Dwa Citroëny BX 4×4, dwie polskie załogi wspierane przez Francuskie.pl, dwa różne rodzaje nadwozia i kilka tysięcy kilometrów niesamowitej przygody w ostatnim prawdziwym rajdzie przygodowym świata Budapeszt – Bamako. Od blisko dwóch tygodni emocjonujemy się tym, co dzieje się na trasie. Wyprawa powoli dobiega końca.
Trwa rajd Budapeszt – Bamako a ekipy Tomasza Nowaka i Piotra Biegały uparcie prą do przodu, w stronę mety. Trudy podróży zdążyły już odcisnąć pewne piętno na uczestnikach. Czeka ich w końcu nagroda, wypoczynek na plaży, 31 stopni w cieniu, ciepła woda i wymarzone napoje.
Zanim jednak przejdziemy do tego, jak wyglądał dzisiejszy dzień i gdzie są nasze drużyny, wróćmy na chwilę do początku. Zimny Budapeszt, szybka podróż przez Europę, omijanie protestów rolników we Francji, rejs promem do Maroka, przejazd przez pustynię, przecięta kamieniem opona, awaria rozrządu w jednym samochodów, szukanie części w Mauretanii, potem przejazd przez najgorsze drogi świata, znużenie upałem, pyłem i hałasem na kempingach… Działo się.
W porównaniu do poprzedniego kraju, Sierra Leone to prawie cywilizacja. Drogi są z asfaltu i to równego. Za to zwyczaje, różne. To co widzicie wyżej to populary tutaj szlaban, zrobiony z lin, torebek foliowych i butelek. Czemu ma służyć? Wygląda na jakiś punkt poboru opłat. Czasem szlaban opuszcza się – to znaczy strażnik siedzący w pobliżu drogi puszcza sznurek, czasami trzeba zapłacić.
Peugeot to najpopularniejszy samochód w Senegalu
Wyłudzanie pieniędzy to tutaj norma. Na stacji benzynowej do BX-a, w którym dopiero co błysnęła rezerwa, weszło… 71 litrów ropy. Oszustwo, ponieważ zbiornik niezalany ma 66 litrów. Przy rezerwie powinno wejść do niego około 60.
W Sierra Leone są też… autostrady i bramki poboru opłat. Wygląda to prawie jak w Europie – może poza temperaturą i otoczeniem. Przejazd kosztował 20 Leonów.
Dzisiaj jest przedostatni dzień rajdu i upragniony wypoczynek na plaży. Po torturach, które zafundowała Gambia, w tym 18-godzinnym odcinkiem koszmaru na drogach, to prawdziwa nagroda i zasłużony wypoczynek. Jutro meta we Freetown, ale wcale nie koniec wyprawy!
Ulice miejscowości Waterloo w Sierra Leone – są nawet billboardy z reklamami. Nie pasują do tutejszego krajobrazu.
Na razie przed ekipami Grzmiącego Rydwanu i Latającego Dywanu, jak nazwali swoje auta, dużo zabawy, a w związku z tym potrzeba sporo pieniędzy – na poniższym zdjęciu możecie zobaczyć walutę Sierra Leone w dużych ilościach. Powinno starczyć – podsumowuje Piotr Biegała.
Dla rozjaśnienia sytuacji – 10.000 Leonów to około 2 złotych a największy nominał tutaj to… 20 Leonów.
Widoczki ze Sierra Leone
„Udało nam się, mimo tego cholernego wałka rozrządu jesteśmy!” – podsumowuje swoją relację z plaży Piotr Biegała.
Ale to jeszcze nie koniec relacji, bo przygotował dla nas zapis ostatnich trzech dni:
Senegal i Gwinea
Wyjazd z Mauretanii okazał się nie taki prosty jak podejrzewaliśmy. Najpierw odebraliśmy auto, spakowaliśmy się, po kilku nieudanych próbach wypłaciliśmy 500 euro w lokalnej walucie, bo naprawa auta wyczyściła nas z gotówki. Wyjazd z Nawakszut był dla Pyrasa małym szokiem. Prowadził przez miasto – a ruch uliczny w stolicy Mauretanii to coś niepojętego. Szybko się w nim odnalazł i sam sprawnie wciskał się pomiędzy inne auta, manewrując na grubość żyletki. Bez strat wyjechaliśmy z miasta, cały czas uważnie słuchając dopiero co naprawionego serca naszego wozu. Wszystko grało jak w zegarku i szybko nawijaliśmy kilometry do granicy. Są dwa przejścia graniczne z Senegalem – Rosso (tutaj org w roadbooku wyraźnie zaznaczył że mamy go unikać) i drugie, nieco mniejsze – bliżej oceanu. Tyle że do Rosso jest asfalt, a na to małe – dojeżdża się kilkadziesiąt kilometrów po szutrach i mocno nierównej drodze, za to przez park narodowy. Tak, tam zobaczyliśmy wreszcie guźca (taką świnię z Afryki;-) !! Były też różowe flamingi, ale zbyt daleko. W ciągu kilku miesięcy widziałem je kolejny raz w innym miejscu (Cypr, Francja południowa i teraz Afryka). Ponadto oczywiście nieśmiertelne osły, oraz bawoły (ale to nie są dzikie bawoły, tylko lokalne bydło).
