Z dwudziestu trzech zamków zdołaliśmy odwiedzić dwadzieścia jeden obiektów.

Dzień pierwszy – 13 sierpnia 2007
Pierwsza edycja Renault 4 Castle Tour, rozpoczęła się rano trzynastego sierpnia, kwadrans po dziesiątej na przejściu granicznym w Barwinku. Słowacja przywitała nas dosyć pochmurną pogodą, oraz niezwykle uprzejmą celniczką dopytującą się o rajd i nasze „Autíčko”.
Zaraz za Svidnikiem rozpoczęły się przygody. Mianowicie, nowo założony zegar od ładowania oraz kierunkowskazy odmówiły posłuszeństwa. Z tego też powodu zjechaliśmy na najbliższy parking. Po zatrzymaniu okazało się jednak, że wszystko znów działa, toteż wróciliśmy na szosę :-)
Zaraz po tym „incydencie” na tapetę wyszła sprawa winietki którą przeoczyliśmy. Tak się złożyło, że w kilku kolejnych stacjach na drodze nie było winietek! Zanim we Vranowie odnaleźliśmy stację w której można było nabyć ów kawałek nalepki zdążyliśmy obejrzeć pierwszy z zamków rajdu, czyli Čičava.



Dobrze widoczny z drogi zamek zrobił na nas niemałe wrażenie.

Po sytym obiedzie jak już wcześniej wspomniałem ruszyliśmy w stronę Vranowa na poszukiwania winietki.
Kilkakrotnie poszukiwania utrudniało instynktowne użycie słowa „szukam”, które w Słowacji jak to dosyć oględnie sformułował autor mini-słownika na www.tatry.info, „oznacza czynność wykonywaną przez zwierzęta, w tym ludzi, w celu przedłużenia gatunku” :-)
Po odnalezieniu winietki uprawniającej nas do używania szosy, udaliśmy się w stronę Humenne, a następnie Jasenova, gdzie odwiedziliśmy drugi zamek trasy.



Na dobry początek rajdu pokonaliśmy tutaj ponad 250-metrowe przewyższenie, które jak się później okazało było jednym z większych wyczynów wyprawy (nie licząc Murania… o czym wspomnę później). Widok z zamku na okoliczne wzgórza zrekompensował nam jednak trud „wspinaczki” :-)

Z Jasenova ruszyliśmy w kierunku Zemplínskiej Šíravy, po drodze zwiedzając ostatni już zamek pierwszego dnia wyprawy: Brekov.



Pierwszy nocleg znaleźliśmy bez problemu nad jeziorem Zemplinska Šírava nazywanym też Morzem Wschodniosłowackim.

Dzień drugi – 14 sierpnia 2007
Z samego ranka drugiego dnia, na rozgrzewkę odwiedziliśmy ruiny zamku w Vinne.





Przeszło 170-cio metrowe podejście doprowadziło na zamkowy szczyt z niesamowitym widokiem na całą Zemplinską Šíravę.

Z Vinne ruszyliśmy w jedną z dłuższych tras, aż do miejscowości Slanec. Po drodze minęliśmy przełęcz Dargovską, stromymi serpentynami przecinającą góry Slanskie.


Niecałą godzinę po tym dotarliśmy do miejscowości Slanec. Przed wejściem na zamek, korzystając z dobrej widoczności, wykonaliśmy sesję fotograficzną samochodu z tłem na wzgórze zamkowe i posililiśmy się w jedynej knajpce w miasteczku.



Najbardziej mnie urzekły w slaneckich ruinach pozostałości architektoniczne: ornamenty okna kaplicy oraz kroksztyny (elementy przypominające podpory balkonu widoczne na wieży zamkowej).


Ze Slanca udaliśmy się już wprost na granicę w Slovenskim Novym Mescie. Stamtąd wyskoczyliśmy jeszcze na chwilkę do Velkego Kamenca tuż przy granicy węgierskiej. Zamek jest niestety słabo zachowany, jednakże pozostałości sprawiają wrażenie bardzo masywnych.




