Jak wiecie, mniej więcej rok temu udaliśmy się testować Dacię Sandero w kraju jej produkcji, przy okazji zaliczając parę innych państw w tej części Europy. W ciągu pięciu dni przejechaliśmy przez wschodnią Słowację, północno-wschodnie Węgry, Rumunię w poprzek aż do Konstancy, Bułgarię od Morza Czarnego (Nos Kaliakra, Warna) przez Starą Zagorę i Sofię, Serbię z południa na północ, odwiedzając też przepiękny Belgrad z malowniczym wzgórzem zamkowym Kalemegdan, znowu Węgry od Szegedu przez Budapeszt i perłę węgierskiego baroku, czyli Eger, ponownie wschodnią Słowację, kończąc podróż w Polsce. Zapis wrażeń z tej liczącej ok. 4.500 km podróży znajdziecie tutaj, niezależnie od samego testu Dacii Sandero.
Być może pamiętacie, jak narzekaliśmy w naszych tekstach na drogi w Rumunii. Pisaliśmy, że nie sądziliśmy, że jest w Unii Europejskiej kraj, który ma grosze drogi, niż Polska. Dziś nie wiem, czy na pewno mieliśmy rację…
Dlaczego? Zwróćcie uwagę, że nasza podróż odbyła się w marcu. Jadąc przez Siedmiogród, słynną Transylwanię kojarzoną z Drakulą, natknęliśmy się na bardzo różne warunki pogodowe – od słońca przez deszcz po zamieć śnieżną, a wszystko to jednego dnia. Drogi zaś usiane były licznymi dziurami – dużymi i małymi, głębokimi i płytkimi – ich przegląd był kompletny ;-)
Oczywiście poddaliśmy to zjawisko stosownej krytyce, ale oparliśmy się na jednokrotnym doświadczeniu skrzywionym w dodatku panującym w naszym kraju przekonaniem o niższości Rumunii względem Polski. Dziś jednak nie jestem przekonany, czy krytyka była słuszna. Bo zauważcie, co się dzieje w naszym kraju. Mamy akurat marzec, a więc ten sam miesiąc roku, w którym odbywaliśmy naszą podróż po Rumunii. Jak dziś wyglądają nasze drogi? Czyż podróżujący po Polsce Rumun nie mógłby dziś dojść do wniosku, że jest w Unii Europejskiej kraj, który ma drogi gorsze, niż jego ojczyzna?…
Miałem okazję w ciągu ostatnich dwóch-trzech tygodni pojeździć po różnych regionach Polski. Jak drogi krajowe trzymają się jeszcze nieźle, tak przejazd przez wiele miast z Warszawą i podwarszawskimi miejscowościami (Magdalenka, Piaseczno, Góra Kalwaria) na czele, przypomina rajd i to zdecydowanie nie asfaltowy… Może to jeszcze nie Acropolis Rally, ale dziur mamy mnóstwo. I tylko jedno auto z tych, którymi ostatnio pokonywałem kilometry, radziło sobie z tymi dziurami dobrze – testowy Citroën C5, o czym zresztą napiszemy w teście tego auta, gdy już oddamy je do parku prasowego Citroën Polska.
Dziura na dziurze wydawała nam się przed rokiem specyfiką dróg rumuńskich, ale my wcale nie wyglądamy dziś lepiej. Dwie poprzednie zimy nawet niespecjalnie zniszczyły nam drogi, ale ta, która się właśnie kończy, zostawiła po sobie ślad bezradności i niekompetencji naszych drogowców. Dlaczego aż tak ostro ich oceniam? Bo jak nazwać łatanie dziur w asfalcie przy przeszło 15-stopniowym mrozie, którego byłem świadkiem tej zimy? Jak w ogóle nazwać takie właśnie łatanie? Czy nie lepiej (owszem, jednorazowo drożej, ale nie oczekujmy prowizorek w naprawach) zrobić drogę o dobrych parametrach zamiast takiej, którą po roku, czy dwóch trzeba remontować? Przecież z takimi sytuacjami mamy w Polsce do czynienia na co dzień i to nawet z drogami wysokiej klasy – z autostradami, nielicznymi wprawdzie w naszym kraju, ale jednak.
To jest chore, że pozwala się wykonawcy na spieprzenie roboty i nie wyciąga się żadnych konsekwencji. Nawet jeśli ów wykonawca w ramach gwarancji naprawi nawierzchnię, to będzie to już naprawa. Łata, zamiast spójnego podłoża, po którym jeżdżą samochody. Dla mnie to jest totalna nieodpowiedzialność. Osobiście chciałbym wprowadzić prawo, które pozwoliłoby eliminować z przetargów wykonawców, którzy we wcześniej wykonywanych drogach musieli dokonywać napraw przed upływem powiedzmy pięciu lat od ich oddania do eksploatacji. Wszak wszyscy płacimy za to, żeby drogi były budowane. Płacimy ogromne pieniądze, a wybudowanie kilometra jednojezdniowej drogi kosztuje w Polsce takie pieniądze, że sam się zastanawiam, czemu tak drogo. I za tą wielką kasę dostajemy produkty naprawdę mizernej jakości. Produkty, z których korzystając narażamy się nie tylko na koszty związane z nadmiernym zużyciem naszych samochodów (elementy zawieszenia, opony), ale i na niebezpieczeństwa – wpadając w wyrwę, czasem wszak niewidoczną spod kałuży, łatwo przebić oponę, wylecieć z drogi, uderzyć w inny pojazd, czy pieszego. I wcale nie musi to być związane z przekroczeniem prędkości…
Zastanawiam się, jaki stworzyć mechanizm, który z jednej strony pozwoliłby nie drenować naszych kieszeni przez wykonawców naszych pożal się Boże dróg, a z drugiej pozwolił pilnować, żeby partacze nie brali się za robotę. Z jednej strony na pewno potrzebne byłyby zmiany prawa, a z drugiej – pełna przejrzystość tego, kto będzie prowadził prace, a nie tylko tego, kto wygra przetarg. Czyli prezentacja wykonawców i podwykonawców, a jeszcze lepiej – wymóg stosowania technologii, które zdały egzamin w normalnych krajach, bo tak, jak pracują nasi drogowcy, w życiu nie osiągniemy poziomu choćby Węgier, Czech, czy Słowacji.
Bo poziom Rumunii już osiągnęliśmy, a niedługo będziemy musieli wytwórców Dacii gonić. Oni na pewno za 5-10 lat będą mieli normalne drogi, a u nas będzie, jak zwykle…
Krzysiek Gregorczyk.
Najnowsze komentarze