Dojazd do przejścia granicznego trochę nas zmęczył – gdybyśmy wtedy wiedzieli że to dopiero przedsmak piekła jakie nas czeka – kto wie czy nie wolelibyśmy zostać w Senegalu;-) Na granicy spotykamy kilkanaście holenderskich aut – jakaś turystyczna wyprawa, patrzą na nas jak na kosmitów – nasz Szatan wygląda bojowo i widać, że to sroga rajdówka, a naklejki Budapest-Bamako to świadectwo szaleństwa;-) Oczywiście jak to na afrykańskiej granicy – kasa tu za szlaban, tam za wjazd, jeszcze opłata za zużycie powietrza i co jeszcze da się wymyśleć. Ale o dziwo – opuszczenie Mauretanii przebiega bardzo sprawnie. Po chwili przekraczamy most i podjeżdżamy pod szlaban senegalski. Opłata za szlaban, opłata za coś jeszcze, wpuszczają nas. Moment w okienku, pieczątki wjazdowa i zasuwamy do wozu organizatora naszego rajdu – tam czekają fixerzy (bo nie tylko my mamy opóźnienie) – dostajemy wizy senegalskie, ubezpieczenia, lokalne licencje rajdowe, oraz wizę do Gwinei. W sumie całość zajmuje nam może ze 20 minut i właściwie to się cieszymy że nie musieliśmy wczoraj ze wszystkimi stać w kolejce.
Welcome to Senegal! Ruszamy na szybkie zakupy – na granicy wymieniliśmy nasze 500 euro (czyli 20.000 Ouyguias czy tak jakoś ;-) na lokalne franki CFA – tych dostajemy 303.000 – zaczynamy stawać się milionerami;-) Z informacji od orga, oraz z internetu wiemy o zamieszkach i protestach w Senegalu. Z tego powodu wczorajszy obóz rajdowy był przeniesiony w inne miejsce – tuż przy granicy. Dzisiaj nie ma to dla nas oczywiście znaczenia, bo i tak musimy zasuwać do następnego – w Tambacounda. Kupujemy wodę, colę, kartę sim i ok. 16:00 ruszamy. Przed nami dobrych 700 kilometrów. Senegal ma bardzo dobre drogi, jedyną wadą są „leżący policjanci”, ale są łagodnie wyprofilowani więc ich pokonanie nie stanowi problemu. Ruch dość jeszcze spory, spokojnie jedziemy robiąc od czasu do czasu krótkie przerwy. Temperatura w okolicy 35 stopni, w aucie 40. Ja i Pyras nieco cierpimy, ale Roju kocha upały więc przynajmniej on zadowolony.
Wreszcie nadchodzi ciemność i zaczynamy robić to przed czym wszyscy przestrzegają – nocna jazda po Afryce. Nie, nie boimy się. Ja już to robiłem poprzednim razem, zaliczyliśmy dwa dni temu nocne holowanie, oraz mamy najpotężniejszą elektrownię z całego rajdu – na dachu Szatana. Droga na 400 metrów przed nami jest widna jak w dzień. Te dodatkowe reflektory to właśnie wynik moich poprzednich doświadczeń. Wiedziałem, czułem przez skórę, że i tak będziemy jeździć w nocy i dlatego wybrałem najlepsze dostępne na rynku. Są podłączone tak aby sterować nimi dźwigienką od drogowych, więc zupełnie naturalnie. Przełączamy jeden pstryczek i staje się dzień.
Jak jeździ się w nocy na tym kontynencie? Po pierwsze organizator przestrzega przed tym stanowczo, no ale on musi zdjąć z siebie odpowiedzialność ;-) A załogi i tak nie mają innego wyjścia. Po drugie zaś to jest rajd z gatunku ekstremalnych, tutaj nie ma miejsca na wahania i medytacje – chcesz ukończyć z wyznaczonym czasie? To ogień na tłoki i zapierdalamy… Dosłownie. Środkiem drogi, aby mieć miejsce na manewry wymijające, z włączonym oświetleniem na dachu jak nic nie leci z naprzeciwka. Zazwyczaj przez pierwsze dwie godziny po zmroku jest jeszcze jakiś lokalny ruch, a potem wszyscy idą spać. Wtedy robi się już zupełnie luźno i można zasuwać. Jedynym zagrożeniem są osły, które chyba nigdy nie śpią i wychodzą na drogę w różnych miejscach. Senegalskie pobocza są usłane ich truchłami.
