełką, to był strzał w dziesiątkę! Wjeżdżamy na nią drogą, która budzi nasze coraz mniejsze zaufanie, ale przemy naprzód, gdzie pewnie niewielu naszych rodaków się pojawiło. Po chwili dojeżdżamy nad morze, ale to już nie jest Morze Czarne. Mierzeja Arbacka rozdziela wody Morza Azowskiego od słonego jeziora o nazwie Siwasz. Jezioro zresztą jest mocno umowną nazwą – w chwili, gdy jechaliśmy, jego wody były mocno cofnięte i można było spacerować po sprężystym dnie wystawionym na widok publiczny. Podziwialiśmy nadbrzeżną roślinność sprawiającą wrażenie, jakby wykonano ją z gumy. A Peugeot musiał pokazać, na co go stać – przez Arbatską Striełkę droga prowadzi bowiem nie tyle jedna, co kilka, i wciąż się one łączą, przecinają, rozchodzą. Jeśli jednak liczycie na to, że znajdziecie tam asfalt, to przestańcie obstawiać w totka, bo nie macie zdolności przewidywania ;-) Droga ta, to raczej ziemny trakt, a jedzie się po niej, jak po tarce.
Zastanawialiśmy się, dlaczego tak jest. Co spowodowało takie pofałdowanie ziemi. Wysiedliśmy po paru kilometrach takiej trzęsawki, z którą nawet świetne peugeotowskie zawieszenie niespecjalnie sobie radziło, żeby sprawdzić, po czym jedziemy. Czy to jakieś pojazdy gąsienicowe tak zryły ziemię? Nie! To nawet nie była ziemia w ścisłym znaczeniu tego słowa! To piasek, w postaci 2-3-centymetrowej wysokości muld oddalonych od siebie o jakieś 8-10 cm, ubity na tyle mocno w tej postaci, że nieustępujący pod naporem kół samochodu! Butem można było taką muldkę rozgnieść, ale opony samochodu jadącego z prędkością nie większą, niż 30 km/h nie były w stanie tego dokonać. Cóż jednak było robić? Wracać? Bez sensu – to nie w naszym stylu. Pewni o niezawodność zawieszenia pojechaliśmy dalej, blisko 100 km po takim torze przeszkód. Ale warto było!!! Widoki niezapomniane, piękna, dzika przyroda, praktyczny brak ludzi i ich zabudowań, za to ptactwo wodne, konie biegające wolno, charakterystyczna niewysoka roślinność i czyściusieńkie maleńkie jeziorka oddzielone od Morza Azowskiego tylko wąską skarpą. I duże obszarowo, acz cofnięte wodami Jezioro Siwasz po drugiej stronie. I jeszcze coś dziwnego – wyglądającego z daleka, jak słupy dymu, czy gazów wydobywających się z gejzerów (tylko skąd tam gejzery?). Gdy do tego zjawiska dojechaliśmy, okazało się, że to miliardy drobniutkich owadów latających w takich skupiskach! Szok! Błyskawicznie pozamykaliśmy wszystkie okna, żeby to coś nie wdarło nam się do samochodu, ale widok był niesamowity. Takich słupów widzieliśmy może setkę, może więcej, a w każdej na pewno tysiące, dziesiątki tysięcy owadów!
Sytuacja drogowa poprawia się nieco, gdy docieramy do pierwszej zamieszkałej osady o nazwie Striłkowie. Tam odwiedzamy lokalny sklepik i dziwimy się, że docierają autobusy muszące, jak i my, zmagać się z tłuczniową drogą. To jednak krótki odcinek, raptem kilka kilometrów, po czym wjeżdżamy na betonowe płyty, a po chwili na normalny asfalt. Witaj cywilizacjo!
