Albania to kraj zapierających dech w piersiach widoków, przejrzystej wody, Mercedesów, bunkrów i niestety… śmieci na poboczach. Przepisy drogowe w Albanii zdają się nie istnieć, nawierzchnia ma mocne braki, a stałymi użytkownikami ruchu są kozy, osły i owce. Do tego ciekawego kraju na Bałkanach wyruszyliśmy Citroenem C4. Łącznie pokonaliśmy ponad 4.000 km.
Szybki wybór miejsca, rezerwacja i jedziemy. Taki był plan, ale zanim doszło do jego realizacji nie obyło się bez problemów, z samochodem niestety. Przed pokonaniem kilku tys. km warto przeprowadzić przegląd pojazdu i wymienić płyny oraz ewentualne części eksploatacyjne. Nasza C4-ka miała również kilka problemów w tym stuki w układzie kierowniczym, które trzeba było zlikwidować. Po drodze wyszły jeszcze dodatkowe mniejsze i większe usterki, a jeśli ktoś ma w rodzinie motoryzacyjnego dyktatora, to wie, że przed wyjazdem zrobione musi zostać wszystko. W efekcie cytryna spędziła trzy tygodnie u mechanika, wymieniono w niej m.in. klocki hamulcowe, świece, sondę lambda, uszczelki, filtry i olej oraz zregenerowano przekładnię kierowniczą, co finansowo bolało najbardziej. Samochód pochłonął mnóstwo funduszy, ale naprawiono w nim wszystko (a przynajmniej mam taką nadzieję), nawet z pozoru mało ważne, ale jakże denerwujące opadające podszybie, które należy do przypadłości C4-ek. Uff zdążyli. Teraz można zaplanować trasę, spakować się i jechać. Zostały cztery dni do wyjazdu, a Citroen… nie może odpalić. Telefon do rodzinnego specjalisty od francuzów, C4 został uruchomiony na kablach i padła szybka diagnoza: akumulator. Po wymianie pozostała nam już tylko nadzieja, że nic więcej nas nie zaskoczy.
Aby dostać się do Albanii obraliśmy trasę biegnącą na południe od niezbyt spiesznej, ale malowniczej Słowacji, która cieszy oczy widokami na Tatry, przez bardziej płaskie Węgry i Serbię, po górzyste odcinki Macedonii i Albanii. W sumie ponad 1.700 km w jedną stronę. Przed północą pierwszego dnia przekroczyliśmy granicę Macedonii, ale po kilkunastu godzinach spędzonych w samochodzie z małymi przerwami na tankowanie i posiłki w końcu dopadło nas zmęczenie. Krótka drzemka była nieunikniona. Znaleźliśmy cichą, prawie opuszczoną stację benzynową. Tutaj raczej nikt nam nie będzie przeszkadzał. Za motel posłużył Citroen C4. Superwygodnie nie było, ale udało się odrobinę zregenerować siły. O świcie z płytkiego snu zbudziły nas dźwięki dochodzące z pobliskiego meczetu i był to dla nas znak, aby ruszać dalej. Autostrada zamieniła się w las poborów opłat, a następnie w remontowane i coraz wolniejsze odcinki, ale za to widoki za oknem stawały się przyjemniejsze. Do zjechania z trasy skusiło nas jezioro Ochrydzkie. Krótki spacer, nacieszyliśmy oczy, po czym znów wsiedliśmy do samochodu.
Motoryzacyjny krajobraz również ulegał zmianie. Ciekawie zrobiło się na drogach macedońskich, gdzie czas biegnie jakby nieco wolniej. Mijaliśmy Yugo, Zastawy, mnóstwo egzemplarzy Łady Nivy, ale i Renault 5 się kilka razy na horyzoncie pojawiło. Po przekroczeniu albańskiej granicy królowały już głównie Mercedesy wszelkiej maści i roczników: okularniki, W124, W123, ale także nowsze i stuningowane egzemplarze. Do celu pozostało 300 km a nawigacja próbowała nas przekonać, że czeka nas jeszcze 6 godzin drogi. Dlaczego tak długo? Trasa biegła przez niewielkie zatłoczone miasteczka i kręte górskie drogi. Płynność jazdy pozostawiała wiele do życzenia, a i prędkość nie była zawrotna. W końcu dotarliśmy do celu naszej podróży, czyli niewielkiego albańskiego miasteczka Himare. Pierwsze wrażenia z Albanii były bardzo odmienne: moje „ale tu jest pięknie” kontrastowało z „ale tu jest brudno” i „nigdy więcej już tutaj nie przyjadę”.