W nocy przejeżdżamy też przez Touba – senegalską Częstochowę. Są tam 52 meczety (w tym jeden z największych w Afryce) i wielkie pielgrzymki, właśnie odbywa się jedna z nich. Drogowy horror – później dowiedzieliśmy się że załogi jadące w dzień spędziły w tym mieście, w chaosie, upale, smrodzie – po 2-3 godziny. Dzięki ostrzeżeniu, które dostaliśmy – nie wbijamy w centrum (a tak prowadzi droga), tylko bokami omijamy. Jest późno, ulice pełne ludzi, straganów, Mimo to i tak zajmuje nam to ok. 40 minut. Na szczęście ominął nas upał, w nocy panuje przyjemne dla nas 25 stopni. Cała ta nocna podróż kończy się o 3:03 dotarciem do rajdowego biwaku. Wszyscy śpią, więc cichutko parkujemy, rozstawiamy spanie i znikamy. Rano przychodzą inne załogi z gratulacjami dla naszej naprawy i determinacji w dogonieniu rajdu. To bardzo miłe. Cała ta rajdowa rodzinka z klasy Spirit fetuje nasz mały-wielki sukces;-) Jest super.
Wypocząć za bardzo nie wypoczęliśmy, bo trzeba ruszać i dojechać do Dindefelo. Na nasze szczęście – to krótki i stosunkowo łatwy etap. Jedziemy niespiesznie podziwiając widoki, rozmawiając, robiąc zakupy. Widzimy pożar sawanny – wybuchają samoistnie, oraz są wywoływane sztucznie – tutaj to zupełnie normalne zjawisko. Jego skutkiem jest spalanie przy okazji wszelkich śmieci leżących przy poboczach, przez co Senegal wydaje się czystym krajem, ale odkryliśmy szybko że to tylko złudzenie. Jak do tej pory wszystkie kraje przez które przejechaliśmy pełne są plastikowych odpadów wszelkiego rodzaju. Wygląda to bardzo źle.
Meta etapu jest na biwaku, na fragmencie oczyszczonej sawanny, bardzo pyliste podłoże. Każdy ruch zbyt gwałtowny podnosi tumany tego kurzu. Wybieramy się jeszcze z przewodnikiem na kilkukilometrowy spacer do wodospadu. Wreszcie trochę cienia i chłodniejszego powietrza – idziemy przez las, po kamienistym podłożu. Kąpiel w lodowatej wodzie, podziwianie wodospadu (jakieś 40-50 metrów na oko), zmyty kurz i pot – jest super. Niestety droga powrotna przywraca nasze ciała do poprzedniego stanu – znowu spoceni i zakurzeni;-) Wieczór spędzamy w przyjemnej atmosferze integracyjnej.
Ranek 9 lutego to moment w którym rozpoczyna się koszmar drogowy. Mamy do przejechania 460 kilometrów z przekroczeniem gwinejskiej granicy po drodze. Wyjeżdżamy z obozu i ruszamy szutrem do głównej drogi. Na niej spędzimy tylko kilkanaście kilometrów, żegnając porządny i solidny asfalt na kilka dni. Nie jestem w stanie tego opisać, a wy sobie wyobrazić. Droga była klasycznym offroadem przeznaczonym dla aut z dużymi kołami. Naprawdę nie wiemy jak sobie na niej radziły załogi Moskwicza, Łady, czy Fiesty. Jakoś to przejechali, ale wcale nie szybciej niż my. Momentami jechaliśmy 3 km/h, momentami 30, ale rzadko kiedy więcej. W sumie szutrami zrobiliśmy jakieś 130 km z całego dziennego dystansu i dotarliśmy do granicy. Najpierw opuszczenie Senegalu – długa kolejka na słońcu i sporo czasu. Potem ze 30 kilometrów do posterunku gwinejskiego, a tam, o dziwo, w miarę szybko i sprawnie. Była już 16:00, a przed nami jeszcze 300 kilometrów. Wiecie, o której dojechaliśmy do obozu? O 4:30 następnego dnia! Masakra!
