Wiedzieliście, że Peugeot to samochody raczej pospolite a Renault się mocno wyróżnia? W 1930 roku polscy marynarze odbyli interesującą wyprawę po Algierii, gdzie poznali między innymi… hodowców owiec. Każdy z posiadaczy stada to osoba bardzo majętna i musi mieć swoje nowe lśniące auto. Po co? Poczytajcie…
Być w Afryce, a nie widzieć Sahary? Zwłaszcza, że mamy trzy dni wolne i zapewnione ułatwienia podróży? Układamy marszrutę, kombinujemy odległości, ceny, rozkłady jazdy. Decydujemy się na klasyczną wycieczkę do Bou-Saa-da, bodajże najkrótszą, 250 kilometrów świetnej, jak się okazało, drogi. O wynajęciu samochodu mowy nawet niema — ceny nie na polską kieszeń. Poco zresztą, kiedy można jechać autobusem? Jest ich dwa do wyboru — francuski, należący do Towarzystwa dróg żelaznych Algieru. i arabski, utrzymywany. przez prywatnego przedsiębiorcę. Francuski kosztuje 225 franków od osoby, a krajowy, trochę mniej elegancki, chociaż bardzo wygodny — 45. Otrzymujemy w dodatku zniżkę i płacimy po 37. Jazda.
Publiczność mieszana, sporo Arabów. Wolimy to jednak. aniżeli luksusowe wozy kompanji kolejowej, obsługujące wy-łącznie publiczność europejską Napatrzyliśmy się dosyć na angielskich turystów i na malowane elegantki. Zajmuje nas stokroć bardziej koloryt lokalny. Niedaleko od Algieru zaczynają się jut góry. Minąć musimy dwa dość wysokie pasma Atlasu, nim znajdziemy się na rubieży Sahary. Góry te są nagie skaliste, jałowe. Rząd francuski stara się je zalesić. Jest to gospodarka na długą metę, bardzo racjonalna. zapewne. I ze względu na drzewo, i na stworzenie w ten sposób niewysychających w lecie rzek i strumieni — ale niesłychanie kosztowna. Dość powiedzieć, że przez szereg lat podlewać trzeba sadzonki przez kilka miesięcy z rzędu — a jest to możliwe jedynie w sposób bardzo prymitywny, dopuszczalny li tylko w kraju, mającym pracę ludzką niemal za darmo. Wozi się tę wodę w beczułkach, na garbach osłów. Innego sposobu niema. Arab, pogardliwie zwany „bico”, dostaje franka dziennie. Osioł pożywi się byle czem, i wart jest 30-50 franków. Prowadzi się ten system na wielką skalę, pod okiem doświadczonych leśników.
Dojeżdżamy do sporego miasta Aumale, założonego około stu lat temu. Dochodzi tam kolej. Jest to dość ważne centrum handlowe — widzi i się coraz więcej wielbłądów — i nic dziwnego. I Jest to stacja przeładunkowa. Dochodzą tu karawany z głębi kraju częstokroć z dalekich osad, położnych w oazach Sahary. Wywozi się stąd daktyle, wełnę i sól, wydobywaną z niezliczonych słonych jezior, znajdujących się w okolicy. Było tu kiedyś dno morza. Grunt wszędzie siany, woda do picia niemożliwa, działa na żołądek jak zdrój Franciszka Józefa. Po śniadaniu ruszamy dalej. Zaczyna się monotonny, lekko falujący step. Gdzie okiem sięgnąć — pustka i pustka. Wszędzie widać ogromne stada owiec, szaro brudnych. niewielkich. Mięso ich jest dość łykowate — nie raz mozoliliśmy się nad niem w restauracjach tulońskich. Łatwo je odróżnić od europejskiej baraniny. Osiedli żadnych — dość często natomiast widać grupki namiotów właścicieli stad i pasterzy.
Namioty są przeraźliwie obdarte i brudne —właściciele ich również — ale każdy niemal ma, obok swego przenośnego locum, błyszczący samochód. Widzieliśmy Monasia, Renault i Delage. Peugeoty są pospolite. Każdy taki hodowca owiec ma spory majątek wałęsający się w postaci owiec wokoło samochodu. Zje stado trawę i Ahmed, czy jak mu tarta, puszcza motor, pasterze składają namioty i ładują do przyczepki, i elegancka maszyna na balonach wali o parę kilometrów dalej po trawie i piasku, na nowe legowisko. Ziemia tu jest „niczyja”. Przechodzień, jeśli mu się podoba może sobie postawić chałupę — nikogo to nie obchodzi. Ale kto siedziałby na tem pustkowiu? Życie koczownicze jedynie jest tu możliwe…”
źródło: Ilustrowany Kuryer Codzienny R.21, nr 93 (8 kwietnia 1930)
Najnowsze komentarze