Przez pierwsze dni spędzone w albańskim Himare czuliśmy się jak Phil w „Dniu Świstaka”. Codziennie rano o tej samej porze do naszych drzwi pukała przemiła starsza pani ze śniadaniem, które konsumowaliśmy na balkonie z widokiem na morze. Zajadając się plackami z dżemem figowym i popijając kozie mleko (nawiasem mówiąc kawa z kozim mlekiem nie smakuje dobrze), obserwowaliśmy mężczyznę, który otwiera maskę niebieskiego Saxo, podpina akumulator, a następnie świszczącym dźwiękiem odpala swój samochód, podjeżdża 15 m, zabiera swoją żonę i razem ruszają w miasto. Kolejne dni: pukanie, śniadanie, balkon z widokiem, akumulator i oddalające się świszczące Saxo. Jak dla mnie tak rozpoczęty dzień mógłby nigdy się nie kończyć, ale z pętli czasowej wyzwolił nas w końcu właściciel niebieskiego Citroena, który szóstego dnia zaburzył rytuał spóźniając się o dobre pół godziny. Nasi gospodarze byli bardzo gościnni, rozpieszczali nas własnymi winogronami, świeżymi figami i rakiją, aczkolwiek rozmowy ograniczały się do mikstury nieskoordynowanych ruchów i albańsko-angielskiej mieszanki słownej. Mimo to udało nam się dogadać i obyło się (a przynajmniej mamy taką nadzieję) bez żadnych nieporozumień.
Jak jeździć po Albanii?
Jazda po Albanii jest bardzo specyficzna. Wymaga cierpliwości, silnej woli, skupienia i nie każdy kierowca będzie w tym kraju zachwycony. Nerwowym odradzam. Drogi są wąskie, poruszamy się z niewielką prędkością i cały czas musimy być czujni niczym szpieg w kamuflażu udający się w otoczenie wroga. Nigdy nie wiadomo, kiedy przed maską zmaterializuje się inny pojazd (nie bądźmy zdziwieni, gdy będzie to Mercedes) lub zza stojącej na poboczu ciężarówki wyłoni się rowerzysta poruszający się pod prąd albo prosto pod koła naszego samochodu ruszy mężczyzna z taczkami lub innym rolniczym ekwipunkiem. Pasów ruchu jest tyle, ile zmieści się samochodów i skuterów, pierwszeństwo ma ten, kto wjechać pierwszy się odważy, natomiast klakson jest w użyciu częstym i powszechnym. O kierunkowskazach nikt nie pamięta, ale o światłach awaryjnych owszem, mają swoje niezwykle częste zastosowanie. Jeśli nie ma miejsca do zaparkowania, a zazwyczaj nie ma, wystarczy zostawić samochód na awaryjnych właśnie, wyskoczyć do sklepu po wodę lub tradycyjny byrek, a potem wrócić jak gdyby nigdy nic i odjechać.
W Albanii stałymi użytkownikami dróg są krowy, kozy, osły, owce i konie, jednak największe zdziwienie wzbudziła w nas para żółwi „pospiesznym” krokiem przekraczająca drogę. Czasem cały inwentarz pojawia się na jezdni i skubie wystające zarośla, co ma pewną zaletę, ponieważ eliminuje potrzebę koszenia trawy. Częstym widokiem są domowe myjnie samochodowe, zaraz po przekroczeniu granicy zachęcano nas do skorzystania z usług. Czyżby nasz C4 tego wymagał? Chyba jeszcze nie jest aż tak brudny. W Albanii można zobaczyć niewielkie stacje benzynowe umiejscowione na podwórku domostw, i właściwie wszędzie – mnóstwo śmieci na poboczach. Nawierzchnia albańskich dróg, delikatnie mówiąc, pozostawia wiele do życzenia, na niektórych odcinkach znajdziemy tylko jej pozostałości. Zawieszenie C4 przeszło na Bałkanach mały sprawdzian, a my kurs zręcznego omijania dziur. Ograniczeń prędkości jest mnóstwo, ale mieliśmy wrażenie, że jako jedyni się do nich stosujemy. Patrole policyjne mijaliśmy często, ale podobno turystów rzadko w Albanii zatrzymują i ta wątpliwa przyjemność nas na szczęście ominęła.
