Jeśli ktoś pamięta Bieszczady sprzed dwudziestu lub trzydziestu lat, to przyjeżdżając dzisiaj, będzie zszokowany tym, co zastanie. Wszechobecne korki, tłumy turystów, drożyzna – owe słynne paragony grozy – z romantycznych gór, gdzie można było godzinami wędrować samemu nie zostało nic. Niewiele miejsc pozostało nietkniętych ręką człowieka i trzeba naprawdę postarać się, aby poczuć ów bieszczadzki klimat – że tak trochę ponarzekam.
Z punktu widzenia turysty zmotoryzowanego, Bieszczady to koszmar wąskich zatłoczonych dróg, jazdy w długich kolumnach 40-50 km/h, bo ktoś kto jedzie pierwszy nie radzi sobie z zakrętami i podjazdami. Od czasu do czasu trafi się, jak to w sezonie rolniczym, traktor pędzący z zawrotną prędkością na pobliskie pole, wtedy nasza przelotowa spada do zawrotnych 10 km/h. Trzeba ich oczywiście zrozumieć, oni tu pracują – my, turyści, jesteśmy gośćmi.
Zobacz: testy samochodów nowych i używanych
Chcesz pójść na szlak? Nie ma sprawy, pod warunkiem, że wyjdziesz o 4 rano. Wtedy jest szansa, że nawet imprezowicze drący się w knajpach do zgranych przebojów pójdą już spać, a w czasie wspinaczki spotkasz jedynie prawdziwych miłośników gór i nieliczne zwierzęta.
A w ciągu dnia? Przystępna atrakcja Bieszczad, w rodzaju połoniny wetlińskiej będzie w południe zatłoczona bardziej niż skrzyżowanie Alei Jerozolimskich i Marszałkowskiej w Warszawie. Za parking zapłacisz 30 złotych, więcej niż w dużym mieście. Kolejka bieszczadzka, składająca z siedmiu wagoników, to miejsce gdzie ludzie siedzą stłoczeni jak sardynki, jedzie w tempie średnio zmęczonego żółwia, wypchana po brzegi kolorowym tłumem krzyczących dzieci i popijających (niekiedy) procenty dorosłych. Awantury o miejsca gwarantowane.
Nad Soliną nadal górują zielone wzgórza, ale im bliżej wody tym więcej zbiorowisk domków, domeczków, kwater, przyczep i „atrakcji” dla turystów a właściwie pułapek. Czar prysł, chociaż zalew nadal urokliwy, kolejka gondolowa działa sprawnie a kawiarnia na szczycie wieży widokowej oferuje jeszcze w miarę przystępne ceny.
Bieszczadzkie jedzenie? Owszem, jest. W każdej knajpeczce prawie to samo: placek po węgiersku (tu zwany dla niepoznaki bieszczadzkim), pstrąg smażony, giganaleśniki z jagodami i wiele innych równie regionalnych dań. Ceny takie, że portfel chudnie w trzy dni tak, jak kiedyś w dwa tygodnie. Załamać się można. Uczciwie dodam, że było kilka miejsc z lepszymi cenami, ale tych trzeba szukać a kolejki tam spore.
Idealnym przykładem niezrozumienia piękna Bieszczad są reklamy niektórych restauracji. Jedna z nich wystawiła na zboczu przy swoim lokalu aż 11 (słownie: jedenaście) pstrokatych banerów, zachęcających do jedzenia. Większość w kolorze brązowym z żółtym, chwała najwyższemu kolorystykowi, ale kilka zupełnie absurdalnych, od różu przez jakieś nie wiadomo co niebieskie, pasujące tu nijak.
Policja w długi weekend się pochowała, ale już w dzień pracujący wyległa na drogi bardzo intensywnie. Gdzie się lokuje? W miejscach niebezpiecznych, na skrzyżowaniach czy może koło oblężonych parkingów? Ależ skąd, jak zawsze krzaki przyjacielem mundurowych są.
W nocy też nie wypoczniesz, bo jeśli nie wybrałeś jakiejś samotni z dala od ludzi, to jest szansa na koncern, ognisko albo popijawę. I chociaż to wszystko zapewnia ludziom pracę a lokalsi są zadowoleni z najazdu turystów, to właśnie ten sukces okaże się też zgubą Bieszczad. Miłośnicy ciszy i spokoju nie przyjadą tu ponownie a wielu odstraszą po prostu ceny. To już nie te Bieszczady.
A poza tym to nadal fantastyczne miejsce i przyjechać tu warto. Może nie samochodem, może nie w wakacje, może nie do popularnych miejsc. Gdzieś muszą jeszcze być te dzikie ostępy i samotnie…
Najnowsze komentarze