Drogi w Gwinei można rzec – nie istnieją. Niby jest asfalt, ale przysiągłbym, że został zbombardowany. W drodze są dosłownie kratery, albo asfalt jest przeorany w poprzek. Od granicy jeszcze kawałek zrobiliśmy niezłym szutrem, a potem właśnie zaczęło się niewyobrażalne. Po pierwsze się ściemniło zanim wyjechaliśmy na gładszy szuter – więc 10 kilometrów jechałem wystając do połowy z okna i trzymając się bagażnika dachowego – z tego miejsca lepiej było widać rozmiar i głębokość dziur. Po drugie – progi zwalniające są monstrualne, zaprojektowane tak aby to nie samochody musiały zwolnić (bo tych w Gwinei jest mało) tylko wszechobecne motocykle. Próg ma ostre krawędzie wejścia i zejścia, czasem to po prostu krawężnik w poprzek z lekko tylko dorobionym najazdem. Oczywiście na pierwszym progu przywaliliśmy podporą wału napędowego i w obu Citroenach została skrzywiona. Pobliska wulkanizacja, ciężki młot i walimy do skutku. Każdy kolejny kilometr to walka z dziurawą drogą, progami zwalniającymi, motocyklami, ludźmi – horror którego opisać się nie da. Latający Dywan wcześniej się od nas oddalił (dopiero rano dowiedzieliśmy się że wyrżnęli podporą na tym samym progu), jedziemy z załogą Mitsubishi – Olafem, Darkiem i Karolem. Świetna ekipa, mają problem z wozem więc im pomagamy umocować bagażnik dachowy który jest przeciążony i puściły uchwyty. Z tego powodu nie mogą zasuwać, więc turlamy się wspólnie po tej koszmarnej, najgorszej z możliwych dróg. I kiedy myślimy że gorzej być nie może – droga znika całkiem, a my jedziemy przez kamieniołom. Pyłu jest masa, oświetlenie z dachu bezużyteczne bo tylko pogarsza sytuację. Kilkanaście kilometrów najgorszego koszmaru. Jak napisałem wcześniej – po 18 w sumie godzinach jazdy, o 4:30 docieramy do obozu. Kilka godzin snu i przed nami 260 km do Kindii.
Musimy jeszcze wymienić jedną sferę hydropneumatyczną, która wczoraj poległa w walce z drogą gwinejską, sprawdzić płyny, przejrzeć podzespoły czy wszystko działa poprawnie. O 10:00 ruszamy z Latającym Dywanem. Mamy niby niedużo do przejechania, ale jest powtórka z rozrywki – pierwsze 130 kilometrów drogi pełnej kraterów zajmuje nam ok. 56 godzin. Co chwila hamowanie do zera i analiza jak to objechać. Z przeciwka ciężarówki, trąbienie, chaos. I to jest droga krajowa!!! Wreszcie nadchodzi moment wjazdu na nowiutką drogę. Pomijając spory ruch – sprawnie przelatujemy resztę dystansu – w sumie 9 godzin jazdy. Biwak rajdowy tym razem niesamowicie ciasny, ale za to bardzo że tak powiem integracyjny. Udaje mi się zdobyć dostęp do internetu poprzez użyczony Starlink i ładuję dla Was relacje filmowe które nagrałem w ciągu tych dwóch dni bez internetu. Nie, nie nagrywam zbyt wiele tej koszmarnej drogi, bo zwyczajnie zajęty jestem jej obserwowaniem, aby w porę wypatrzyć problem i ostrzec kierowcę, albo to ja jestem kierowcą. Zresztą z doświadczenia już wiem, że film oddaje ok. 10% rzeczywistości.
W rajdzie uczestniczy jeszcze kilka załóg z Polski
Dzisiaj jest 11 luty – przedostatni dzień rajdu. W tej chwili piszę tę relację w jadącym aucie, w chaotycznym ruchu, zapachu spalin, pyle, słuchając w słuchawkach U2 aby móc się skupić. Mamy do przejechania 350 kilometrów, zostało jeszcze 262. Nie wiem, o której dotrzemy, dzisiaj wjeżdżamy do Sierra Leone. Jutro króciutki etap – meta. Tylko 40 kilometrów w konwoju i oficjalna uroczystość. Koniec najtrudniejszego amatorskiego rajdu świata. Rajdu, który zmienia życie każdego, kto wziął w nim udział. To możliwość poznania siły własnego charakteru i granic odporności. A do tego naprawdę świetna zabawa i przygody. W 2016 roku całkowicie zmieniłem swoje życie. Nie wiem co zdarzy się teraz.
Bonus dla wytrwałych czytelników – co można kupić na plaży w Sierra Leone?
Linki do wszystkich części niezwykłych opowieści o wyprawie do Afryki:
Książkę autorstwa Piotra Biegały z kronikarskim zapisem wyprawy z 2016 roku Żukiem pobierzecie w formie ebooka lub znakomitego audiobooka na stronie Lezuk.pl.
Zastępca redaktora naczelnego. Autorka artykułów, testów, relacji z wydarzeń motoryzacyjnych, poszukiwaczka ciekawostek. Miłośniczka podróży a w szczególności wędrówek górskich.
Najnowsze komentarze