Co zobaczyć w Albanii? Butrint
Po męczącej podróży nie mogliśmy nawet patrzeć na samochód. Nie byliśmy w stanie podjąć decyzji o tym, kto ma prowadzić, dlatego odłożyliśmy zwiedzanie na później i w pierwszej kolejności skorzystaliśmy ze słońca, plaży i ciepłej przejrzystej wody. Dopiero trzeciego dnia ruszyliśmy z miejsca. Jako pierwszy cel wybraliśmy archeologiczne miasteczko Butrint. Zaraz po wyruszeniu z Himare na horyzoncie mignęła nam para autostopowiczów. Podjęliśmy szybką decyzję: bierzemy. Ku naszemu zdziwieniu usłyszeliśmy język polski. Zapakowaliśmy do Citroena dwa ogromne plecaki z ekwipunkiem na każdą ewentualność oraz sympatyczną parę: Weronikę i Maćka. Najtańszym, najciekawszym, ale i dosyć czasochłonnym środkiem transportu wyruszyli z Gdańska do Chorwacji, następnie przez Czarnogórę aż do Albanii. Maciek jest już właściwie albańskim weteranem, odwiedził ten kraj już kilkukrotnie, w większości autostopem. Jak zmieniła się Albania? Otóż Mercedesy na ulicach stały się nowocześniejsze, a śmieci, w co trudno nam było uwierzyć, jest coraz mniej. Tylko gościnność ludzi pozostała bez zmian. Albańczycy zawsze chętnie pomogą, poczęstują, wskażą miejsce noclegu, a i okazję podobno również jest całkiem łatwo złapać. Para z Gdańska nocuje zazwyczaj na dziko na stacjach benzynowych, plażach i kempingach, ale częste zmiany miejsca w końcu zmęczyły wytrawnych podróżników i nadszedł czas na powrót, a my pomogliśmy im dostać się niedaleko granicy z Grecją. Jeszcze szybka wymiana walut, albańskie leki w Grecji już się nie przydadzą, a my oszczędziliśmy wizytę w bankomacie. Szybkie pożegnanie i każdy z nas ruszył w swoją stronę.
Tuż przed Butrintem czekała nas niespodzianka. Asfaltowa droga się skończyła i dalej trzeba było przedostać się promem, który wyglądał jakby ktoś naprędce zbił ze sobą kilka desek. Kilka samochodów, w tym nasze C4, zmieściło się bez problemu i przepłynęliśmy na drugi brzeg. Cena przeprawy wyniosła 700 leków, czyli ok. 25 zł.
Do Butrintu biegną dwie drogi: lądem przez miasteczko Ksamil, albo wspomnianym promem. Obie warte pokonania ponieważ cieszą oczy cudownymi krajobrazami. Butrint, czyli antyczne miasteczko, które jest wpisane na listę światowego dziedzictwa UNESCO, również jest bardzo ciekawe ze względu na mieszankę pozostałości różnych epok i cywilizacji, a także bogatą florę i obecność wielu gatunków ptaków. Butrint kryje pozostałości kultur: rzymskiej, helleńskiej, bizantyjskiej, weneckiej i osmańskiej. Ścieżka, którą spacerkiem pokonuje się w ok. 1,5 godziny, wiedzie pomiędzy ruinami budynków oraz drzewami, które rzucają upragniony, zwłaszcza w upale, cień.
