Na pewno obiło Wam się już o uszy, że za parę miesięcy, od początku roku 2010, będziemy prawdopodobnie płacić zauważalnie więcej za paliwa. Prawdopodobnie? He he…
Oficjalnie projekt podwyżki tzw. opłaty paliwowej jest dyskutowany, czyli – jak to piszą poważne media – „jest przedmiotem uzgodnień” pomiędzy przedstawicielami dwóch ministerstw – Finansów i Infrastruktury. Przekładając to na polski chodzi o to, by chłopaki się spotkali, pogadali o głupotach i zastanowili się, ile ich durnych pomysłów nasze społeczeństwo jeszcze wytrzyma.
Opłata paliwowa w chwili obecnej wynosi 97,82 zł na 1.000 litrów paliwa. Po zmianach ma wzrosnąć do 257,82 zł za taką samą jednostkę. Oznacza to przyrost o przeszło 263,5%! Kto z Was dostał ostatnio taką podwyżkę pensji? Komu o tyle wzrosły obroty? Nikomu? Żartujecie chyba…
Zastanawiam się, ileż można podnosić opłaty uderzające nie tylko w prywatny transport, ale także we wszystkie gałęzie gospodarki uzależnione od transportu. A tych, które od niego uzależnione nie są wymienić… nie potrafię. Transport, to w XXI wieku podstawa wszystkiego – jeśli nie bezpośrednio, to pośrednio ma zastosowanie w każdej dziedzinie gospodarki, od produkcji, przez handel, po usługi. Podwyżka, o której napisałem, spowoduje wzrost ceny paliwa o co najmniej 20 groszy na litrze. Z jednej strony niedużo, z drugiej – bardzo dużo!
W paliwie i tak jest już cała masa różnych opłat i podatków. Gdyby nie one, litr życiodajnego płynu dla silników naszych samochodów byłby przeszło dwukrotnie tańszy. Zgoda – podatki muszą być. Ale na miłość boską – ile??? Czy jest jakaś granica, której przekroczyć nie wypada? I dlaczego nasi politycy już dawno ją przekroczyli?
Płacimy mnóstwo pieniędzy do budżetu za paliwa, za nieliczne autostrady budowane z naszych (m.in.) podatków i oddane w zarządzanie prywatnym spółkom, za mandaty związane z przekraczaniem bzdurnych ograniczeń prędkości (doskonale wiecie, że często fotoradary stawia się nie w miejscach niebezpiecznych, ale tak, gdzie przyniosą największe żniwo). Poszczególne ekipy rządzące bez żenady wyciągają od nas kasę, w zamian nie oferując nam praktycznie nic. Gdzie idą te pieniądze? Nasze pieniądze!
Postulowałem już jakiś czas temu stworzenie prostej strony internetowej, na której będzie się z jednej strony ewidencjonować wpływy budżetowe od kierowców (podatki, akcyzy, mandaty, winietki, opłaty autostradowe itp.), a z drugiej – wydatki na infrastrukturę drogową, na programy podnoszące bezpieczeństwo, na wszystko, co ma służyć nam, kierowcom. Taka strona jednak nie powstanie, choć ewidencja tych przychodów i wydatków jest banalnie prosta. Nie powstanie, bo się okaże, jak znikomy procent tego, co się z nas doi, wraca do nas w postaci dróg. Chyba więcej wraca w postaci fotoradarów ;-)
Z naszych pieniędzy łata się braki w innych sektorach. Płaci (lub płaciło się) zapewne odprawy dla górników, stoczniowców (jakby to był sektor strategiczny polskiej gospodarki…), utrzymuje nierentowne zakłady w imię zgody politycznej, finansuje mnóstwo rzeczy i spraw, tylko nie drogi. A przecież tak niewiele potrzeba – wszak wiele projektów jest mocno dotowanych przez Unię Europejską, więc naszych środków nie potrzeba tak znowu wiele. Ale państwo zwykło brać, daje zaś bardzo niechętnie.
Czy rzeczywiście? Jak patrzę na środki wydawane na budowę dróg, to mam wrażenie, że kasa płynie tam szerokim strumieniem. Na przykład budowa niespełna 6-kilometrowej obwodnicy pewnego powiatowego miasta ma kosztować prawie 120 milionów złotych. Innymi słowy ok. 20 milionów za każdy kilometr. O ile dobrze kojarzę – nie ma w tej kwocie pieniędzy potrzebnych na wykup gruntów. 20 milionów złotych, to niemal 5 milionów euro. Za taką kasę w niektórych krajach zachodnich potrafią wybudować kilometr autostrady. U nas wystarczy tylko na obwodnicę, choć dwupasmową, na prawach drogi ekspresowej. Może warto by się było przyjrzeć temu, jak wydawane są te pieniądze, i czy wykonawcy nie zawyżają cen korzystając z przymusu rządowego spowodowanego jakimiś planowanymi rozgrywkami w piłce kopanej za niecałe trzy lata…
Bolesne jest to, że doi się z nas na każdym kroku nasze ciężko zarobione, już przecież i tak opodatkowane dochodówką i ZUS-em, pieniądze. Może Unia Europejska, tak chętnie regulująca wszystko, co się da, i co się nie da, wprowadzi – na wzór kwot mlecznych – ograniczenia w dojeniu obywateli. Skoro krowa może wyprodukować określoną, narzuconą odgórnie ilość mleka, a za nadprodukcję są kary, podobny mechanizm zastosować w przypadku ludzi? Można z nas wydoić tyle i tyle, a jak ktoś spróbuje więcej, to trzeba go (rząd) ukarać?
Ludzka wytrzymałość ma swoje granice. Jeśli Donaldu Tusku myśli o prezydenturze, to pewnie się przeliczy. Mnie to zresztą osobiście nie obchodzi. Chciałbym żyć w normalnym kraju, ale chyba jedyną szansą na realizację tego marzenia będzie emigracja… W ten sposób pozbędziemy się posądzeń o rasizm, jakie pojawiały się przy pewnym popularnym przed laty haśle. Obawiam się, że przy takich posunięciach rządowych wkrótce trzeba będzie zaktualizować to zawołanie na „Polska nie dla Polaków”… Tu się niedługo nie da żyć!!!
Krzysiek Gregorczyk
Najnowsze komentarze