Od wielu lat, pracując dla Telewizji Polskiej, jeżdżę na zdjęcia samochodami służbowymi i „atrakcji” z tym związanych mam naprawdę co nie miara. Nie tylko zresztą ja. Głównie ci, którzy za te auta odpowiadają. Kiedyś w siarczysty mróz na światłach przy Grzybowskiej coś z całej siły z impetem uderzyło w nasz samochód. Odgłos by taki, jakby rzucono kamieniem. Kierowca wysiadł i… okazało się, że to zlodowaciała bułka. Zapewne wypadła z dzioba jakiemuś ptakowi, który chciał się pożywić po rozmrożeniu, ale zmarzliny nie był w stanie utrzymać w dziobie. Samochodowi na szczęście nic się nie stało, ale gdyby np. wgnieciona została maska kierowca musiałby pisać raport wyjaśniający. Brzmiałby mniej więcej tak: „w dniu… stałem na światłach, gdy nagle z nieba spadła bułka”. Kto w ten raport uwierzy? By go uwiarygodnić trzeba dopisać: „świadkami upadku bułki byli…”.
Najgorsze są jednak kolizje samochodowe w trakcie zdjęć. Czekanie na policję się dłuży… zdjęcia się nie odbywają. Jest zagrożenie, że program się nie ukaże i… kierowcy zadowalają się oświadczeniami drugiej ze stron. Bywa to zgubne. Kolega, który został w trakcie zdjęć stuknięty przez auto pewnej pani i zadowolił się napisanym przez nią oświadczeniem, poniósł sromotną klęskę. Płacił za stłuczkę z własnej kieszeni, bo pani wyparła się oświadczenia. Twierdziła, że to nie jej charakter pisma. Było to prawda, bo… oświadczenie pisał kolega. Pani szlochała, trzęsła się itd., więc chciał jej pomóc, zwłaszcza, że się spieszył. Tymczasem łzy pani były na pokaz. Ubezpieczycielowi z zimną krwią powiedziała, że zdarzenie nie miało miejsca. A ponieważ jej auto było całe, (stłuczka miała miejsce w piątek, a telewizja zaczęła dochodzić swoich praw dopiero w poniedziałek, bo pracownicy administracyjni weekendy mają wolne), więc szukaj wiatru w polu.
Najgorsze jednak zdarzenie miał nasz kolega fan motoryzacji – telewizyjny operator. Otóż kilka lat temu wybrał się z kamerą do Fortu Czerniakowskiego, oddziału Muzeum Wojska Polskiego. Tam miał nagrać jakiegoś historyka techniki wojskowej. Na zdjęcia jechał wraz z nim praktykant, który wyczuwszy słabość kumpla do motoryzacji zaczął opowiadać o autach, które w swoim życiu prowadził. Czego w tych opowieściach nie było! I auta japońskie i niemieckie i amerykańskie i szwedzkie. Gdy dojechali na miejsce, kamera została ustawiona i przed nią stanął historyk. W tym momencie zza węgła fortu wyjechał opancerzony rosomak, a jego kierowca wychylił się i zaczął wrzeszczeć, by przestawić służbowe telewizyjne auto, bo stoi na drodze. Operator poprosił więc praktykanta, by to zrobił. Skoro jeździł tyloma zagranicznymi autami – poradzi sobie ze służbowym fordem „mondeo”. To co się po chwili wydarzyło trwało zaledwie kilka sekund. Służbowy „mundek” uderzył z całej siły w rosomaka. Silnik dosłownie „wyszedł” przez maskę. Operator podbiegł do gramolącego się zza kierownicy praktykanta i spytał:
– Coś ty zrobił?
– Nie wiem – padła odpowiedź. – auto mi po prostu uciekło!
– Jak to ci uciekło?
– No nie wiem! Sam nie wiem, jak to się stało.
Ponieważ zdjęcia trwały, więc operator kręcił, to co było potrzebne, a w tym czasie reszta wzywała z firmy pana zawiadującego służbowymi samochodami. Rozmowa była krótka:
– Bo tu służbowe auto wpadło pod „Rosomaka”.
– Co wy mi tu pier…! Przecież nie mamy żadnej ekipy w Iraku!
Trzeba było przesyłać MMS’a ze zdjęciem służbowego auta pod „Rosomakiem”, by szefostwo dało wiarę. Zażądało od praktykanta okazania prawa jazdy.
– Zapomniałem z domu.
– No to jedziemy po nie, bo to dla ubezpieczyciela potrzebne. Gdzie mieszkasz?
– Ale w domu tez nie ma, bo uprałem.
– Jak to uprałeś? Przecieć to jest plastikowa taka karta…
I wtedy się wydało, że szpanujący motoryzacją praktykant nawet nie ma prawa jazdy. By ubezpieczenie wypłaciło odszkodowanie ktoś musiał wziąć na siebie winę za jazdę autem prosto pod „Rosomaka”. Bo przecież ubezpieczenie nie zwraca za naprawę szkody powstałej w wyniku prowadzenia auta przez kogoś, kto nie ma stosownych uprawnień. Za to, że służbowe auto traci zniżkę operatorowi potrącono z pensji. Praktykantowi powiedziano, że temu, kto wziął na siebie jego winę powinien postawić skrzynkę koniaku. Coś ponoć postawił.
Historie mogłabym mnożyć, ale… po co? Sprowadzają się do jednego pytania. Czy warto tak się cieszyć tym korzystaniem ze służbowego auta? Skoro wychodzi, że wszystko dobrze dopóki… nie ma stłuczki lub awarii.
Originally posted 2010-07-12 17:12:23.
Najnowsze komentarze