Po krótkich poszukiwaniach, nocleg znaleźliśmy w motelu „Autocamp Maria”. Stan pokoi pozostawiał wiele do życzenia… jednak przed wyprawą na Węgry skusiliśmy się na pokój z prysznicem :]
Dzień trzeci – 15 sierpnia 2007
Trasa trzeciego dnia wyprawy przebiegała w całości prawie przez terytorium węgierskie.
Skoro świt nasz dziwaczny pojazd zmącił spokój poranka na przejściu granicznym Slovenske Nove Mesto / Satoraljaujhely. Celnicy zaprosili nas na przejście poza kolejką, co wzbudziło we mnie lekki niepokój.

Okazało się jednak że chcieli jedynie obejrzeć z bliska samochód i przeczytać treść naklejek. Po krótkiej rozmowie ruszyliśmy w trasę, którą celnicy nam odradzali z powodu złego stanu nawierzchni [swoją drogą nie odbiegał on od naszych standardów, a przynajmniej były niesamowite widoki :-)].
Mieliśmy pewne problemy z dotarciem do pierwszego zamku na Węgrzech, bowiem znajdował się on według mapy w miejscowości Fuzer, której niestety nie było na znakach. Zamiast niej było dziesięć innych miejscowości rozmieszczonych we wszystkich kierunkach świata rozpoczynających się od członu „Fuzer-” :-) Po kilku nieudanych próbach porozumienia się w jakikolwiek sposób z Węgrami dotarliśmy jednak przed zamek Fuzer.
Widok jaki zastaliśmy po osiągnięciu wzgórza niesłychanie mnie zaskoczył, bowiem zamek był całkowicie odbudowywany. Co więcej – nie były to bynajmniej jakieś drobne prace konserwacyjne, a szeroko zakrojony projekt rekonstrukcji warowni.



Z Fuzer udaliśmy się w dłuższy węgierski odcinek po obrzeżu parku narodowego Zempleni Tajvedelmi Korzet. Nie spodziewałem się, że ta trasa będzie wiodła przez tak strome zjazdy, wjazdy, serpentyny itp.
Po przeszło godzinie jazdy tak piękną i niezbyt bezpieczną szosą, dojechaliśmy do miejscowości Regec.


Zamek w Regeci znajduje się na wzgórzu wysokości 600 metrów. Jako że byliśmy już dosyć zmęczeni podejściem do Fuzer’a postanowiliśmy podążać za dziwnymi znakami z wizerunkiem sylwetek zamku i samochodu. Jak się po chwili okazało prowadziły one polną ubitą drogą wprost do lasu.

Po krótkiej rozmowie ze Słowakiem, który akurat wyjeżdżał tą drogą, postanowiliśmy wjechać pod sam zamek. Wedle tablicy informacyjnej na zamku, jadąc przez 2,5 km stromo pod górę po leśnej, lessowej drodze osiągnęliśmy wysokość 600 m.n.p.m. Zamek w Regeci jest niestety słabo zachowaną już ruiną, lecz widok jaki się rozpościera ze szczytu jest niesamowity.

W ostatnim zamku (Boldogko Vara), który przyszło nam odwiedzić trzeciego dnia, przeżyliśmy dosyć nieoczekiwaną przygodę. Przed zwiedzaniem postanowiliśmy zjeść obiadokolację w restauracji mieszczącej się w jaskini pod zamkiem. Był to lokal przystrojony w stylu wieków średnich, z muzyką dawną oświetlony świecami i pochodniami.
Po złożeniu zamówienia ku naszemu zdziwieniu, zamiast zamówionego posiłku dostaliśmy drewnianą wanienkę z gorącą wodą i cytrynami… W międzyczasie ubrano nas w tuniki przypominające nieco poźno-średniowieczną „cote”.
Po chwili jednak przyniesiono nam pół kurczaka z górą owoców, zapiekanych ziemniaków, miską sosu grzybowego oraz jakimś plackiem serowym (swoją drogą trzeba wspomnieć że zamawialiśmy jedynie – jak się nam wydawało – kurzą pierś z ziemniakami…). Co więcej – nie dostaliśmy żadnych sztućców, a jedynie niewerbalną instrukcję :-)
Wówczas to wyjaśniło się do czego służy tajemnicza wanienka z cytrynami – w tej restauracji nie używa się sztućców [jak ma być w epoce, to w epoce :-)].
Sam zamek Boldogko zrobił na nas (podobnie jak posiłek) wielkie wrażenie. Dobrze widoczna z drogi warownia okazała się idealnym miejscem do kolejnej sesji fotograficznej z samochodem w roli głównej oczywiście :-)