Syri i Kalter, czyli Blue Eye
Jest to miejsce polecane przez wszystkie przewodniki, dlatego zachęceni pozytywnymi rekomendacjami również wyruszyliśmy do słynnego Blue Eye. Przez myśl przemknęło mi, aby ostatnią część trasy pokonać pieszo, ale prawie nikt się na to nie decydował, a strażnik zachęcał dużą liczbą miejsc parkingowych, więc wybraliśmy cztery kółka. Aby się dostać do Blue Eye nasza C4-ka musiała pokonać lekki off-road przez usłaną kamieniami nieustannie pylącą się drogę. Dobrze, że wybraliśmy Cytrynę, spacer w tumanach kurzu nie należy raczej do najprzyjemniejszych. Z tym parkingiem nie było tak różowo, ale ostatecznie trafiła się wolna przestrzeń na naszego Citroena.
Wyjątkowość Blue Eye polega na tym, że woda zamiast spływać z góry wypływa spod ziemi. Przejrzysty strumień ma lazurową barwę, jest otoczony mnóstwem zieleni i… tłumem turystów, który skutecznie zaburzał harmonię i klimat tego miejsca. Trudno było się uwolnić od tłoku spacerowiczów i gwaru pływających w niewielkim oczku wodnym ludzi. Dodatkową atrakcją był skok z wysokości do lodowatej toni, na niewielkim podeście również tłoczyli się turyści. Woda, która znajduje się tu właściwie wszędzie, jest używana przez odwiedzających do różnych celów. Niektórzy podziwiają, inni moczą stopy, jeszcze inni pływają, skaczą na główkę, a w pobliskiej restauracji woda prosto ze strumienia wędruje do dzbanków i na stoły. Natomiast nieco dalej na uboczu, grupka młodych ludzi skumulowała się wokół sporych rozmiarów fajki wodnej.
Gjirokastra
Jednym z najpiękniejszych miejsc, które mieliśmy okazję oglądać w Albanii, jest Gjirokastra, czyli wpisane na listę zabytków UNESCO miasto z charakterystycznymi skamiennymi dachówkami. Żywe muzeum urzeka klimatycznymi uliczkami, w których miejscowi sprzedają lokalne wyroby, a niewielkie knajpki zachęcają zapachem albańskich potraw, m.in. baraniny lub pyszną mrożoną kawą dającą ochłodę w ponad 30-stopniowym upale. Skusiliśmy się na jedno i drugie.
Uliczki Gjirokastry nazywanej miastem tysiąca schodów prowadziły nas w górę, właściwie donikąd, ale wraz ze stopniowym zwiększaniem wysokości, trud spaceru rekompensowały coraz piękniejsze krajobrazy na miasto i twierdzę. Sama twierdza oferuje militarne zabytki, do których należą działa wojenne, amerykański samolot Lockheed T-33 Shooting Star, który w latach 50-tych trafił do Tirany, oraz jeden z zaledwie trzech ocalałych egzemplarzy włoskiego czołgu Fiat L6/40 z roku 1940. W drodze do twierdzy można pokonać tunel z czasów Zimnej Wojny lub po prostu spacerować i chłonąć roztaczający się wokół górzysty krajobraz.
Góra Cika
Chyba tak już musi być, że zawsze znajdę jakiś szczyt do zdobycia, co nie zawsze spotyka się z aprobatą współpodróżników, zwłaszcza, gdy wartości na termometrze biją rekordy w górnej granicy. W przypadku Albanii była to góra Cika o wysokości 2.044 m. n. p m. Kilka wskazówek znalezionych w internecie musiało wystarczyć do znalezienia szlaku, ale łatwo nie było. Nawigacja doprowadziła nas do miejsca, w którym nie znajdowało się kompletnie nic. Ja traciłam nadzieję, a siedzący na prawym fotelu osobnik w duszy chichotał z zadowolenia. Chcieliśmy już zawrócić do Himare, ale w ostatniej chwili dostrzegliśmy znak, który wskazywał Maja e Çikës, czyli górę Cika. Trasa wiodła kamienistą ścieżką w górę. Szlak został oznaczony na czerwono, ale namalowane na skałach pasy często znikały nam z oczu. Jakimś cudem udało nam się nawet zgubić siebie, ale trwało to tylko chwilę. W pewnym momencie dotarliśmy do drucianego płotu i już mieliśmy zawracać, ale przemiły pan, który mieszkał w górach wskazał nam właściwą drogę.
