Bez tego samochodu nie byłoby Klubu Renault 4 Polska. Przedstawiamy Wam 4-kę, która przeżyła wojnę domową w Jugosławii. Adam Miś, właściciel samochodu, opowiada jego niezwykłą historię. A wszystko zaczęło się od… pamiątki z wakacji.
– Nasza 4-ka jest produkcji Słowiańskiej, zakupiona jako pamiątka z wakacji, a dokładnie z Mostaru (Bośni i Hercegowina). Była to przygoda z którą warto się zapoznać. Przyznam, że gdyby nie moja żona, to nie byłoby ani auta, ani strony www.renault4.pl! Jeżdżąc na Bałkany, dzielnie za każdym razem pomaga mi w rozbiórkach Renault 4. To fotki kilka chwil po zakupie :-)
A tu o tym jak weszła w moje posiadanie:
Moja historia z Renault R4 zaczęła się dawno temu. W okolicach 1995 roku, podczas końca wojny w byłej Jugosławii bywałem w tamtych terenach. Już wtedy stare auta, a głównie Garbus oraz Renault 4 podbiły moje serce. Jeździło tam tego wiele, w różnym stanie. Niektóre egzemplarze oprócz braku tablic rejestracyjnych rozróżniały się np. wyglądem (na przykład niepełna karoseria, 3-4-ro śladowce po przeszczepie części jezdnych z innych aut oraz inne wymyślne wynalazki). Od tamtej pory zawsze marzył mi się stary samochód. Myślałem, że będzie to Garbus. Los zdecydował inaczej.
Renault R4 był dobrze sprzedającym się modelem w wielu krajach. Nabywców znalazło w sumie ponad 8 mln sztuk uzyskując dzięki temu 3 miejsce w ilości sprzedanych egzemplarzy. Markę Renault wybieram najczęściej przy zakupach aut do codziennego użytku. W roku 2013 podczas kolejnej wyprawy na Bałkany, po raz kolejny odwiedziliśmy po drodze Mostar. Na obrzeżach miasta, w zacienionym miejscu pod drzewem stała ona… moja Renia! Od razu wpadła mi w oko. Zakochałem się w miej. Stała z kartką 800 KM (Marki Bośniackie) czyli w przeliczeniu około 400 euro. Gdy kręciłem się przy niej, zaczepił mnie właściciel, przesympatyczny mieszkaniec Mostaru zapraszając do siebie na kawę i poczęstunek. Zachwalał auto pod względem niezawodności, zaprezentował prace jakie zrobił podczas użytkowania, a warto wiedzieć, że był pierwszym właścicielem od nowości.
Silnik po remoncie, podłoga ładna, zabezpieczona, tapicerki i środek bardzo zadbany, ale tył auta spawany, bo 1/3 długości auta pochodzi z drugiej renówki… że jak??? Tak, dokładnie! Byłem tak nią zachwycony, że umknął mi na początku powód tego składania… a połączenie wyglądało na fabryczną robotę. Historia jest prawie niewiarygodna – samochód został zniszczony podczas wojny domowej w Jugosławii. Wiele aut i budynków w czasie wojny ucierpiało. Właściciel sam z dwóch aut zrobił jedno. Zostawiłem to składanie, bo to jej historia, to pamiątka i świadectwo czasów, a dzięki temu Renówka jest inna niż wszystkie. W trakcie prac blacharskich wyskoczyły też dziury na drzwiach, które nie były zwykłym zardzewiałym miejscem, a… śladami po kulach karabinu. Zapewne Kałasznikowa.
Wracając do zakupu, właściciel uratował auto i po naprawie cieszył się nim jeszcze przez kilka lat użytkując je na codzień! Pewnego dnia kupił jednak Jeep’a i Renię odstawił pod drzewo. Sporadycznie użytkował ją jego syn. Powiedziałem mu, że jestem z Polski, że u nas takie auto to klasyk i chętnie bym ją wziął do kraju, choć droga daleka: 1300 km oraz bardzo dużo papierkowej zabawy, bo Bośnia i Hercegowina są poza Unią Europejską. Ponadto problemem była gotówka, bo owszem była, ale… na poczet moich wakacji, a nie zakupu auta, którego w ogóle nie było w planie. Do rozmów przyłączyła się cała jego Rodzina, częstując arbuzem, ciastem i napojami. Było bardzo gościnnie i sympatycznie, naprawdę wspaniali ludzie!