Zanim powróciliśmy na Słowację w celu poszukiwania noclegu, tuż przed przejściem kupiliśmy skrzynkę melonów, które jak się później okazało za sprawą zapachu niezwykle aktywnie uczestniczyły w dalszej drodze :-)

Po powrocie z Węgier nocleg znaleźliśmy w miejscowości Jasov. Na polu namiotowym poznaliśmy między innymi 75-letniego Holendra oraz Polaka (którego podczas wyprawy jeszcze kilkakrotnie spotkaliśmy), właściciela VW Garbusa z 1976 roku.
Dzień czwarty – 16 sierpnia 2007
Czwarty dzień rozpoczęliśmy od wspinaczki na zamek Turniansky. Szczególną uwagę zwróciły poza pięknym zamkiem, koleiny (bądź stare rynsztoki) wydrążone w starej drodze do zamku.




Zaraz po powrocie ze szczytu Turnianskiego hradu, ruszyliśmy zdobyć Krasną Horkę. Zamek ten jako pierwszy był obiektem w pełni zachowanym, udostępnionym odpłatnie dla turystów. Z powodu małego nieporozumienia weszliśmy z grupą… węgierską. Udało nam się zrozumieć całe TRZY słowa z przeszło godzinnej wycieczki po salach muzeum w Krasnej Horce, a były to „porcelana” oraz „muzeum francuskie” :-)



Jednakże zwiedzanie sal w połączeniu z próbą zrozumienia pięknej, aczkolwiek lekko „bełkoczącej” mowy węgierskiej, było również dosyć atrakcyjną formą spędzania czasu.
Z Krasnej Horki udaliśmy się w dłuższą trasę do Filakova nad granicą węgierską. Po drodze osiągnąwszy magiczną prędkość 110 km/h udało nam się wyprzedzić dwa TIRy (trzeba podkreślić, że jechaliśmy tą słabszą wersją Renault 4 o pojemności 850cm3). Z tego też powodu wkrótce zatrzymaliśmy się na obiad, przy okazji dając odetchnąć autu oraz kochanym melonom…

Do Filakova zajechaliśmy dosyć późno, bo około piątej po południu. Udało nam się jednak wejść jeszcze na zamek, choć znów trafiliśmy na remont, toteż znaczna część zamku była tymczasowo niedostępna dla zwiedzających.



Po zaliczeniu zamku w Filakovie ruszyliśmy niezwłocznie pod granicę w Somosko, gdzie odbiliśmy w polną drogę do zamku Somessky. Na szczęście zdążyliśmy jeszcze na godziny otwarcia zamku. Po wyjściu na wzgórze zamkowe okazało się że jesteśmy na Węgrzech, bowiem kasa biletowa znajdowała się na wzgórzu pod zamkiem po stronie Słowackiej, a sam zamek był już po stronie Węgierskiej!


Po odwiedzinach w Somesskim zamku przyszedł nam do głowy (jak się później okazało, niezbyt trafiony) pomysł noclegu u Węgrów. W tym celu zamieniliśmy na stacji benzynowej przy granicy 15 euro na forinty i ruszyliśmy na Węgry. Jak zwykle samochód wywołał na przejściu zamieszanie, jednak pierwsze przekroczenie granicy w Somossko było dopiero początkiem całej serii… :-) Ruszyliśmy więc w głąb madziarskiej krainy w poszukiwaniu campingu. Jednakże po godzinie poszukiwań znaleźliśmy tylko jeden, w dodatku prawie całkowicie opuszczony. Wywarł on na nas negatywne wrażenie, toteż postanowiliśmy natychmiast wracać na Słowację (zaczynało się już ściemniać). Po przekroczeniu granicy (które, sądząc po zachowaniu, wzbudziło w węgierskim celniku podejrzenia) skierowaliśmy się na stację benzynową by zamienić tam z powrotem forinty, tylko tym razem na korony :-) Niestety dowiedzieliśmy się jedynie, że na korony zamieniają forinty u Węgrów w barze za przejściem.
Nie było wyjścia – musieliśmy po raz kolejny przekroczyć granicę. Tak szybki powrót wywołał już falę podejrzeń czy przypadkiem czegoś nie przemycamy tak nie rzucającym się w oczy samochodem ;-)
Tuż po wymianie wróciliśmy do Słowacji. Jednakże po kilku kilometrach zorientowaliśmy się że mamy ponad 1000 forintów drobnych, które dobrze byłoby wydać. Z tego powodu wróciliśmy się po raz trzeci na przejście, zakupiliśmy po stronie węgierskiej chipsy i picie, a następnie wróciliśmy na Słowację :-)
Szóste przekroczenie granicy w ciągu godziny było już lekką przesadą dla celników na podrzędnym przejściu, toteż wreszcie poprosili o pokazanie zawartości bagażnika itp. … jednak nic ciekawego, poza melonami, nie znaleźli, więc puścili nas wolno :-)
Nocleg znaleźliśmy bez problemu w okolicy Filakova.
Dzień piąty – 17 sierpnia 2007
Piąty dzień był czarną owcą całego rajdu. Na ten fakt złożyło się zarówno pogorszenie pogody, usterka Auta, jak i pech związany ze znalezieniem noclegu, nie mówiąc o godzinach zamknięcia kantorów, sklepów i zamków.
Z pola namiotowego ruszyliśmy wcześnie rano, bowiem czekał na nas najdłuższy etap rajdu. Skierowaliśmy się prosto na Murań. Po drodze zepsuła się nieco pogoda, ochłodziło się i pojawiły się chmurki. Jadąc po obrzeżach parku Muranska Planina mieliśmy okazję oglądać niesamowite górskie widoki. Widząc jeden ze szczytów zażartowałem że miałby to być kolejny zamek.

