Do roku 2030 70% nowych samochodów, które trafiają do klientów, ma być elektrycznych. Pięć lat później praktycznie 100% – zapowiadają producenci. To oznacza śmierć motoryzacji, jaką znamy dzisiaj i ogromne zmiany w wielu branżach.
Śmierć klasycznej motoryzacji spalinowej dzieje się na naszych oczach. Chociaż w Polsce mało kto wyobraża sobie dzisiaj, że za dziesięć lat większość aut wyjeżdżających z salonów to będą elektryki, to właśnie takie są plany wszystkich dużych koncernów i nie ma od tego odwrotu. Przyspieszenie, które widzimy, ma swoje odzwierciedlenie w inwestycjach. Stellantis buduje pięć fabryk akumulatorów. Pakiety mają pozwolić na przejechanie do 800 kilometrów na prądzie. Renault również buduje potężne zakłady produkcji baterii. Wszystko po to, aby uniezależnić się od dostaw z Azji.
Francuscy producenci tacy jak Citroën, Peugeot czy Renault oferują samochody elektryczne, zarówno w wersji osobowej jak i dostawczej. Przez pół roku testowaliśmy Renault Zoe, by przekonać się czy elektrykiem da się już w naszym kraju jeździć. Dzisiaj wiemy, że tak. Z kolei elektryczny Citroën eC4 przekonuje do siebie przestronnością i najwyższym w klasie komfortem – zawieszenia i foteli. Peugeot 2008 zachwyca nas designem.
Jednak do Polski wszystkie te nowości docierają z pewnym opóźnieniem. O ile na ulicach Warszawy, Krakowa, Poznania czy Gdańska można dostrzec coraz więcej aut z zielonymi tablicami, to już poza tymi miastami panuje elektryczna pustynia. Przyczyną takiego stanu rzeczy są wysokie ceny i niska siła nabywcza naszych portfeli. To trudno zmienić w krótkim czasie, potrzeba działań znacznie wykraczających poza programy dopłat, które zapowiada rząd. Można się co prawda pocieszać, że w ten sposób życie samochodów spalinowych w Polsce będzie wydłużone poza to, co planuje Europa Zachodnia, ale nic nie wskazuje na to, że ten trend da się odwrócić.
Polska zawsze była trochę z tyłu motoryzacyjnych nowości. Czytając przedwojenne gazety można odnieść wrażenie, że zawsze próbowaliśmy zbudować polskie fabryki ale coś nie wychodziło, że zawsze samochody z USA były dużo tańsze i sprowadzaliśmy je również wtedy, że rozwój infrastruktury nie nadążał za potrzebami a państwo nakładało na kierowców coraz więcej obowiązków i podatków. To się nie zmieniło – tak jakby w jakiejś formie Polska przedwojenna przetrwała w zakresie swoich reguł funkcjonowania. Nawet mentalność urzędników wydaje się podobna.
Dzisiaj obserwujemy proces zmiany motoryzacji ze spalinowej na elektryczną w Europie Zachodniej. W USA rewolucję elektryczną rozpoczęła Tesla, która ma wielu naśladowców a i na naszym kontynencie cieszy się sporą popularnością. W salonie tej marki w Warszawie panuje duży ruch i mimo wysokiej ceny (250-300 tysięcy za Model 3 z dużym zasięgiem, autopilotem i lepszymi osiągani) co chwilę z salonu wyjeżdżają nowe auta. Bogatsza część społeczeństwa albo podąża za modą albo szuka przyjemności z elektrycznej jazdy? Warunki leasingu, czyli 50 tysięcy wpłaty i rata 3 tysiące złotych miesięcznie, są najwidoczniej akceptowalne.
Ale co ma zrobić Kowalski, który takich pieniędzy nie może wydać na samochód, bo nie jest w mitycznej klasie średniej i ma do dyspozycji kilkaset złotych miesięcznie? Pozostaje rynek wtórny i samochody używane, albo oferta nowych aut miejskich lub budżetowych. Dla nikogo nie jest przecież tajemnicą, że wybieramy najczęściej auta z 5, 10, 15, 20 tysięcy, kilku-kilkunastoletnie. Są rejony kraju, gdzie średni wiek samochodu jest jeszcze wyższy. Ta część społeczeństwa nie ma szans na elektryczną rewolucję i musi czekać, aż pierwsze nowe elektryki zestarzeją się na tyle, że będą dostępne na rynku wtórnym w rozsądnych cenach. A samochody spalinowe będą jeździć tak długo, jak pozwalać na to będzie ich stan i pomysły rządzących…
Najnowsze komentarze