W trakcie rozmów padła ostateczna cena… 100 euro. Zgodziłem się na taką kwotę, nie miałem chwili zawahania… serce zaczęło mi mocniej bić… namawiałem żonę do zakupu… bardzo chciałem mieć ten samochód. Jej komentarz początkowo był … taki jak to u żon: po co Ci to, nie teraz, innym razem, mamy wakacje na głowie. Na do widzenia wymieniliśmy się telefonami z właścicielem i pojechaliśmy do Czarnogóry na nasz wypoczynek. Urlop wspaniały, morze, krajobraz po prostu bajka… ale myśli miałem gdzie indziej…. moja Renówka… która czeka na mnie. Powiedziałem żonie, że muszę mieć to auto, chcę je kupić, że to będzie oryginalna pamiątka z wakacji, że to okazja, nie odpuszczę, choć auto po przejściach, z maską do wyklepania oraz do dopieszczenia. Po kilku dniach błagania … moja Madzia zgodziła się na taką nietypową pamiątkę. Dziękuje Ci kochanie!
W czasie tego urlopu zamiast muszelek i innych niepotrzebnych rzeczy ze straganu kupiliśmy auto. Był to czerwiec 2013 roku, a że tylko ja mam prawo-jazdy to w drodze powrotnej odbiliśmy na Mostar, podpisaliśmy odpowiednie dokumenty przy pomocy notariusza (tak się to tam załatwia) i pojechaliśmy do domu, zostawiając kochaną już Naszą Renię w Bośni. W sierpniu tego samego roku wybraliśmy się na 4 dniowe wakacje lawetą, aby pojechać po samochód. Stała, czekała na nas. W międzyczasie notariusz załatwił za nas wszelkie formalności w Urzędach, dowód rejestracyjny wyjazdowy itp. Został nam tylko Urząd Celny, który należy zrobić przed wyjazdem, bo po formalnościach auto musi opuścić kraj do 48 godzin. Wszyscy nam pomagali, nawet urzędnicy którzy się śmiali z nas, że takie coś (byle co, bo dla nich bez wartości) kupiłem i chcę wywieźć do Polski. Ale nie przejmowałem się. Nie chciało mi się też tłumaczyć, że dla nas to auta z Duszą, które będą cieszyć jeszcze przez lata i zyskiwać na wartości, a nie tak jak u nich tylko w polach pracować. Bez większych komplikacji udało się opuścić Bośnię i Hercegowinę.
Nie obyło się bez kłopotów. Największy problem mieliśmy na granicy Chorwackiej, gdzie jako nowi członkowie w Unii Europejskiej mieli pierwszy samochód (akurat trafiło na nas), który muszą wprowadzić na teren Unii Europejskiej. Trwało to sporo czasu, bo spędziliśmy tam długich kilka godzin. Jednakże Chorwaci to ludzie bezproblemowi i chętni do pracy, przepraszali nas za opóźnienia spowodowane nieznajomością nowego systemu komputerowego. Na nas się… uczyli. Potem było już tylko łatwiej. Im bliżej Polski tym nasze auto wzbudzało większe zainteresowanie. Gdy przejeżdżaliśmy przez granicę węgierską, na której celnicy gratulowali, uśmiechali się i bez problemu przepuszczali przez bramki, byłem pod wielkim wrażeniem.
W kraju miałem trochę obaw. Zaczęło się od Urzędu Celnego, w którym pozytywnie wszystko poszło. Przemili i pomocni celnicy z niedowierzaniem w oczach oglądali moje „cacko” przywiezione z tak daleka. Jak to w Polsce musiał jednak wyjść problem… nasi celnicy pierwszy raz mieli towar z Bośni i Hercegowiny, a w ich bazie nie było Bośniackiej waluty, która widniała na umowie. Kolokwialnie mówiąc, wzięli to jednak na klatę. Byłem bardzo zestresowany, bo oclenie samochodu trwało 6 godzin. Później tłumaczenie dokumentów, co też nie było łatwe (znajdźcie mi tłumacza!) i rejestracja w urzędzie komunikacji. Dobrze, że przynajmniej tam poszło szybko.
Auto od samego początku wzbudzało ogromne zainteresowanie, na dodatek kilka tygodni później okazało się, że Papież Franciszek dostał taką samą 4-kę w prezencie, co dodatkowo podbiło jej popularność. Od sprowadzenia czasem nazywają mnie Louis de Funes…, żandarm, a na autko mówią ładna Cytryna itp… choć to Renault …. Model 4 i z Citroenem 2CV ma niewiele wspólnego poza podobnym zawieszeniem na drążkach skrętnych. Ja wolę Renię :-)
Po sprowadzeniu od razu wziąłem się za drobne prace. Wymiana oleju, filtrów, tulei drążków, hamulców itp… a później do remontu blacharki no i nowego lakieru. Przy zakupie Renia bardzo ładnie się prezentowała, choć była pomalowana farbą olejną do grzejników, na kolor przypominający oryginał. W trakcie prac szlifierskich wyskoczyło parę miejsc do napraw… między innym ślady po kulach. Blacharz wstawił reperaturki, wyklepał maskę, naprawił drzwi i zabezpieczył wszystko antykorozyjnie. Podłoga jako jedyna obeszła się bez ingerencji, była doskonała, a to dzięki temu, że auto nie widziało w zasadzie śniegu.
