Zacznę od cytatu z lokalnego dziennika:
Jesienią kierowcy przejeżdżający ul. Wilczą odetchną. Miasto zabiera się za poprawę nawierzchni tej ulicy. Ratusz ogłosił właśnie przetarg na remont liczącego 520 metrów odcinka miedzy skrzyżowaniem z ul. Wyzwolenia a ul. Grochowskiego. Przy okazji odnowiony będzie 15-metrowy odcinek ul. Grochowskiego bezpośrednio przyległy do Wilczej. Wykonawcę poznamy w pierwszej połowie lipca, a robotnicy na przeprowadzenie remontu będą mieli 90 dni od wejścia na plac budowy. („Dziennik Wschodni” z 13.VI.2008).
W powyżej cytowanym artykule chodzi o ulicę Wilczą w Lublinie. To lokalna, w zasadzie osiedlowa uliczka, żadna tam arteria komunikacyjna miasta. Jak wspomniano w tekście – liczy sobie 520 metrów długości. Ile szerokości? Nie wiem, ale pewnie z 5 metrów ma, choć niekoniecznie. Ale przyjmijmy, że tak. To oznacza, że do wyremontowania jest jakieś 2.600 m.kw. drogi. Niechby doszło jeszcze ze 100 metrów wspomnianej ulicy Grochowskiego, co da łącznie ze 2.700 m.kw. Czy to dużo?
Nie – to ledwie półkilometrowy odcinek uliczki osiedlowej. A zakres prac obejmuje (przynajmniej tak wynika z zacytowanego w całości artykułu) „poprawę nawierzchni”. Co to oznacza? Czy tylko łatanie dziur i wyrównanie nierówności, czy może położenie całkowicie nowego „dywanika”? Załóżmy, że to drugie, co jest, jak sądzę, opcją droższą, acz być może szybszą do wykonania. I właśnie o czas, a nie o pieniądze chodzi mi dzisiaj.
Bo jak wyliczyłem wyżej, chodzi o maksymalnie 2.700 m.kw. powierzchni. Skoro „robotnicy na przeprowadzenie remontu będą mieli 90 dni od wejścia na plac budowy”, to dziennie są w stanie zrobić raptem 30 m.kw. nowej nawierzchni. Przypominam – chodzi o naprawę, a nie budowę nowej drogi od podstaw! Przy założeniu, że ulica owa ma 5 metrów szerokości, chłopaki w ciągu dnia zrobią „aż” 6-metrowy odcinek. Wydajność iście stachanowska… Ciekawe, ilu ich będzie przy tym pracowało. Może za dużo i będą sobie nawzajem przeszkadzali? Może trzeba zmniejszyć obsadę stanowisk, a prace będą się posuwać szybciej?
No dobra – nie napisano wprawdzie, czy chodzi o 90 dni roboczych, czy po prostu trzymiesięczny okres prac. Załóżmy, że to 90 dni ogółem, czyli odpadnie 2/7 z tytułu sobót i niedziel (w normalnych krajach pracuje się w tej branży świątek, piątek i niedzielę, nierzadko na trzy zmiany). Nawet uwzględniając ze dwa dodatkowe dni na jakieś ewentualne święta, i tak powinno zostać ze 60 dni roboczych. Dzienny przerób powierzchni rośnie o zatrważające 50% – do 45 m.kw., czyli 9 metrów bieżących (wszystko to przy założeniu, że lubelska ul. Wilcza ma 5 metrów szerokości). Zastanawiam się, czy chłopaki nie dostaną zadyszki – taki dystans, to niemal maraton, a tu jeszcze łopatą trzeba machać…
Nie mam pojęcia, jak wygląda Specyfikacja Istotnych Warunków Zamówienia w przypadku przetargów na remonty/budowę dróg, ale nie wygląda mi na to, by ktokolwiek tam dbał o nas, kierowców, mieszkańców okolic remontowanych dróg, czy zwykłych pieszych, którzy mają nieszczęście na taki plac budowy trafić. Czy nie da się określić, ile trwać ma taki remont, czy budowa? Ale tak realnie, a nie z dbałością o to, by na każdy centymetr bieżący cała załoga miała zagwarantowane wypalenie jednego papierosa na głowę… Gdyby określono czas wykonania robót na jakimś sensownym poziomie i firmy musiałyby pracować na dwie zmiany, może także w soboty i niedziele, a dziennie wykonywaliby chociaż 20 metrów bieżących na jednej zmianie, to taki remont, jaki jest szykowany na Wilczej w Lublinie trwałby ze dwa tygodnie, zamiast trzech miesięcy. Myślicie, że wymagam rzeczy niemożliwych?
Może i tak – nie znam specyfiki budowy ani remontu dróg, ale nie wydaje mi się, żeby wyrzucenie metra bieżącego asfaltu i przewalcowanie go musiało trwać godzinę. Wszak robi się to od razu na długim odcinku, choćby po to, żeby walec miał po czym jeździć. 9 metrów bieżących drogi w ciągu dnia roboczego, to chyba nie jest specjalnie przemęczające, nie? Zastanawiam się, czy stawki za robociznę są określane na poziomie dniówki i czy nie rozsądniej byłoby określać je po prostu kwotą za wykonane prace, przy założeniu, że nie będą one trwać dłużej, niż ileś-tam. Zresztą gdyby stawki za wykonanie prac były właśnie tak określane, to zleceniobiorcy dbaliby, żeby wszystko było wykonane jak najszybciej, bo pracownikowi zapłacić trzeba co miesiąc, a na dniówki by kasy z budżetu nie dostawali. Musieliby dbać o kontrakty, o planowanie prac, o ich optymalizację, a nie przeciąganie w czasie.
I jeszcze jedna kwestia. Jak jest z gwarancją na wykonane prace i z jej egzekwowaniem? Na pewno widzieliście drogi, które tuż po ich wyremontowaniu (rok, dwa) diabli brali – pojawiały się uszczerbki w nawierzchni, asfalt się fałdował i inne takie. Czy naprawdę nie da się wyegzekwować gwarancyjnych napraw? Czy nie da się wyeliminować z rynku wykonawców, którzy mieli kilka wpadek z jakością? Wystarczyłoby zażyczyć sobie składania referencji z wcześniej wykonanych prac z określeniem, czy wystąpiła konieczność napraw, a jeśli tak, to po jakim czasie i na skutek jakich zdarzeń.
Czy naprawdę nie stać nas – kierowców i sponsorów tych wszystkich przedsięwzięć – na jakiś protest? Ponosimy koszty (podatek drogowy w paliwie) przeprowadzenia tych prac, a na skutek ich niewłaściwego wykonania płacimy znacznie częściej, niż mieszkańcy normalnych krajów, za remonty zawieszeń naszych samochodów. Ileż w końcu mogą znieść nasze portfele???
Czy naprawdę nie ma bata na ewentualnych nieuczciwych urzędników rozstrzygających przetargi? Czy nie ma bata na fuszerów wśród wykonawców? Czy nie ma bata na ludzi określających zasady i terminy wykonania konkretnych prac? Przecież to chore, żeby trzy miesiące babrać się z naprawą nawierzchni na ledwie półkilometrowym odcinku lokalnej uliczki!!!
Może macie jakieś propozycje dotyczące akcji protestacyjnej?
Zapraszam do komentarzy.
Krzysiek Gregorczyk
Najnowsze komentarze