Zanim jednak wjedziemy w naprawdę zamieszkałe okolice, próbujemy się rozpędzić na betonowych płytach przypominających, jako żywo, lotniska wojskowe. Osiągamy bez trudu niedozwolone wprawdzie, ale nie sprawiające żadnego zagrożenia, 150 km/h. Samochód jest w stanie osiągnąć dużo więcej, nas jednak interesuje wyciszenie auta. Przy tej prędkości rozmawiamy zupełnie normalnie, z zewnątrz nie docierają nadmierne hałasy, czyli mamy za sobą kolejny test. Zwalniamy już do przepisowych prędkości i docieramy do miejscowości będących siedzibami nowych ośrodków wczasowych, latem z pewnością tętniących życiem, teraz niemal pustych. Po kolejnych kilometrach opuszczamy Arbatską Striełkę podziwiając kilkudziesięcioosobowe skupiska wędkarzy łowiących ryby bądź to z mostu, bądź brodzących z sieciami po płytkich kanałach łączących Morze Azowskie z północną częścią Jeziora Siwasz.
Jedziemy całkiem niezłą drogą P-47 w stronę Chersonu, po drodze przeskakując przez most nad Dnieprem. Rzeka robi spore wrażenie, choć w tym miejscu jest relatywnie wąska. Potem podróż do Umania, nocleg, i kolejne kilometry w stronę Lwowa, po drogach jakże charakterystycznych dla środkowej i zachodniej Ukrainy – nierównych, niezbyt dobrze oznakowanych, ale przybliżających nas z każdym kilometrem do Europy ;-)
Kiedy na polach pojawia się śnieg, to bez dwóch zdań oznaka tego, ze Lwów już niedaleko. Gdy my grzaliśmy się w krymskim słoneczku, Polska, ale i Lwów, walczyły z nagłym atakiem zimy. Śniegu spadło sporo, o czym informowały nas nasze rodziny i znajomi w licznych rozmowach telefonicznych i SMS-ach.
Temperatura spadała, komputer pokładowy Peugeota 3008 wyświetlił informację o ryzyku wystąpienia tzw. czarnego lodu (nie mylić z Czarnym Lądem – to pomysł na jedną z kolejnych wypraw…), więc wzmogliśmy czujność. Warunki jednak były niezłe – ESP nie interweniowało, choć drogi były rzeczywiście mokrawe i drobna warstwa lodu miała prawo się pojawić. Szczęśliwie jednak dotarliśmy do Lwowa, który przez ostatnie 1,5 doby był ostatnim etapem naszej wyprawy.
We Lwowie spotkaliśmy się z bardzo gościnną polską rodziną, trzypokoleniową, ośmioosobową, z którą przegadaliśmy kilka wspaniałych godzin. Odwiedziliśmy też Cmentarz Łyczakowski, podglądaliśmy budowę stadionu na Euro 2012 i podsumowaliśmy wspólnie wyprawę. A ta okazała się nadzwyczaj udana, dostarczyła nam mnóstwa niesamowitych wrażeń i pozwoliła dobrze i w różnych warunkach poznać Peugeota 3008 – gwiazdę wyprawy.
Serdecznie dziękujemy naszym współtowarzyszom podróży – Małgosi, Marzenie, Januszowi i Włodkowi. Byliście wspaniali!
Szczególne podziękowania składamy naszym sponsorom:
– Firmie Peugeot Polska, która udostępniła do testu samochody Peugeot 3008 oraz Peugeot 807;
– Firmie Polkomtel S.A., operatorowi sieci Plus GSM, która była sponsorem komunikacji podczas wyjazdu;
– Firmom Aqurat i Geosystems Polska, producentom oprogramowania nawigacyjnego Automapa, za udostępnienie wersji „beta” najnowszego produktu, który doskonale prowadził nas przez Ukrainę;
– Grupie EuroZet, która wysłała z nami Marzenę Chełminiak, i jej cudownym głosem relacjonowała codziennie na łamach Radia Zet naszą wyprawę.
Peugeota 3008 testowali dla Was Krzysztof Gregorczyk i Jędrzej Chmielewski.
Tekst: Krzysztof Gregorczyk
Zdjęcia: Marzena Chełminiak, Małgorzata Piekarska, Jędrzej Chmielewski i Krzysztof Gregorczyk
Najnowsze komentarze