Dzień 1.
Ruszyliśmy około godziny 5:00 z Gdańska, do pokonania mieliśmy 760 km. Już na samym wyjeździe z Trójmiasta auto zaczynało lekko przerywać, a temperatura oscylowała w okolicach -27 stopni. Im dalej tym zimniej, już 50 km za Gdańskiem zanotowaliśmy -30 stopni; no cóż – tego chcieliśmy :-D
Jakieś 250 km dalej zaczęły się problemy, wyskoczyła kontrolka usterki elektrycznej, a auto zaczęło kopcić na siwo. Kobieta z infolinii serwisowej Renault zdecydowanie nie potrafiła nam pomóc, a swoją niekompetencję zwieńczyła słowami "jeśli kontrolka nie jest barwy czerwonej, a auto jedzie, nie przysługuje państwu żadna pomoc". Własnymi siłami doszliśmy do tego, że filtr cząstek stałych zaczął wypalać się w skrajnie niekorzystnych warunkach – stąd te kłopoty. Dym zniknął, a kontrolka ciągle się świeci. Próba odłączenia akumulatora by zresetować komputer nie przyniosła efektów. Był to pierwszy moment zwątpienia, czy nie zrezygnować z dalszej podróży, lecz w Suwałkach kontrolka zgasła – jedziemy dalej!
Litwa przywitała nas kompletnym układem wydechowym leżącym na środku drogi, w który zresztą wjechaliśmy. Oględziny auta nie wykazały żadnych zniszczeń, więc można było kontynuować podróż. Dalej droga przebiegała spokojnie, ale ani Litwa, ani Łotwa, nie zachwyciły nas niczym nadzwyczajnym.
Wieczorem rozpakowaliśmy się we wcześniej zarezerwowanym hostelu. W Internecie prognozy przewidywały tęgie mrozy na czas naszej wizyty na północy. Na sam koniec dnia przypomnieliśmy sobie o zmianie czasu – tak więc godzina w plecy :-)
Warto dodać, że przez cały pierwszy dzień temperatura utrzymywała się poniżej -20 stopni. Spragnieni wrażeń poszliśmy spać.
Dzień 2.
Wczesna pobudka, godzina 5:30 – wymeldowujemy się z hostelu. Cel tego dnia, to miejscowość o jakże przyjemnie brzmiącej nazwie Jyväskylä. Do pokonania 600 km i przeprawa promowa Helsinki–Tallin.
Droga z Łotwy do Estonii przebiegała po naszej myśli. Mimo, że kierowaliśmy się na północ, to temperatura wzrosła z -29 zanotowanych w okolicach Rygi do -14 w Tallinie. O godzinie 10:00 wjechaliśmy na pierwszy nowoczesny prom linii Tallink. Na samym statku ewidentnie można było rozróżnić dwie grupy pasażerów: kierowców ciężarówek (w tym sporej ilości Polaków), oraz turystów. Rejs przebiegł bardzo spokojnie i przyjemnie. Statek ewidentnie był mocno eksploatowany, gdyż pomimo wejścia do służby w 2007 roku, nosił wyraźne ślady zużycia. To, co godne wspomnienia, to bardzo sprawny wjazd i wyjazd z promu.
Zjechaliśmy z promu i pierwsze zaskoczenie – temperatura -7 stopni. Następnie przyjrzeliśmy się fińskim samochodom: każde miało okolcowane opony. Wjazd do centrum Helsinek dostarczył kolejnych wrażeń: ulice były zaśnieżone, tylko delikatnie posypane tłuczniem, i nikomu to nie przeszkadzało. Stolica Finlandii wywarła na nas bardzo pozytywne wrażenie, objawiła się jako miasto nowoczesne i dobrze zorganizowane.
Wyjeżdżamy ze stolicy Finlandii, do mety zostało nam 300 km. Autostrada prowadząca na północ była, o dziwo, czarna, i do samej Jyväskyli przyzwoicie przyczepna. To, co ważne dla kierowców, to brak jakichkolwiek wysp na środku drogi, a ograniczenia prędkości dobrane tak, że nie trzeba łamać przepisów, by poruszać się sprawnie.
Przerwa w regionalnym McDonaldzie – mamy za dużo sił, by spać, a dodatkowo nie możemy znaleźć optymalnego cenowo noclegu – jedziemy dalej w stronę północy! Duża kawa i odjazd.