Jak się okazało po przybyciu do Murania, nie myliłem się :-)
Zamek znajdował się na wysokości 935 m n.p.m., toteż pokonanie przewyższenia ponad 400 m było idealną rozgrzewką.
Zwiedzanie zamku łącznie ze wspinaczką i zejściem zajęło nam cztery godziny.


Przy wyjeździe z parkingu pod wzgórzem, podczas cofania, końcówka rury wydechowej zaczepiła się o nierówność terenu, skutkując oberwaniem uchwytów tłumika i przesunięciem go do przodu (tłumik w mojej wersji Renault 4 znajduje się w nadkolu kierowcy). Nie było wyjścia, podprostowaliśmy i podwiesiliśmy przy pomocy miedzianego druta rurę i ruszyliśmy w dalszą drogę.
Od tego czasu przy ruszaniu towarzyszyły nam stuki podczas ruszania, lecz udało się je szybko wyciszyć, obkładając newralgiczne miejsca gumową rurką.
Po dłuższej trasie, mijaniu peletonu Discovery, serpentyn Slovenskiego Raju, oraz innych atrakcji napotkanych podczas malowniczej trasy (most kolejowy, urwiska, tunel), dotarliśmy do miasta Kezmarok. Dzięki dobrym oznaczeniom (co było fenomenem, bowiem oznaczenia tras, oraz zamków na Słowacji prawie nie istnieją !!!) szybko i sprawnie dotarliśmy do twierdzy miejskiej. Niestety spóźniliśmy się pół godziny, poza tym grupy liczące mniej niż 4 osoby nie były wpuszczane, toteż tak, czy inaczej nie udałoby nam się obejrzeć wnętrz.
Był to najlepiej chyba zachowany zamek całej wyprawy.

Poświęciliśmy mu jeszcze trochę czasu obchodząc dokładnie mury, po czym ruszyliśmy w dalszą drogę – na Starą Lubovną.
Do punktu docelowego dotarliśmy tuż przed zmrokiem, toteż oczywiście i tu się spóźniliśmy. Nie było to jednak ostatnie spóźnienie tego dnia…
W stołówce obok zamku znaleźliśmy nocleg za 180 Sk za osobę za pokój z prysznicem. Przed rezerwacją skoczyliśmy jednak jeszcze wykonać zdjęcie samochodu na tle zamku.

Po powrocie okazało się że obsługa wyjechała i nie można już zarezerwować noclegu…
Pozostało nam spanie w namiocie na campingu przy drodze na Poprad.
Piąty dzień był jak już wcześniej wspomniałem czarną owcą, lecz trzeba mu to przyznać – zabarwił nieco naszą wyprawę :-)
Dzień szósty – 18 sierpnia 2007
Szósty dzień wyprawy był już zdecydowanie przyjemniejszy od jego czarnego poprzednika :-) Przed śniadaniem jeszcze udało nam się odwiedzić słynną wśród polskich turystów Starą Lubovną.