Po pięciu miesiącach od prac blacharskich Renault trafiło na lakiernię. Przygotowanie do malowania oraz samo malowanie trwało 8 tygodni, ale prace były wykonywane pomiędzy autami. Efekt końcowy zapiera dech w piersiach. Renia nie jest perfekcyjna, jest to składak, ma wiele szpar na głębokość palca i niedopasowanych elementów, ale jest moja, nie trafiła na złom, jeździ!
Jazda pełna radości!
Renualt 4 daje mi daje mi wiele radości. Warto jednak wiedzieć, że te auta wyjeżdżając z fabryki nie były doskonałe… To miał być tani samochód dla każdego, masowa produkcja. Od samego początku były podatne na korozję, trochę niedopracowane i tak dalej. Mnie najbardziej cieszy, że autko poprawia humor przechodniom i innym kierowcomn, nawet w deszczowy i ponury dzień. Podczas jazdy sam odbieram dużo pozytywnej energii, ładuję swoje akumulatory. Kierowcy i piesi kiwają mi po drodze, ustępują miejsca, gratulują, jest po prostu cudnie. Cieszy mnie to bardzo. Dzięki Renatce 4-ce poznałem wspaniałych ludzi, którzy również mają te urokliwe samochodziki. Małą grupką tworzymy mały Klub, wymieniamy się doświadczeniami, spotykamy na zlotach itp. Samochodem, który od samego początku nie był doskonały, nie mogą jeździć normalni ludzie… tylko ludzie pozytywnie zakręceni, normalni inaczej. ;-) Podobny efekt jest gdy masz 2CV, ale Renault, to Renault :-)
Renię kocham, należy już do Rodziny. Moja żona również pokochała naszą 4-kę. Chętnie wybiera się na przejażdżki i na zloty. Od sprowadzenia zrobiłem tym autem ok. 4000 km. Sam nie wiem kiedy minęły te dwa lata. Nie jest to najwygodniejsze, najcichsze czy najprzestronniejsze auto. Drążek skrzyni biegów wygląda jak pogrzebacz, szałowa prędkość to 80 km/h, a po przejechaniu zaledwie kilku km można przesiąknąć zapachem spalin. Tylko ten kto ma lub jechał R4 zrozumie. Gdy remontowałem swój nabytek, drugi egzemplarz poświęciłem na części. Tutaj specjalne podziękowania dla Mirka z Klubu R4 Poland. Z czystym sumieniem można przyznać, że Renia jest w 100% oryginalna… poza lakierem, który został wybrany pod oryginał. Obecnie 4-ka zyskała na wartości… nie chodzi tutaj o wartość finansową, choć takie egzemplarze kosztują już kilka tysięcy… chodzi tu o wartość sentymentalną.
Jest to największa i najbardziej oryginalna pamiątka z wakacji jaką przywiozłem. Było to dla mnie wielkie wyzwanie, które zakończyło się sukcesem! Ciszę się z niej ogromnie i nie żałuję ani złotówki ani czasu, jaki jej poświęcam. Jest to typ auta, który co chwile potrzebuje pieszczot, dokręcenia śrubki, wymiany jakiegioś drobiazgu, ale to cieszy. Renault jest odskocznią od szarego życia, od problemów i… nudy. Kto ma stare auto i je kocha, wie o czym mówię. A mnie cieszy, że w naszym kraju coraz więcej takich pozytywnych duszyczek. Cieszy mnie też to, że rynek starej motoryzacji rozbudowuje się i co chwile przybywa nowych aut. Coraz więcej mamy zlotów i klubów różnych marek i modeli. Mamy różnorodność w kraju, a nas 4kowiczów nie ma dużo, bo jest kilkunastu… ale jesteśmy! I rośniemy w siłę.
Nie pozwolimy zapomnieć o modelu 4 i zachęcamy każdego potencjalnego, nowego nabywcę starszego auta do zakupu właśnie tego modelu. To auto jest takie dziwne… że warto je po prostu mieć. Dlatego powstała strona www.renault4.pl i społeczność R4. W Klubie pomagamy sobie wzajemnie, a nowemu nabywcy chętnie doradzimy. Auta warto sprowadzić z Bałkanów lub Francji, do zdobycia są również na Słowenii i Węgrzech. Najlepszymi egzemplarzami prawdopodobnie są te wersje produkowane w Belgii.
W kraju ciężko znaleźć zadbany samochód, chyba że już przez kogoś zrobiony, ale wtedy ceny zaczynają się od 12 000 zł. Handlarze przywożą nie wiadomo jaki stan, szybko odpicowują i sprzedają za duże pieniądze. Zachęcam do zakupu, zapraszam do Rodziny Czwórek!
Autor: Adam Miś, edycja Redakcja
Zapraszamy na stronę klubu: www.renault4.pl
oraz na profil na Facebooku
Jeśli macie w garażu ciekawy egzemplarz francuskiego samochodu – piszcie na: [email protected]
Najnowsze komentarze