Finlandia rozpieszczała nas pięknym krajobrazem i bardzo dobrymi drogami, dzięki czemu przejazd na „szczyt” Zatoki Botnickiej okazał się przyjemny. W drodze do Rovaniemi napotkaliśmy na śnieżycę, oraz opady marznącej mżawki. Na szczęście niewielki ruch panujący na jednej z najważniejszych dróg w Finlandii pozwolił utrzymać wysoką średnią prędkość. Tam temperatura nagle obniżyła się i na przestrzeni 200 km w stronę Rovaniemi spadła do -37 stopni! Ekstremalne temperatury nie spowodowały żadnych problemów z samochodem na tym odcinku wyprawy. Słychać było jedynie twardą pracę silnika, i zanotowaliśmy podwyższone spalanie.
Tym oto sposobem dojechaliśmy do Rovaniemi, robiąc w jeden dzień trasę zaplanowaną na dwa dni. Nie mając wykupionego noclegu byliśmy zmuszeni do przespania się w aucie, podczas gdy na dworze panował siarczysty mróz.
Dzień 3.
W nocy nawet strasznie nie zmarzliśmy, ale mimo niezgaszonego samochodu silnik miał grubo poniżej 50 stopni – był najzwyczajniej niedogrzany; sytuację ratował fabryczny dogrzewacz w układzie wentylacji.
Dzień rozpoczęliśmy od zatankowania na Neste arktycznej ropy, która miała nie zablokować filtra paliwa do -44 stopni, „przy pracującym sprawnym silniku”, i -40 stopni, gdy silnik nie pracował. Śniadanie przypadło nam w restauracji McDonald, która, jak się okazało, jest najdalej wysuniętym na północ „Makiem” na świecie.
Jako, że mieliśmy do zrobienia tylko 40 km do motelu, postanowiliśmy się poszwendać po Rovaniemi – mieście świętego Mikołaja, przez które przebiega linia koła podbiegunowego. Zrobiliśmy pamiątkowe zdjęcia, oraz uwieczniliśmy widoki. Odwiedziliśmy więc tego miłego brodatego Pana (w galerii jest jego pojazd służbowy, który obala dotychczasową teorię o saniach), objeździliśmy okoliczne uliczki, port lotniczy i centrum, po czym udaliśmy się do mieściny Patokoski odległej o 30 minut drogi. Tam mili Finowie przywitali nas w oczekiwanym przez nas ciepłym pensjonacie. Dostęp do Internetu, ciepły prysznic i świeża pościel – czego chcieć więcej po 30 godzinach spędzonych w aucie.
Dzień 4.
Gospodarz informuje mnie, że w nocy temperatura spadła do -40 stopni, a aktualnie jest -35. Gdy usłyszał że Dacia, to diesel, to złapał się za głowę. Pierwsze próby odpalenia, wygląda tak jakby Duster chciał, ale nie mógł. Podpięliśmy dodatkowy akumulator (nasz własny, na noc wzięliśmy go do pokoju), by spadki napięć były mniejsze, a auto mogło kręcić żwawiej. W końcu odpalił! I zgasł po 2 minutach… Gościnny gospodarz wraz miłym z Rosjaninem pomogli nam przetransportować auto do ciepłego garażu. Oleje w skrzyniach i mostach były tak gęste, że Dacia ważąca 1300 kg sprawiała wrażenie, jakby ważyła z 15 ton. Tamtejsze sposoby okazały się skuteczne, nagrzewnica gazowa 9kW sprawiła, że po 20 minutach Duster odpalił jak w lato. Największą klapą okazał się depresator firmy X-Ceramic dystrybuowany przez firmę, który zostawiony na noc zamarzł na kość. Fin miał niemały ubaw z tego, że środek przeznaczony na rozrzedzenie 1.200 l (tak! tysiąca dwustu litrów) sam zamarzł. Nam nie było do śmiechu, czuliśmy się oszukani przez tę firmę. Najprawdopodobniej gdybyśmy nie stosowali sumiennie tego specyfiku, Dacia odpaliłaby bezproblemowo. Jako upominek od naszego wybawcy dostaliśmy butelkę prawdziwego ochronnego środka do diesla o nazwie „diesel -100”.
Parę słów z miłym gospodarzem, bambetle do auta i w drogę! Jedziemy na Nordkapp, 700 km do celu. Przemierzaliśmy przepiękne drogi Finlandii, im niższa kategoria drogi, tym większa frajda. Normalną rzeczą było, że szosy są białe, ale zadziwiająca była ich przyczepność. Kolce wszystkich osobówek oraz frezarki domontowane do pługów sprawiały, że droga była dość „szorstka” – to pozwoliło po raz kolejny utrzymywać średnią prędkość znacząco wyższą, niż zakładaliśmy w planach, sprzyjała nam również aura, która choć mroźna, to była słoneczna. Przed Norwegią mieliśmy przyjemność spotkać pierwsze renifery; zwierzęta te okazały się mało płochliwe i ochoczo pozowały do zdjęć. Im dalej tym cieplej, coraz bliżej celu, a na termometrze -5 stopni.