Zaraz po tym, udaliśmy się do pobliskiego sklepu zaopatrzyć się w prowiant (po raz kolejny nacięliśmy się na to, że w marketach na Słowacji nie mają koszyków wewnątrz sklepu! Jedynie duże wózki…).
Kolejnym przystankiem był Plavec. Szukając odpowiedniego miejsca dla zrobienia fotek do relacji zapędziliśmy się Renówką aż na teren zamku! Lepszym jednak miejscem do fotografii okazała się polna ścieżka powyżej zamku, którą również spenetrowaliśmy :-)

Po zamku Plavec zachowało się niestety bardzo niewiele, lecz na zachwyt zasługuje pozostałość okrągłej wieży z otworami okiennymi.
Do kolejnego punktu podróży – miejscowości Velky Saris – droga zajęła nam bardzo dużo czasu, z powodu natknięcia się na kolumnę pięciu kombajnów ani myślących zrobić miejsce pomiędzy sobą. „Czwórka” poradziła sobie jednak dzielnie nawet i z tym wyzwaniem :-)
Przed wzgórzem zamkowym spędziliśmy chwilkę na debacie czy wjechać do samego zamku, czy dać odpocząć Renówce po tak wielkim wyczynie, jak te pięć kombajnów ;-) Mając na uwadze biedną rurę wydechową zdecydowaliśmy się iść.
Wysiłek w pełni wynagrodziło nam to, co zastaliśmy na szczycie.
Zamek wprawdzie nie był ani dobrze zachowany, ani masywny, lecz uwagę przykuwała jego rozległość – powierzchnia zamku zajmowała 4,5 hektara!


Nieopodal donżonu, spotkaliśmy grupę Słowaków, wykonujących jakieś dziwne budowle z prostych leszczynowych kijków. Po krótkiej rozmowie okazało się że budują… zagrodę dla kóz, które będą wypasane w zamku. Zauważyliśmy, że jest to dosyć popularne miejsce wypasu kóz i owiec na Słowacji :-) bowiem spotkaliśmy się z tym już też w Brekovie, Velkim Kamencu i Plavecu.
Po odwiedzinach w Sarisskym Hradzie, ruszyliśmy do Preszowa, skąd dalej do miasteczka Kapusany. Mieliśmy przyjemność przebyć 8 kilometrów autostradą z Preszowa, co jednak okazało się dopiero początkiem przygód ze słowackimi autostradami :-)
Dojeżdżając do Kapusan, od dłuższego czasu widzieliśmy dobrze widoczny zamek. Zrobiło to na nas duże wrażenie.

Podejście na zamek było jednym z cięższych, jednak zamek okazał się być równie piękny z bliska, jak i z daleka.
Ciekawym szczegółem z Kapusanskiego zamku, były dziury na metalowe kraty, które odnaleźć można było we wszystkich otworach okiennych.

Zmęczeni dosyć stromym i śliskim zejściem z przyjemnością ruszyliśmy z powrotem autostradą w stronę Preszowa, następnie kierując się na Lewoczę.
Ku naszemu zdziwieniu kilkunastokilometrowy odcinek z Preszowa aż pod Spiskie Podhradie, okazał się piękną autostradą, którą na oko porównać mogę do tych niemieckich :-) Przez kilkadziesiąt kilometrów drogi usiłowaliśmy dostrzec Spissky Hrad, jednak nic przypominającego jeden z największych zamków środkowej Europy nie widzieliśmy.
Wkrótce okazało się co było tego przyczyną. Zamek znajdował się po drugiej stronie wysokiej góry. Co więcej, przez około 5 kilometrów (!) mieliśmy przyjemność przejechać POD tą górą, w tunelu Branisko. Nie mogłem się powstrzymać od kilkakrotnego zatrąbienia przy wjeździe i wyjeździe z tunelu [ot, taki mam zwyczaj, od zawsze tata i ja trąbiliśmy w tunelach :-)].
Największe zaskoczenie jednak przyszło w momencie wyjazdu z tunelu, mianowicie oczom naszym ukazał się w swym majestacie kolos – Spissky Hrad.

Było to świetne zwieńczenie przedostatniego dnia wyprawy Renault 4 Castle Tour!

