Dość archiwalny już numer „Motoru” z lutego br. zamieścił artykuł zatytułowany „Siedem grzechów głównych”. Właśnie z tego materiału dowiedziałem, że za nieprawidłową zmianę kierunku jazdy w tym również pasa ruchu, można otrzymać mandat w wysokości 250 zł i do tego 5 punktów karnych. W ubiegłym roku za tego typu przewinienia wystawiono w Polsce 68.117 mandatów, choć osobiście nie znam nikogo, kto wpadł na takim przewinieniu, a i policyjnej interwencji z tym związanej nie widziałem. Jednakże nieco ponad 68 tys. mandatów, to naprawdę znikoma ilość w masie 2.384.287 grzywien nałożonych przez polską policję – raptem nieco ponad 2,85%. Może się to i tak wydawać wartością znaczącą, ale jak popatrzy się na częstość występowania zjawiska, wydaje się kroplą w morzu potrzeb.
Skoro jesteśmy przy liczbach – jeszcze mniej mandatów (67.425) wystawiono za wymuszenie pierwszeństwa przejazdu. Najwięcej oczywiście – 1.446.921 – było grzywien za przekroczenie prędkości. Cóż – policja jest dobrze wyposażona do pomiarów prędkości, ale patrzenia na zachowanie kierowców w ruchu drogowym jakoś się od nich najwyraźniej niespecjalnie wymaga.
Naturalnie skutki braku zasygnalizowania o zamiarze skrętu/zmiany pasa ruchu mogą się wydawać niewielkie, a samo wykroczenie wielu kierowców uznałoby pewnie za drobne przewinienie. Niestety w ruchu miejskim skutki te mogą być dość kosztowne, a nawet mogą za sobą pociągnąć ofiary w ruchu drogowym.
Zresztą nieważne są skutki, nawet te realne, a nie tylko potencjalne. Skoro samochód wyposażono w światła, to się ich używa. Zapalamy reflektory w nocy (a w krajach, gdzie trzeba je włączać 24 godziny na dobę – praktycznie zawsze), dlaczego więc tak niechętnie korzystamy z kierunkowskazów? Przecież ich użycie nie wymaga ani specjalnych zabiegów, ani nie podnosi w realnie zauważalny sposób zużycia paliwa. Stanowi więc typowy przejaw walki z systemem, niechęci Polaków do podporządkowywania się jakimkolwiek przepisom, albo jest po prostu oznaką debilizmu. Bo jak inaczej nazwać taką totalną głupotę połączoną z brakiem dbałości o bezpieczeństwo – zarówno innych użytkowników ruchu, jak i własne?
Są na naszym kontynencie kraje, w których kierowca łamiący przepisy musi się liczyć z tym, że inny użytkownik ruchu zadzwoni na policję i poda dane takiego „łamacza”. A przynajmniej mrugnie światłami i spróbuje w ten sposób zwrócić uwagę „łamacza”, że coś robi nie tak. Sam miałem taki przypadek kilka lat temu na austriackiej autostradzie – pojawiło się tymczasowe ograniczenie prędkości do 110 km/h i Austriacy zwolnili. Ja jechałem dalej 130 km/h. Zostałem „obmrugany” przez tych, których wyprzedziłem. I naprawdę zwolniłem. Uznałem, że czas zastosować przysłowie „Jeśli wejdziesz między wrony, musisz krakać jak i one”, czyli postanowiłem zachować się tak, jak inni użytkownicy. Przy czym oznaczało to tylko i wyłącznie przestrzeganie prawa, rezygnację z jego łamania.
W Polsce zachowania tego typu – „obmruganie”, czy telefon na policję – kojarzą się jednoznacznie – z donosicielstwem, szpiclostwem, agenturą. Człowiek, który tak postępuje, w Polsce uważany jest co najmniej za potomka ORMO-wca, choć on oczekuje tylko, by przestrzegano prawa. Że prawo czasem jest głupie i nieżyciowe? Owszem – tak też się zdarza, ale takie jest i koniec. Dziś wielu chlubi się tym, że za minionych czasów, gdy próbowaliśmy w tym kraju budować socjalizm, łamało prawo, działało niezgodnie z obowiązującymi w tamtym kraju przepisami. Moim zdaniem to nie jest powód do dumy. Bo jeśli by był, to tak samo należałoby potraktować dzisiejszych „łamaczy” prawa – jak bohaterów. I nieważne, jakie przepisy się łamało/łamie. Prawo jest prawem i należy go przestrzegać.
Sam też nie zawsze jestem bez winy – przyznaję się oficjalnie. Najczęstszym moim przewinieniem jest niezachowanie obowiązującej prędkości. Fakt, że zwykle w miejscach, w których ograniczenia te są bzdurne – na przykład znaki stojące przy drodze ograniczające prędkość na czas remontu, ale stojące nawet i dwa lata po zakończeniu tego remontu. Kiedy byłem młodszy, jeździłem szybciej. I dostawałem za to mandaty. Oczywiście nie za każdym razem, a tylko wtedy, gdy mnie złapano ;-) ale fakt pozostaje faktem. Dziś jeżdżę dużo spokojniej, mandatów praktycznie nie płacę (ostatni był mniej więcej 18 miesięcy temu za jazdę „na pamięć”, gdy wjechałem na odcinek z zakazem ruchu…), przestrzegam coraz więcej przepisów. Nie powiem, że wszystkich, bo zdarzyło mi się nie dalej, jak kilka dni temu, pojechać bez włączenia świateł mijania, choć używam ich „od zawsze”, nawet gdy przepisy tego nie wymagały. Na szczęście pojawił się na mojej drodze kierowca, który mi o tych światłach przypomniał. Dziękuję!
Wróćmy jednak do jazdy bez kierunkowskazów. Mam wrażenie, że to się stał taki nasz narodowy sport. Polacy są coraz bardziej świadomym narodem i wiedzą, że urządzenia psują się zwykle w momencie ich włączania, lub wyłączania. Pewnie więc w dbałości o żarówki kierunkowskazów wolą ich nie włączać – wszak ich cykl pracy doskonale opisał milicjant w starym kawale: „działa, nie działa, działa, nie działa”. Mają więc mnóstwo okazji do tego, by się zepsuć…
Dziwnym trafem jednak obserwuję taki debilizm objawiający się łamaniem tego konkretnego przepisu zwykle u kierowców jeżdżących samochodami marek niemieckich. Albo za „migacze” trzeba tam dopłacać, albo mają popsute (ale to niemożliwe – w niemieckich autach, wg Polaków, nic się nie psuje…), albo zawodzi łącznik między pedałami i kierownicą… I to jest chyba najwłaściwsza odpowiedź – to człowiek jest tu problemem. Może więc policja, jak już gdzieś się ustawi z radarem, to popatrzy też na to, czy kierowcy używają kierunkowskazów. A patrole jeżdżące radiowozami zwrócą uwagę na ten sam problem. Nie wymaga to żadnych kosztów, a mandacik można przywalić. Jak się rozejdzie po narodzie wieść, że za takie „głupstwo” ktoś dostał dwie i pół stówki okraszone pięcioma punktami, to szybko ów naród sobie przypomni, co się robi z lewą dzwignią przy kolumnie kierownicy…
Tylko czy nasza policja to potrafi?…
Krzysztof Gregorczyk.
Najnowsze komentarze