W końcu dojechaliśmy! Pamiątkowe zdjęcia przed tunel Nordkapp i znakiem gminy Nordkapp. Niestety dojazd na sam cypel (pod globus) jest strasznie drogi i możliwy jedynie podstawionym autokarem, na który musielibyśmy czekać jakieś 15 godzin. Szczęśliwie przyszła inna atrakcja – zorza polarna! Niebo dało nam przepiękny pokaz zielonych obłoków wirujących na niebie, coś pięknego.
Dzień 5.
Po krótkiej drzemce na obrzeżach Nordkappu wyruszyliśmy w podróż powrotną, na południe, do domu. Droga była bardziej górzysta i kręta, często oblodzona. Jednak po wyjeździe z gór drogi znów pozwoliły podnieść tempo, co ważne – w ramach przepisów.
Na granicy Finlandia-Norwegia natknęliśmy się na stada reniferów. Zaplanowany nocleg w miejscowości Pello okazał się niewypałem, kobieta prowadząca motel była jedyną osobą spotkaną przez nas w Finlandii, która zupełnie nie potrafiła się dogadać w języku angielskim. No nic, telefon do pomocnego Fina, który ucieszył się i znów miło nas ugościł. Nadłożyliśmy ok. 200 km drogi, ale opłacało się.
Dzień 6.
No właśnie, opłacało się, bo znów mogliśmy pojeździć po cudownych fińskich drogach lokalnych, a dodatkowo gospodarz zapewnił nam poranne atrakcje. Jeździliśmy skuterami śnieżnymi po bajecznych lasach Laponii. Wdzięczni niezmiernie zrobiliśmy pamiątkowe zdjęcia i wyruszyliśmy z lekkim opóźnieniem w stronę domu, na południe, do szwedzkiego miasta Sundsvall.
Droga w Szwecji zaczynała robić się czarna, ale w wielu miejscach byłą pokryta zdradliwym lodem; dla zobrazowania jak ślisko bywało napiszę, że na 5 biegu przednie koła potrafiły stracić przyczepność. Po raz kolejny nie przeszkodziło to w utrzymaniu dobrego tempa podróży. Na drogach zaroiło się od najrozmaitszych modeli Volvo i Saabów. Tam też doświadczyliśmy, jak duży nacisk kładą Szwedzi na bezpieczeństwo. Praktycznie cały czas pasy były rozdzielone barierkami – nawet gdy jezdnia była dwukierunkowa i składała się z dwóch pasów. Barierki te nie były tymi stosowanymi w Polsce, a nowego typu, składały się na nie liny mocowane co kilkaset metrów w ziemi, oraz wsporniki prowadzące.
Dzień 7.
Ostatnie 900 km do zrobienia, w drogę! Droga E4 w Szwecji bardzo cywilizowana, w sporej części była autostradą. Na stacji bardzo wyraźnie było widać różnice pomiędzy cenami produktów w Polsce i Szwecji. Gdy zboczyliśmy z głównej drogi, zaroiło się od „pięćdziesiątek” w towarzystwie aktywnych fotoradarów i wysepek, teraz już wiemy, gdzie minister transportu musiał być na ostatnim urlopie. Przejazd przez Sztokholm przebiegł nadspodziewanie sprawnie. Jeśli zestawiać Helsinki i Sztokholm, to zdecydowanie lepsze wrażenie robi stolica Finlandii. Wjazd na prom i znowu widać dwie grupy pasażerów: kierowców ciężarówek siorbiących polskie piwo, gdzie popadnie, i elegancko ubrane pary korzystające z restauracji i dancingów na statku. Na morzu trochę bujało, ale później przestało nam to przeszkadzać. Stena Line, podobnie jak Tallink, ma dobrze opanowane załadowywanie i rozładowywanie aut ze statków, co przyspieszyło zjazd na ląd.
Zjazd z promu, i jedyna kontrola drogowa – alkomacik :-) Z naszych obserwacji poprzedniego wieczoru wynika, że z pewnością niejeden kierowca tam poległ… Z terminalu promowego w Gdyni do Gdańska prowadzi już 2-pasmowa droga, więc w 20 minut byliśmy w domach.
Tutaj kończy się nasza wyprawa. Krótko podsumowując: niezapomniany wyjazd, który ilością wrażeń bije na głowę eskapady na narty. Widoki, jakich nigdzie indziej wcześniej nie widzieliśmy, i o ile nie wrócimy tam następnym razem, to już nie zobaczymy. Wszystko się udało, jesteśmy bardzo zadowoleni z wyprawy i samochodu.
tekst i zdjęcia: Michał Bielarczyk i Maciej Kleina, Dacia Klub Polska
więcej zdjęć znajdziecie tutaj.
Najnowsze komentarze