Wyruszyliśmy po południu i ze względu na wcześnie zachodzące słońce nie mieliśmy szans na zdobycie szczytu. Dotarliśmy do miejsca, w którym roztacza się przepiękny widok na wybrzeże, szczyty przykryte pierzyną chmur oraz górę Cika. Aby zdążyć przed zmrokiem musieliśmy zawrócić. Znów na zmianę gubiliśmy i znajdowaliśmy szlak, a gasnące słońce nie pomagało. Trafiliśmy na błotnistą ścieżkę, której nie widzieliśmy wcześniej, a już na pewno tędy nie szliśmy. Pokonaliśmy gąszcza paproci i zdecydowanie przyspieszyliśmy tempo. Trasa biegła w dół, ale w pewnym momencie znów wznosiła się w górę. Zadaliśmy sobie pytanie: czy aby na pewno schodzimy? Widoczność się kończyła i już mieliśmy dosyć ciągłego potykania i ślizgania na błocie. Do naszych uszu dobiegło szczekanie psów. Niby dobrze, bo świadczy o jakiejś cywilizacji, ale z drugiej strony, zwierzęta niekoniecznie mogą mieć przyjazne nastawienie dla obcych. Wreszcie na horyzoncie pojawiła się droga główna. Ubłoceni i zmęczeni w końcu dotarliśmy do C4, który zawiózł nas z powrotem do Himare.
Berat
Jeśli wcześniej narzekaliśmy na dziury, to trasa do miasta Berat była po prostu okropna. Wyrwy w nawierzchni były jeszcze częstsze i większe, wiele z nich trzeba było pokonywać z minimalną prędkością, aby nic w samochodzie nie uszkodzić. O Berat zahaczyliśmy już w drodze do Polski. Prawie 4 godziny jechaliśmy wąskimi górskimi drogami oraz tragiczną nawierzchnią, aż w końcu dotarliśmy do celu. Miasteczko robi wrażenie położonymi na wzgórzu jeden nad drugim domami i kamiennymi uliczkami. Nie bez powodu jest nazywane miastem tysiąca okien. Każde z prawie identycznych domostw ma ich mnóstwo. Sprawiają wrażenie jakby spoglądały z góry na spacerujących turystów. Zmęczeni podróżą i żarem lejącym się z nieba wylądowaliśmy w lokalnej, na szczęście klimatyzowanej restauracji. Zjedliśmy ziemniaki zapiekane z mięsem mielonym i wypiliśmy lodowatą wodę. Przed opuszczeniem Albanii zatrzymaliśmy się ponownie nad spokojnym i malowniczym jeziorem Ochrydzkim.
W drodze do Albanii wszystkie granice przejechaliśmy szybko i sprawnie, ale z powrotem staliśmy już wszędzie, gdzie tylko się dało. Przed wjazdem do Macedonii Cytryna przeszła kontrolę celną. Musieliśmy wypakować wszystkie torby podróżne. Celnik kilkukrotnie upewniał się, czy aby na pewno nie przewozimy czegoś zakazanego. Po kolei wskazywał rysunki różnych rodzajów narkotyków, a my za każdym razem kręciliśmy głowami. C4 został opróżniony, prześwietlony, następnie załadowaliśmy wszystko z powrotem i ruszyliśmy w dalszą drogę. Na granicy z Serbią staliśmy 1,5 godziny wśród nerwowych kierowców, którzy za wszelką cenę próbowali się wcisnąć w kolejkę wcześniej, a przed wjazdem na Węgry spędziliśmy w korku dwie i pół godziny w środku nocy. Celniczka powiedziała, że kolejki i oczekiwanie są normalne i nie powinny nikogo dziwić, w końcu jest lato.
Citroen C4 pokonał 4.070 km, trasę przez sześć krajów, spalił ok. 350 litrów paliwa i przeżył podróż do Albanii i z powrotem bez żadnego uszczerbku na zdrowiu, a ja zaczynam już snuć plany powrotu na Bałkany.
Tekst: Małgorzata Kozikowska
Zdjęcia: Małgorzata Kozikowska i Sebastian Kozikowski
Najnowsze komentarze