Polacy mają wyjątkowe podejście do wielu spraw. Na przykład prawie każda zakończona przez nas praca od razu musi być zakończona imprezą, jublem. I to bez względu na to, jak ta praca przebiegała, ile trwała, ile się opóźniła i jakie wystąpiły przy niej problemy. Jubel musi być!
Jak wiecie – niedawno udałem się do Frankfurtu, żeby móc na własne oczy obejrzeć te wszystkie motoryzacyjne cudeńka, jakie przygotowali Francuzi. Ponieważ postanowiliśmy, że tym razem zaoszczędzimy pieniądze i czas – poleciałem tam samolotem. Lotniska mają jednak to do siebie, że zwykle trzeba do nich jakoś dojechać. Ja musiałem pokonać ok. 200 km polskimi drogami, które jakie są – każdy widzi. Owszem – z roku na rok prac na nich toczy się jakby więcej, co nie znaczy, broń Boże, że się wkrótce skończą. Nasi drogowcy usilnie pracują nad tym, żeby roboty im nie zabrakło i standardem jest, że niedługo po oddaniu w użytkowanie jakiegoś nowego, bądź tylko wyremontowanego kawałka drogi, trzeba nań wkraczać ponownie. Ale ja dziś chciałem nie o tym…
Otóż parę tygodni temu lokalna TVP3 podała informację, że wreszcie ukończono budowę obwodnicy Garwolina. To takie miasteczko po drodze z Lublina do Warszawy, przez które przebiega droga numer 17, bardzo uczęszczana skądinąd. Garwolin bardzo potrzebował obwodnicy, bo jak się kiepsko trafiło z godziną przejazdu, to przez niewielkie w gruncie rzeczy miasto trzeba się było przedzierać nawet godzinę. No i w TVP3 powiedzieli, że obwodnica jest gotowa, nawet zdjęcia pokazano z przejazdu i takie tam – ot, typowa telewizyjna relacja.
Minęło trochę czasu, nadszedł 11. września 2007, w związku z czym wsiadłem w Xantię i udałem się do Warszawy, skąd miałem odlecieć do Niemiec. Zastanawiałem się, jak przejadę przez Garwolin i czy mocno mnie to opóźni, choć w głębi serca tliła się nadzieja, że obwodnica jest już czynna (wszak jest gotowa od kilku tygodni!) i przejadę bezstresowo, a co najważniejsze – odpowiednio sprawnie i szybko.
Dojechałem do Garwolina, zjechałem na obwodnicę (tak mi kazały znaki), po czym szybko z niej zjechałem. Nie, nie myślcie, że tak bardzo usprawniła ona ruch! Zjechałem i wbiłem się w miasto. Bo tak kazały mi znaki, a poza tym na drodze stanęły mi jakieś ulubione urządzenia drogowców typu barierki itp. Na szczęście udało mi się dużo czasu w Garwolinie nie stracić i zdążyłem na samolot, a nawet na niego dość długo czekałem. Tylko pytam – na co czekamy? I nie na samolot, bynajmniej…
Otóż najwyraźniej gotowa (tak powiedzieli w telewizorze, a przecież TV nie kłamie…) od kilku tygodni obwodnica czeka na otwarcie. Znaczy – ma przyjechać grupa oficjeli, przeciąć wstęgę, potem pewnie zjeść jakiś obiadek suto zakrapiany wodą święconą i wreszcie kierowcy, którzy sfinansowali tę budowę, dostaną to, za co już dawno zapłacili.
Kiedyś, w czasach minionych, nie można było nic nowego, czy choćby wyremontowanego, przekazać ot tak sobie do eksploatacji. Musiał przyjechać sekretarz odpowiedniego szczebla, musiały być władze samorządowe, dzieci z akademią złożoną z wierszyków i piosenek, poczty sztandarowe, orkiestra strażacka, a jeśli waga obiektu na to zasługiwała – przyjeżdżała nawet telewizja. Wcześniej malowano krawężniki na biało, trawę na zielono, a powieki uświetniających jubel dziewcząt na fioletowo, czego i tak w czarno-białej telewizji i równie bezbarwnych gazetach nie było widać. Potem czasy się zmieniły, ludzie mieli więcej telewizorów kolorowych, a gazety wprowadziły kolor i malowanie nagle nabrało sensu.
Teraz mamy jakąś tam IV RP, XXI wiek, Internet, kolorowe wszechobecne media, a dalej jesteśmy głupi. Zmieniła się jedynie najważniejsza osoba na takich jublach – sekretarza właściwego terytorialnie komitetu zastąpił ksiądz postawiony na odpowiednim szczeblu klerykalnej drabinki, ale poza tym cała reszta jest taka sama. Znowu tańczą dzieci, kombatanci składają kwiatki, przecina się wstęgi (czasem jedną w kilku miejscach, bo każdy z ważnych gości musi mieć swoje nożyczki…), a po wszystkim wybrańcy udają się do przygotowanego uprzednio lokalu, gdzie obsługa zmotywowana do dyskrecji podpisanymi lojalkami za skarby świata nie zdradzi, co jedzono. O piciu w ogóle nie ma mowy – czkawki się biesiadnicy nabawią, ale nie wypiją nic, bo potem pojawią się zarzuty, że oni może coś tego… A oni nic! Jak pragnę zdrowia! To był tylko mały poczęstunek przygotowany spontanicznie przez mieszkańców wdzięcznych za to, że wreszcie tysiące samochodów nie będą rozjeżdżać ich domostw.
A to, że w tej chwili te tysiące samochodów codziennie jeżdżą przez Garwolin, a obok miasta prowadzi kilkukilometrowa pusta obwodnica, na którą mieszkańcy miasta tak długo czekali, to już nikogo nie obchodzi. Skoro czekali tyle lat, to jeszcze parę tygodni poczekają, nie? Cóż to jest przy wieczności… Bo pewnie nie można zgrać jednego terminu odpowiadającego kilku ważnym osobistościom, albo nie ma kasy na pokropek, bo chyba nie myślicie, że to się darmo odbywa… Albo idą wybory. I w ten sposób zbudowano obwodnicę, której się nie używa. Może to i lepiej – dłużej będzie nieuszkodzona…
A jeśli już bez jubla obyć się nie można, to może warto byłoby pomyśleć i puścić ten cały ruch obwodnicą – niech sobie ludzie jeżdżą. Jak już nadejdzie termin imprezy, to się na pół dnia drogę zamknie, jubel się odbędzie i ruch się przywróci. Tylko gorzej, jak między ukończeniem budowy, a jublem, droga się popsuje…
No i jest jeszcze jeden wymiar sprawy, ważny, bo duchowy. Pewnie po niepoświęconej drodze to grzech jeździć, a ofiary śmiertelne ewentualnych wypadków nie dostaną rozgrzeszenia… I jeśli właśnie tak się sprawy mają, to ja przepraszam i obiecuję kornie jeździć obwodnicą Garwolina dopiero po jej poświęceniu…
Krzysiek Gregorczyk
Najnowsze komentarze