Wprawdzie mieliśmy jeszcze odwiedzić zamek Markusovsky, lecz do Markusovic dotarliśmy po zmroku i w scenerii starego miasteczka nie odnaleźliśmy niestety zamku, który miał, wedle zdjęć, identyczną architekturę jak reszta miasteczka.
Nocleg znaleźliśmy tuż pod zamkiem w knajpie o śmiesznej nazwie „U Pacaka”.
Dzień siódmy – 19 sierpnia 2007
Z samego ranka ruszyliśmy od Pacaka, na perłę wyprawy, czyli zamek Spiski.

Zwiedzanie o dziwo zajęło nam jedynie 40 minut!!!
Prawdę powiedziawszy zamek wewnątrz jest mniej atrakcyjny od Starej Lubovnej, czy zamków na Węgrzech, a wewnątrz prezentuje się słabiej niż z daleka.
Niemniej jednak, odwiedziliśmy kilka wystaw historycznych, kaplicę oraz mury i baszty obronne zamku dolnego.

Zaraz po zakończeniu zwiedzania twierdzy pojechaliśmy pod pobliski lasek zjeść śniadanie i wykonać kilka zdjęć z zamkiem-kolosem w tle. Miejsce do robienia zdjęć okazało się idealne. Swoją drogą, jeśli ktoś chciałby tam się dostać, ponieważ naokoło Spisskiego zamku jest mało miejsc, gdzie można zrobić zdjęcie z autem, to kierujcie się ze Spisskiego Podhradia na miejscowość o nieprzyjemnej nazwie Katuń (w lewo w małą drogę z kierunku na Spisską Kapitulę), tam tuż przed przejazdem kolejowym po lewej jest podwójny zjazd na pole z którego jest niesamowity widok na zamek.



Po sesji fotograficznej, ruszyliśmy w drogę powrotną do Barwinka. Jadąc od Spisskiego Podhradia, przez kilka kilometrów śledzeni byliśmy przez brodatego osobnika jadącego na Harley’u, odzianego w skóry z ćwiekami, hełm niemiecki, gogle itp…. Podejrzany kolega w końcu zdecydował się nas wyprzedzić, a jak się domyślamy jego gest podniesionego kciuka prawej ręki wskazywał na aprobatę samochodu :-)
Przed powrotem zatrzymaliśmy się jeszcze przy zamku w Zborovie.
To prawdopodobnie dzięki temu zamkowi, który odwiedzałem już dwa razy zrodził się pomysł, że to akurat Słowacja będzie miejscem pierwszej edycji Renault 4 Castle Tour.
Moim zdaniem, jest to chyba najbardziej niedoceniony zamek wschodniej Słowacji…
Rozmiarami przypomina sam Spissky zamek, jednak nie widać tego na pierwszy rzut oka, bowiem schowany jest wśród lasów. Ma jednak o wiele ciekawszą budowę – podzielony jest na trzy partie (niski, średni i wysoki zamek), które skupione są blisko siebie, co, patrząc z górnego zamku, robi niesamowite wrażenie.



W perspektywie całego wyjazdu, zamki Spiski oraz Zborov idealnie wręcz pasowały na finał Renault 4 Castle Tour ’07 :-)
Do Barwinka zajechaliśmy około czwartej popołudniu, pokonując 1525 km po Słowacji.

Podczas całej wyprawy przejechaliśmy łącznie z dojazdem do Barwinka 2020km. Trasa ta przyniosła nam wiele radochy, zarówno z prowadzenia Renault 4, jak i ze wspinaczki i zwiedzania zamków. Gdyby nie mały błąd kierowcy całość imprezy przebiegłaby bez szwanku ;-) Najważniejsze jednak jest doświadczenie jakie zdobyliśmy w trakcie tej tygodniowej wyprawy. Pozwoli to w kolejnych edycjach uniknąć problemów jakie przyszło nam sprostać w pierwszej edycji ;-)
Chciałbym podziękować zarówno serwisowi www.francuskie.pl, jak i firmie Mag-France, którzy pomogli mi w zrealizowaniu tego projektu. Mam nadzieję że w przyszłym roku uda się ponownie zorganizować tygodniowe tournee po zamkach jednego z europejskich państw.
Którego? Jeszcze nie wiadomo, lecz pewne jest, że dowiemy się jeszcze w tym roku :-)
Grzegorz Mazur.
Najnowsze komentarze